Adrian Lara - Rasa Środka Nocy 10 - Mroczniej Po Północy.pdf

(1577 KB) Pobierz
Lara Adrian
Mroczniej po
północy
TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE wykidajlo
BETA VIOLA
ROZDZIAŁ 1
- ŁADUNKI PODŁOŻONE, Lucan. Detonatory są gotowe. Wystarczy, że powiesz jedno
słowo. Na twoją komendę, to wszystko wyleci w powietrze.
Milczący Lucan Thorne stał w zapadającym zmierzchu na pokrytym śniegiem podwórzu
bostońskiej kwatery, która tak długo służyła jako baza operacyjna dla niego i niewielkiej grupy
jego towarzyszy broni. Przez ponad sto wychodzili z tego miejsca na niezliczone patrole, by
strzec bezpieczeństwa w nocy i utrzymywać kruchy pokój pomiędzy niczego nieświadomymi
ludźmi, do których należały godziny dnia i drapieżnikami potajemnie żyjącymi pomiędzy nimi,
które w głębokim mroku czasami bywały zabójcze.
Lucan i wojownicy z jego Zakonu błyskawicznie wymierzali śmiertelnie skuteczną
sprawiedliwość i nigdy nie zaznali smaku porażki.
Dziś wieczorem rozlała się ona goryczą na jego języku. - Dragos za to zapłaci - warknął
ukazując końcówki kłów.
Wzrok Lucana pałał złocistym blaskiem, kiedy wpatrywał się przez rozległy trawnik w
jasną, wapienną fasadę rezydencji utrzymanej w gotyckim stylu. Wiele krzyżujących się śladów
opon szpeciło okolicę, pozostałość po porannym policyjnym nalocie, który był odpowiedzialny
za wysadzenie głównych, wysokich stalowych bram i podziurawienie kulami frontowych drzwi
do siedziby Zakonu. Krew poplamiła śnieg, gdzie strzały organów ścigania położyły trupem
trzech terrorystów, którzy zbombardowali bostońską siedzibę ONZ, po czym zbiegli z miejsca
zdarzenia z tuzinem glin i reporterami każdej stacji informacyjnej w okolicy na karku.
I to wszystko z powodu… ataku na ludzki obiekt rządowy. Policja otoczona kordonem
przedstawicieli mediów wzięła na cel do tej pory utrzymywane w tajemnicy tereny, na których
znajdowała się kwatera główna Zakonu… co bez wątpienia zostało zaaranżowane przez
największego wroga zakonu, totalnie szalonego wampira, zwanego Dragosem.
On nie był pierwszym przedstawicielem Rasy marzącym o świecie, gdzie ludzkość żyłaby
tylko po to, by mu służyć i to służyć w ciągłym strachu. Ale tam gdzie inni przed nim,
przejawiający mniejsze zaangażowanie polegli, Dragos wykazywał zadziwiający upór i
inicjatywę. Był ostrożny siejąc nasiona rebelii przez większą część swojego długiego życia,
potajemnie urabiając sobie zwolenników wśród przedstawicieli Rasy i robiąc Sługusów ze
wszystkich ludzi, którzy mogliby mu pomóc realizować jego wypaczone cele.
Przez ponad półtora roku, odkąd odkryli plany Dragosa, Lucan i jego bracia
powstrzymywali go, udaremniając jego każdy ruch i zakłócając planowane przez niego operacje.
Aż do dzisiaj.
Dziś, to Zakon został pokonany i zmuszony do ucieczki i Lucan nie mógł przełknąć tej
cholernie gorzkiej pigułki. - Jaki jest szacunkowy czas dotarcia do naszej tymczasowej kwatery?
To pytanie skierowane było do Gideona, jednego z dwóch wojowników, którzy zostali z
Lucanem by pozamykać sprawy w Bostonie, podczas gdy reszta wyruszyła już do awaryjnej
kryjówki w północnym Maine. Gideon oderwał wzrok od trzymanego w dłoni tableta i ponad
oprawkami srebrzystobłękitnych okularów spotkał się wzrokiem z Lucanem. - Savannah i inne
kobiety są w drodze od niemal pięciu godzin, więc powinny być na miejscu za około trzydzieści
minut. Niko i inni wojownicy są teraz parę godzin za nimi.
Lucan skinął głową, był ponury ale przynosiło mu ulgę to, że ich przeniesienie szło tak
gładko jak powinno. Było jeszcze kilka niedokończonych spraw i parę szczegółów do
załatwienia. Ale na tą chwilę, wszyscy byli bezpieczni, a szkody jakie Dragos planował
wyrządzić Zakonowi zostały zminimalizowane.
Lucan zauważył ruch po swojej drugiej stronie, to był Tegan, kolejny wojownik, który z
nimi pozostał, wrócił z ostatniego patrolu granic posesji.
- Jakieś problemy?
- Zero - twarz Tegana nie wyrażała żadnych emocji, tylko ponurą determinację. - Dwaj
gliniarze w nieoznakowanym wozie obok bramy ciągle śpią pogrążeni w transie. Po tym
gruntownym czyszczeniu pamięci, jakie im zafundowałem, możemy mieć nadzieję, że nie
obudzą się do przyszłego tygodnia.
- A kiedy już to zrobią będą mieli gigantycznego kaca. - mruknął Gideon. - Lepsze jest
wyczyszczenie umysłów parze bostońskich twardzieli, niż bardzo publiczna masakra obejmująca
połowę dzielnic miasta i agenci FBI.
- Cholerna racja - zgodził się Lucan, przypominając sobie rój glin i reporterów, który tego
poranka wypełniał teren posesji. - Jeśli sytuacja by się zaostrzyła i którykolwiek z tych gliniarzy
albo agentów federalnych postanowił przyjść i walnąć w drzwi do rezydencji… Chryste, jestem
pewny, że żadnemu z was nie muszę mówić jak szybko i jak daleko zaszłoby to wszystko zanim
minęłoby południe.
Oczy Tegana były poważne i mroczne. - Zgaduję, że powinniśmy podziękować za to
Harvardowi.
- Taaa - odpowiedział Lucan. Żył kawał czasu… dziewięć setek lat i jeszcze trochę… i
chociażby nie wiadomo jak długo chodził po tej ziemi, to widok Sterlinga Chase’a
wychodzącego wolnym krokiem z rezydencji prosto na trawnik pełny uzbrojonych po zęby
policjantów i agentów federalnych, po prostu go poraził. W tym momencie ten idiota mógł
zginąć na kilka sposób. Jeśli nie zabiłby go na miejscu, w ataku paniki któryś z nabuzowanych
adrenaliną, uzbrojonych ludzi zgromadzonych na trawniku, to zrobiłoby to przebywanie dłużej
niż pół godziny w pełnym blasku porannego słońca.
Ale Chase pozornie nie przejmując się żadnym z tych zagrożeń pozwolił założyć sobie
kajdanki i odprowadzić przez ludzkie władze. Jego kapitulacja… jego osobiste poświęcenie…
kupiło Zakonowi jakże cenny czas. Odwrócił uwagę od rezydencji i tego co się w niej kryło,
dając Lucanowi i reszcie okazję, by zabezpieczyć podziemia ich dotychczasowej kwatery i zaraz
po zachodzie słońca zorganizować ewakuację jej mieszkańców.
Po serii nerwowych rozmów i wyklinaniu na samego siebie za najbardziej spartaczony
zamach na Dragosa, który sprawił również, że twarz Chase’a przez nieuwagę znalazła się w
krajowych wiadomościach, był on ostatnim z wojowników, po którym Lucan mógłby spodziewać
się wsparcia i odpowiedzialności. To co zrobił dzisiaj nie było niczym innym jak tylko próbą
samobójczą.
Znowu, Sterling Chase nie od dzisiaj był na drodze do autodestrukcji. Może to był jego
sposób by raz na zawsze zabić wieko do swojej trumny.
Gideon przeczesał palcami swoje nastroszone włosy i wyrzucił z siebie siarczyste
przekleństwo. - Pieprzony dureń. Nie mogę uwierzyć, że faktycznie to zrobił.
- To powinienem być ja. - Lucan przesunął wzrokiem pomiędzy Teganem i Gideonem,
wojownikiem, który był z nim od początku, gdy założył pierwszy Zakon w Europie i tym, który
wieki później pomagał mu werbować wojowników do bazy w Bostonie. - Ja jestem przywódcą
Zakonu. Jeśli potrzebne było poświęcenie, by chronić wszystkich, to ja powinienem być tym,
który by to zrobił.
Tegan spojrzał na niego ponurym wzrokiem. - Myślisz, że jak długo Chase zdoła utrzymać
na wodzy swój nałóg krwi? Czy on jest w ludzkim areszcie, czy wolny na ulicach, rządzi nim
pragnienie krwi. To go zgubi i on jest tego świadomy. Wiedział o tym, gdy wyszedł dziś rano
przez te drzwi. Nie miał niczego do stracenia.
Lucan chrząknął. - A teraz siedzi gdzieś w areszcie policyjnym, otoczony przez ludzi.
Dzisiaj zdołał zapobiec odkryciu naszego istnienia, ale co jeśli jego żądza krwi weźmie nad nim
górę i skończy się to narażeniem istnienia całej Rasy? Jeden moment bohaterstwa może rozwiać
wieki tajemnicy.
Twarz Tegana wyrażała chłodną powagę. - Przypuszczam, że będziemy musieli mu zaufać.
- Zaufanie - syknął Lucan. - Ostatnio niejednokrotnie sprawił, że ta waluta straciła na
wartości.
Niefortunnie, w tym momencie nie mieli wiele do powiedzenia w tej sprawie. Dragos
pokazał im właśnie jak daleko jest zdolny się posunąć, by okazać swoją wrogość Zakonowi.
Nie miał żadnego szacunku dla życia, zarówno ludzi jaki swojej własnej Rasy, a na dzień
dzisiejszy pokazał, że wyprowadzi swoją walkę z cienia na otwarty grunt. To był bardzo
prywatny grunt, za niesamowicie wysoką stawkę. I teraz to się stało bardzo osobiste. Dragos
przekroczył pewną linię i nie było już drogi odwrotu.
Lucan rzucił okiem na Gideona. - Już czas. Odpal detonatory. Zróbmy to wreszcie.
Wojownik krótko skinął głową i zwrócił swoją uwagę na ekran niewielkiego tableta. -
Kurwa - wymamrotał, ślad brytyjskiego akcentu zabrzmiał w tym przekleństwie. - Więc, miejmy
to wreszcie za sobą.
Trzej mężczyźni Rasy stanęli tuż obok siebie w rześkiej, zimnej ciemności. Nad nimi było
czyste, bezchmurne niebo, ciemna nieskończoność usiana gwiazdami. Wszystko było tak, jakby
ziemia i niebo zostały zamrożone w czasie, zawieszone w tym momencie pomiędzy doskonałą
ciszą zimowej nocy, a pierwszym niskim pomrukiem destrukcji rozgrywającej się z grubsza
trzysta stóp pod butami wojowników. To wydawało się trwać wiecznie, nie jakieś wielkie
pompatyczne widowisko wściekłego hałasu z erupcjami ognia i popiołu, to było ciche, a mimo to
całkowicie niszczycielskie.
- Pomieszczenia mieszkalne zostały zaplombowane - ponuro poinformował Gideon, gdy
ponury grzmot zaczął cichnąć. Dotknął ekranu swojego tableta i kolejny cykl głębokich
pomruków przetoczył się pod pokrytą śniegiem ziemią. - Zbrojownia, szpital… już po nich.
Lucan nie pozwolił sobie na rozczulanie się nad wspomnieniami lub historią zasypaną w
labiryncie pokojów i korytarzy, które wybuchały kolejno pod dotknięciami palca Gideona na tym
maleńkim ekranie komputera. Ponad sto lat zabrało im, by zorganizować to, co teraz zostało
zniszczone. Nie mógł zaprzeczyć, że poczuł chłodny ból w swojej klatce piersiowej, kiedy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin