Lewandowski Konrad T. - Saga o Kotołaku Tom 1 - Trop Kotołaka.pdf

(1915 KB) Pobierz
Konrad T. Lewandowski
Trop kotołaka
Przybysz
Ksin drapieżca
Kapitan Ksin Fargo
Róźanooka
1998
1028673637.001.png
Wydanie polskie
Data wydania:
1998
Projekt okładki, znaku serii i opracowanie graficzne:
Ewa Joanna Rozum
Wydawca:
Wydawnictwo S.R.
ISBN: 83-87289-70-1
Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
P RZYBYSZ
W YGRANA ŚMIERĆ
Przeciągłe, wibrujące wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w głębi mrocznego matecznika.
Śpiew słowika urwał się, ucichły świerszcze. Nawet wiatr zamarł i wszystkie cienie
znieruchomiały. Jeden tylko wielki, okrągły księżyc trwał niczym nie wzruszony, siejąc
mocną, złocistą poświatą.
Ksin przystanął na moment i zwrócił głowę w stronę, z której doleciał go głos. Ocenił
odległość. Było blisko. Za blisko.
Ruszył dalej. Długim susem przesadził strumień i biegł prawie nie dotykając spiczastych
traw. Śpieszył się, lecz to nie strach go poganiał. Powodem był Korzeń. Korzeń dla Starej
Kobiety, która tak bardzo go potrzebowała. Czuł, że czasu już mało i dlatego chciał zdążyć.
Musiał zdążyć.
Wypadł spomiędzy drzew na niewielką polanę i stanął jak wryty. Instynkt tylko na małą
chwilę wyprzedził wzrok. Teraz zobaczył. Przypadł do ziemi, jeżąc sierść na grzbiecie.
Jednak nie biegłem dość szybko, musiał obejść, pomyślał, patrząc na kształt, który
wynurzył się przed nim.
Wilkołak był zaskoczony, szedł przecież śladem człowieka, już wyobrażał sobie,
smakował świeżą krew i ciepłe drgające jeszcze mięso, a tu...
Dwie pary świecących oczu niemo wpatrywały się w siebie: czerwonosine wilkołaka i
zielonkawe Ksina.
Odejdzie, czy nie odejdzie? Zastanawiał się Ksin.
Nie odchodził. Nie mógł się zdecydować. Czuł człowieka, widział kotołaka i nie
pojmował tego.
Ksinowi obrzydło czekanie, poderwał się nagle i runął wprost na tamtego. Chciał tylko
wolnej drogi, nie zwady. Odbił się i wyprężył jak struna, przelatując wysoko nad łbem
wilkołaka.
I to był błąd, nie docenił napastnika. W ułamku sekundy ziejąca smrodem morda znalazła
się tuż pod nim, a sczerniałe kły wbiły się w jego udo, nieomal wyrywając kawał ciała.
Ksin zwinął się w kłąb i runęli na ziemię, aż jęknęła od podwójnego ciosu. Drzewa
zatrzęsły się od przeraźliwego ryku, który wypełnił już cały las.
Zakręcili się w opętańczym tańcu, a strzępy darni i fontanny ziemi poleciały na wszystkie
strony. Zwarli się ciasno i miotali tak gwałtownie, że Ksin nawet nie usiłował wyciągnąć
pazurów. Każda próba uwolnienia łap mogła mieć tylko jeden koniec: ucieczkę wilkołaka
wraz z częścią jego nogi. Nie miał wyjścia; wypuścił Korzeń i ostro skręcając łeb, wgryzł się
wolnym już pyskiem w krtań napastnika. Wycie zamieniło się w charkotliwy bełkot.
Gdyby miał zęby takie, jak te, co wpiły się w niego, byłoby już po walce. Ale jego były
krótsze i tkwiły w dużo mniejszej paszczy. Jednak zrobiły swoje – wilkołak puścił i w tym
samym momencie uczynił to Ksin.
Odskoczyli od siebie.
Ksin prychnął i warknął gardłowo. Odpowiedziało mu tylko chrypienie wilkołaka. Rzucił
kilka szybkich spojrzeń – nigdzie nie dostrzegł Korzenia. Nie było czasu na szukanie,
wyprostował się i powoli uniósł w górę ramiona. Napiął mięśnie. Miękkie opuszki rozchyliły
się i potężne szpony w księżycowej poświacie rozbłysły jak polerowana stal.
Wilkołak zamilkł, sprężył się i zaszarżował, rozchylając szczęki. Kły przeciw pazurom.
Starcie było szybkie jak myśl, ale Ksin był jeszcze szybszy i nie popełnił już błędu. Dwa
ciosy zerwały napastnikowi z pyska wszystkie mięśnie i ścięgna, odsłaniając nagą kość oraz
wrośnięte w nią zęby, które bezsilnie chwyciły powietrze w miejscu, gdzie przed momentem
stał Ksin.
Wilkołak zarył łbem w trawę i przekoziołkował przez plecy. Natychmiast wstał i znów
zaatakował, tym razem z wyskoku. Spotkali się w powietrzu.
Skóra na ramieniu kotołaka rozdarła się z trzaskiem, ale dwa jego pazury trafiły wprost w
jedno z sino jarzących się ślepi i wyrwały je razem z kawałem kości czaszki.
Jęk wilkołaka w niczym nie przypominał już tego, co Ksin usłyszał na samym początku –
teraz była to przeraźliwa skarga upiora. Na wpół oślepiony zaczął cofać się w stronę drzew,
ale Ksin nie pozwolił mu uciec. Palący ból w nodze i łapie zaćmił wszystko oprócz pragnienia
zemsty.
Wykorzystał zdobytą przewagę i zaszedł go od strony wyłupionego oka...
Rwał, gryzł i szarpał, czując jak ciało tamtego ustępuje pod jego szponami. Ogarnęła go
zwierzęca radość i uniesienie. Rozkosz mordowania. Jej szczyt nastąpił wtedy, gdy jego tylne
pazury rozpruły wilkołakowi brzuch i zaplątały się w jelitach. Na krótko, bo te porwały się
jak marne sznureczki.
Nareszcie odstąpił i spojrzał na swoje dzieło. Potwór leżał bez ruchu, nie wydając
żadnego dźwięku, ale żył. Światło jak gdyby skupiło się nad nim, tworząc wyraźny, oddzielny
snop łączący go ze świecącą wysoko na niebie tarczą...
Ksin podlegał tym samym prawom i wiedział, że oznacza to, iż żadna z ran, które zadał,
nie jest tak naprawdę śmiertelna i chociaż starczyłoby ich do zabicia dziesięciu zwykłych
ludzi, to jednak wilkołak ozdrowieje jeszcze tej samej nocy.
I rzeczywiście: wyprute wnętrzności zaczęły się poruszać, początkowo bezładnie, lecz już
po chwili, niczym wielkie białe glisty, z powrotem wpełzały do otwartego brzucha. W trawie
coś zaszeleściło: nie musiał patrzeć, aby upewnić się, że tam toczy się teraz owo skrwawione
oko, wlokąc za sobą odłupany kawałek czaszki.
Nie miał ochoty na nową walkę i wiedział, co powinien zrobić. Podszedł bez pośpiechu i
lewą łapę oparł na gardle leżącego. Prawą uderzył mocno. Zwarł pazury, ściskając żebra i
mostek jak chrust, w jeden pęczek. Pociągnął. Rozległ się ostry, wielokrotny trzask i
chrzęszczące mlaśnięcie. Cisnął na bok wyrwany ochłap, po czym sięgnął po odsłonięte,
trzepoczące źródło życia i mocy...
Posoka bluzgnęła na boki. Podniósł się z sercem w łapach i patrzył. Tylko dwie rzeczy
mogły pokonać moc magii nekrokreatywnej; srebrny pocisk lub miedziane ostrze albo pazury
istoty pokrewnej – właśnie takiej jak on...
Niczym kawał szmaty rozerwał zdobycz na strzępy i rozrzucił. Reakcja była
natychmiastowa; struga opalizującego światła postrzępiła się i zgasła, a wszelki ruch ustał.
Zerknął w dół. Przemiana już się cofnęła... U stóp kotołaka leżał teraz zmasakrowany trup
człowieka. Przyjrzał się; twarzy właściwie nie było, ale dłonie zabitego świadczyły, że musiał
to być młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Ksina...
Jeśli rodzina odnajdzie go i jakimś cudem rozpozna, pomyślał, na zawsze pozostanie dla
nich tylko ofiarą i nikt nigdy nie dowie się prawdy o nim...
Zaniepokoił się; stracił przecież tak wiele czasu! Pośpiesznie odszukał Korzeń i pobiegł
w noc.
* * *
Zarys chaty pojawił się między drzewami. Przyśpieszył. Po chwili las był już za nim.
Ogarnął go lęk; Cienie Śmierci, które kiedy odchodził, błąkały się jeszcze na skraju zarośli,
teraz podeszły aż pod sam dom. Bezkształtne i nieokreślone snuły się, polatywały, aby zaraz
rozpłynąć się w powietrzu i znowu ukazać. Dopóki trwała pełnia, widział je, później potrafił
jedynie odczuć ich obecność; tak samo jak pies przewidujący nieuchronny zgon swego pana...
Jednakże ani teraz, ani kiedykolwiek nie było w jego mocy rozproszyć ich lub przegonić –
one istniały tylko jako pewien rodzaj emanacji umierającego...
Starając się nie patrzeć na zawieszony nad drzwiami Znak, chyłkiem przestąpił próg i
przypadł do łoża.
Stara Kobieta z wysiłkiem otworzyła oczy.
– Jesteś... – wyszeptała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin