LP. I-III. Makuszyński Kornel - Przyjaciel wesołego diabla.pdf

(919 KB) Pobierz
8979433 UNPDF
Książka pobrana ze strony
K ORNEL M AKUSZYŃSKI
P RZYJACIEL WESOŁEGO DIABŁA
P OWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY
Przedziwną historią, którą w tej książce opowiemy, słyszałem od pewnego bardzo
starego człowieka; jemu opowiedział ja jego ojciec, jego ojcu jego dziad, jego dziadowi jego
pradziad, jego pradziadowi jego prapradziad, jego prapradziadowi jego praprapradziad, a
temu praprapradziadowi. opowiedział ja nieznany człowiek, który miał wtedy sto
siedemdziesiąt trzy lata i brodę z dostojnej starości tak potężna, ze ja przed nim niosło
dwunastu pachołków, tak jak dwunastu paziów niesie ogon królewskiego płaszcza. Jasna tedy
jest sprawa, że jest to historia sędziwa i gdyby cudownym opowieściom rosły z wiekiem
srebrne brody, opowieść, która mamy zamiar opowiedzieć, dźwigałaby brodę równie
wspaniała, jak ów starzec. Tak się jednak dzieje na tym Bożym świecie, że to, co kiedykolwiek
było piękne, choćby to było przed pięcioma tysiącami lat, pozostaje piękne na zawsze, a czas
nie ma do tego przystępu; dlatego poezja, z pięknych najpiękniejsza, narodzona wtedy, kiedy
Pan Bóg świat stworzył, nie starzeje się nigdy i kwitnie zawsze białym, radosnym, wiosennym
kwieciem. Wielkie zginęły narody, w gruz legły miasta potężne, wielkie państwa przesypał
szary popiół niepamięci, ale nie zginęło to, co albo wyryte na kamieniu, albo zapisane w
księgach, albo w żywym słowie podawane było z ust do ust i z serca do serca, opowieści o
wszystkim, co było u tych dawno umarłych: wspaniałe, bohaterskie, szlachetne lub pełne
wielkiego cierpienia. Piękno jest wieczne, piękno umierać nie może. I po nas zostanie to tylko
na wieczyste czasy, co duch pięknego, obmyśl nasza wspaniałego dokona.
Dawne, sędziwe opowieści rozpowiadają zazwyczaj o pięknych sercach i wzniosłych
duszach, które wśród przygód nadzwyczajnych okazywały swoją słodycz lub potęgę.
Wszystkim tym opowieściom i bajkom ślicznym należy wierzyć całym sercem. Wszystkie bajki
są prawdziwe i musiały się zdarzyć kiedyś, kiedyś, kiedy wszyscy ludzie na świecie byli jako
dzieci. Ja wierzę we wszystkie. Są takie nadzwyczajne historie, które własnymi oglądałem
oczyma, chociaż działy się przed lat tysiącem, są takie, o których od innych słyszałem i też w
nie wierzę głęboko, ba są tak przedziwnie piękne, najpiękniejsze na świecie.
Ta niebywała historia, którą opowiem w tej książce, zdarzyła się prawdziwie.
Świadkowie jej dawno pomarli, lecz cóż z tego? Ludzie opowiadali ją ludziom, ptaki ptakom,
drzewa drzewom; sędziwa smutna noc opowiedziała ją młodemu porankowi, a poranek, kiedy
przeżył swój dzień, opowiedział ją cichemu wieczorowi; stary księżyc, niebieski włóczęga,
opowiadał ją niepoliczonej dzieciarni gwiazd, które dlatego mrugają tak z wielkiego podziwu;
wiatr opowiadał ją wodzie, a rzeki szemrzące morzu wielkiemu. Dlatego cały świat pełny jest
bajki.
Nie wiem, gdzie i kiedy stało się to wszystko; przed nami rozkwita słoneczny dzień,
lecz poza nami leży ocean mroku, niezmierny i mgłami zasnuty; utonęły w nim długie wieki,
jakżeż więc na tym ogromie znaleźć te dnie, w których się to wszystko działo? Działo się
bardzo dawno. A gdzie? To wiem z pewnością, że zaczęło się gdzieś na polskiej ziemi, bo
serce tego chłopca, który w tej opowieści najwolniejszy bierze udział, jest przedziwnie
polskie: mężne i czyste, Poza tym niezmiernie go ukochałem. Niczego to wprawdzie nie
dowodzi, a jednak jakoś tak mi się wydaje, że nie przylgnąłby mi tak do duszy, gdyby nie z
mojej pochodził ziemi. Pewny jestem przeto, ze to było polskie chłopię. Pamiętacie,
przyjaciele moi młodzi, tych dwóch oberwańców, Jacka i Placka, co ukradli księżyc, o których
w poprzedniej mojej opowiedziałem książce? Miałem do nich żal za ich niecne postępki i
długiego potrzeba było czasu, zanim się dałem udobruchać. Wiele mi te śmieszne nicponie
napsuły krwi i wiele miałem z nimi utrapień, choć to też byli Polacy. Ten zaś chłopak, który w
tej książce się ukaże, bardzo mi przypadł do serca. Czasem zakręciła mi się w oczach łza.
Toteż o nic nikogo nie proszę, tylko o odrobinę miłości dla niego.
Czas już jednak rozpocząć jego niezwykłą historię:
R OZDZIAŁ PIERWSZY
który wesoło się zaczyna, a smutno się kończy
Słońce z krwawym żalem na twarzy zachodziło tego dnia, na świecie bowiem była
wiosna, pachnąca i rozkwiecona. Zapadał wieczór słodki, tak pięknością swoją rozrzewniony,
że z oczów jego padały brylantowe łzy rosy. Nad polami i wertepami, nad krętą drogą, wijącą
się jak burzliwy strumień to w tę, to w ową stronę, podniosły się ciężkie, białe mgły i snuły
się leniwo, jak ogromna gromada białych krów, które wiatr wypędził na pastwisko, na trawy i
burzany. Nad dalekimi górami, wśród których rodzą się wichry i gdzie się burzliwe lęgną
chmury, zasrebrzył się młodziutki księżyc, młodzieniaszek śliczny, nieco blady z lęku, bo sam
był na ogromnym niebie, z którego sączył się mrok.
Wieczór uczynił się pełny poświaty i widny, bo noc nie zdążyła jeszcze wypić
wszystkiej dziennej jasności, co się rozpaczliwie chwytała gałęzi drzew, jak srebrna,
powiewna pajęczyna. Ciepło było i aż duszno od zapachów niepoliczonych ziemi szczęśliwej,
bujnej i bogatej. Wonią dymiło każde drzewo, a każdy krzew śnieżystego głogu był jak
kadzielnica. Pachniały wody wonią leniwą, rozmarzającą żaby i pobudzającą je do tak
potężnych głosów radości, że wiatr, muzykant przedziwny, wpadał zniecierpliwiony w lasy
oczeretów i płoszył żabie chóry.
Wśród tych głosów i wśród tych zapachów zdążał krętą, ledwie wytyczoną na
pustkowiu drogą, samotny podróżny. Był to człowiek srebrnego już wieku, bo włosy miał
srebrzyste, Przybrany w strój poważny, w spłowiałe i wyrudziałe aksamity, żadnej nie miał
przy sobie broni i od razu czynił pozór mędrca, tym bardziej, że twarz miał przedziwnie
szlachetną, z wyrazem słodkiej dobroci; źródło jej było w oczach radosnych, zarazem i
bystrych, i patrzących tak niewinnie, jak gdyby oczyma tymi patrzyło dziecko. Taki to był
człowiek, na którego widok każdy odkrywa głowę, aby jego uczcić i tę szlachetność, co w
całej jego była postaci biednie przybranej, lecz godnej bisiorów i purpury.
Jechał on na ogromnym koniu, tak dziwacznym, że na jego widok wszystkie konie
świata zdumiałyby się zdumieniem wielkim, ważąc w bystrym końskim rozumie, czy można
by bez pomyłki nazwać koniem to wielkie cielsko, pokryte skórą niepewnej maści, jak gdyby
wypłowiałą, zakończoną z jednej strony olbrzymim łbem, smutno opuszczonym ku ziemi, z
drugiej bezwłosym kikutem ogona. Ogon ten, którym smętny ten koń dawał od czasu do
czasu znak, że się w nim jeszcze tuła jakaś resztka życia, był jedyną, chociaż cokolwiek
zaniedbaną ozdobą zacnego czworonoga, przez igraszkę losu spokrewnionego z Bucefałem
Aleksandra Macedońskiego. Stąpał on z nadzwyczajną powagą, dźwigając dobrotliwego
mędrca i kilka pokaźnych tobołów, sztywno stawiając spracowane nogi, potężnie u nasady
kopyt kosmate.
Pan jego patrzył jasnym spojrzeniem w zasnutą cieniami dalekość wieczoru, rumak
zaś utkwił nieruchomy wzrok w ziemię, śmiertelnie obojętny na wszystko, co się działo
dookoła. Takie sprawiał wrażenie, że albo głęboko o czymś rozmyśla, albo też, że on sam
dawno już zdechł, a teraz drogą stąpa jego upiór, wypłowiały koński duch z wyłysiałym od
nadmiernych zmartwień ogonem.
W pewnej chwili, kiedy się ku nim zbliżył ciemny las - nie można bowiem
powiedzieć, że ten melancholijny bachmat zdołał się zbliżyć ku lasowi - człowiek ze
srebrnymi włosami i ze słodyczą w twarzy podniósł wzrok ku gwiazdom i rzekł cichym,
dobrotliwym głosem:
- Późno już, luby mój Huraganie, czy nie mógłbyś się pośpieszyć?
Wspaniałym, a tak burzliwie lotnym imieniem nazwany, rumak przyjął tę uwagę bez
drgnienia, z niezmąconym spokojem, jak gdyby nie chciał przerywać swoich tajemnych
rozmyślań. Uśmiechnął: się tedy jego pan, przywykły widać do zwyczajów swojego
czworonoga i rozpoczął dłuższą przemowę, usiłującą z pomocą rozsądnych argumentów trafić
do wielkiego końskiego rozumu, mieszając w nie i takie słowa, które powinny poruszyć i
serce.
- Trzydzieści już lat nosisz mnie, miły Huraganie, i przez trzydzieści lat niepojętym
odznaczasz się uporem. Czy ci uczyniłem co złego? Czy uderzyła cię kiedy moja ręka?
Powiedz, zaprzecz, jeśli możesz i jeśli nie jesteś niewdzięcznikiem! A widzisz, że nie
możesz… Proszę cię, jak kogo dobrego, a ty wciąż swoje… Wiem, że jesteś zmęczony, ale i
ja też utrudziłem się nadmiernie. Kiedy ty odpoczywałeś, ja rozprawiałem z mędrcami, co nie
jest sprawą lekką. Czym prędzej tedy chciałbym być w domu, czego zapewne i ty pragniesz.
Rosa pada coraz gęstsza, a to nic dobrego na nasze stare kości. Pośpiesz się, dobry Huraganie!
Ach, nareszcie! Widzę, że się przygotowujesz do szybkiego biegu!
Rumak ani przez chwilę jedną nie miał tak wspaniałego zamiaru, śmiertelnie słabym
ruchem rzewnego ogona dając znać jedynie, że nie jest czuły ani na pochlebstwa, ani na
budzenie w nim ambicji.
Dostojny jeździec spojrzał z rozpaczą w niebo, aby gwiazdy i rogaty księżyc wezwać
na świadectwo, że wyczerpał anielską cierpliwość; groźnie zmarszczył czoło i. usiłując głos
napełnić gniewem, rzekł:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin