Pilecki Witold - Raport.pdf

(611 KB) Pobierz
Raport Witolda
36710041.001.png
rtm. Witold Pilecki - "Raport Witolda"
Więc mam opisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy. Mówiono: "Im bardziej pan się
będzie trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy, tym będzie to wartościowsze". Spróbuję
więc... lecz człowiek przecież nie był z drewna - już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się,
że i kamień nieraz musiałby się spocić). Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak
wstawiał myśl, wyrażającą to co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość
napisanego. Nie było się z kamienia - często mu zazdrościłem - miało się jeszcze ciągle bijące,
czasem w gardle, serce, kołaczącą gdzieś - chyba w głowie - myśl, czasami łapałem ją z trudem...
O nich - dorzucając od czasu do czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy.
Dnia 19 września 1940 roku - druga łapanka w Warszawie. Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy widzieli,
jak o godzinie 6.00 rano szedłem sam i na rogu Alei Wojska i Felińskiego stanąłem w "piątki"
ustawiane przez esesmanów z łapanych mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut
ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów. Po spisaniu danych personalnych
w zorganizowanym tam prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów (pod groźbą
zastrzelenia, jeśli się potem u kogoś bodaj żyletka znajdzie) wprowadzono nas na ujeżdżalnię, gdzie
pozostawaliśmy przez 19 i 20 września.
W ciągu tych paru dni niektórzy zdążyli już zapoznać się z pałką gumową spadającą na ich głowy.
Mieściło się to jednak w ramach możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego
rodzaju sposobów utrzymywania ładu przez stróżów porządku. W tym czasie niektóre rodziny
wykupywały swych najbliższych, płacąc ogromne sumy esesmanom. W nocy spaliśmy wszyscy
pokotem na ziemi. Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor, stojący przy wejściu. Po czterech
stronach umieszczeni byli esesmani z bronią maszynową.
Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu. Mnie osobiście najbardziej denerwowała bierność masy
Polaków. Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym,
że cały ten tłum upodobnił się do stada baranów.
Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. Współtowarzyszowi
memu - Sławkowi Szpakowskiemu (wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie) proponowałem
nawet wspólną akcję w nocy: opanowanie tłumu, napad na posterunki, przy czym miałem
- przechodząc do ubikacji - "zawadzić" o reflektor i zniszczyć go. Lecz ja przecież w innym celu
znalazłem się w tym środowisku, a to byłoby to pójściem na rzecz znacznie mniejszą... On w ogóle
uważał to za pomysł z dziedziny fantazji.
21. września rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli
z bronią maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych.
W wagonach tych przedtem widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim
wysypana. Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. Zresztą jeść nikt nie
chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb którego wtedy ani jeść ani cenić nie umieliśmy.
Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno pod wpływem wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło
się w powietrzu, drażniło nozdrza i gardło. Pić nie dali. Przez szczeliny desek, którymi zabite były
okna, widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg
się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie jechał. Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie
wagonów, ujadanie psów.
To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim,
co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Nie jest to silenie się na
jakieś dziwne słowa, określenia. Przeciwnie - uważam, że na żadne słówko ładnie brzmiące,
a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję. Tak było. W głowy nasze uderzały nie tylko kolby
esesmanów - uderzało coś więcej. Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia, do których
myśmy się na ziemi przyzwyczaili (do jakiegoś porządku rzeczy - prawa). To wszystko wzięło
w łeb. Usiłowano uderzyć możliwie radykalnie. Załamać nas psychicznie jak najszybciej.
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu.
Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze.
- Heraus! rrraus! rrraus! - padały wrzaski, a kolby esesmanów spadały na ramiona, plecy i głowy
kolegów.
Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. Skoczyłem i wyjątkowo nie dostałem kolbą; stając
w piątki trafiłem w środek kolumny. Zgraja esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask:
"zu Fünfe!" Na stojących na skrzydłach piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków. Oślepieni
reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich
wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. Słabsi byli oszołomieni do tego stopnia, że naprawdę
tworzyli bezmyślną grupę.
Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas
biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto
z szeregu dziesięciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach
"odpowiedzialności solidarnej" za "ucieczkę", którą zaaranżowali sami esesmani. Wszystkich
jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono psy skrwawionymi
trupami i szczuto je na nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: "Arbeit
macht frei". Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. Za ogrodzeniem, rzędami
ustawione były murowane budynki, wśród których widniał rozległy plac. Stojąc wśród szpaleru
esesmanów, przed samą bramą, doznaliśmy na moment większego spokoju. Odpędzono psy, kazano
nam wyrównać piątki. Tutaj liczono nas skrupulatnie - na końcu doliczając ciągnione trupy.
Wysoki, wtedy jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego i brama pełna esesmanów nasunęły mi
mimowolnie, czytany kiedyś aforyzm chiński: "Wchodząc, pomyśl o odwrocie, a wychodzić
będziesz cało..." Uśmiech ironiczny zrodził się gdzieś we mnie i przygasł... na co to tutaj się
przyda...
Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas
ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby - ludzie. Z zachowania podobni
raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta - nie ma jeszcze w naszym języku
określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach
o Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle
wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów.
Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując
butami na piersi, brzuch - zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem.
"Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!..."- przemknęła mi myśl. - Co za podłość! -
rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi. Ludzie z łapanki - a więc nawet w pojęciu Niemców nie
obciążeni żadną winą wobec Trzeciej Rzeszy. W głowie zabłysły mi słowa Janka W., wyrzeczone
do mnie po pierwszej łapance (sierpień) w Warszawie: "Ot, widzisz, nie skorzystałeś z tak dobrej
okazji - ludziom złapanym na ulicy nie zarzucą żadnej sprawy politycznej - w ten sposób
najbezpieczniej można się dostać do obozu." Jakże naiwnie, hen tam w Warszawie podchodziliśmy
do sprawy Polaków wywożonych do obozów. Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy politycznej,
żeby zginąć. Zabijano pierwszego lepszego z brzegu.
Zaczynało się od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem: "Was bist du von zivil?"
Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat wówczas powodowała bicie i śmierć.
Przede mną w piątce stał jakiś kolega, który na to pytanie, rzucone mu z równoczesnym ujęciem go
garścią za ubranie pod gardłem, odpowiedział: "Richter". Fatalny pomysł! Po chwili był na ziemi
bity i kopany.
Więc wykańczano specjalnie inteligencję. Po tym spostrzeżeniu zmieniłem nieco zdanie. To nie
obłąkańcy, to jakieś potworne narzędzie do wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od
inteligencji.
Pić chciało się okropnie. Przywieziono właśnie kotły z jakimś napojem. Ci sami zabijający nas
obnosili kubki z napojem wśród szeregów, pytając: "Was bist du von zivil?" Dostawaliśmy
upragniony bo mokry - napój, wymieniając jakiś zawód robotnika czy rzemieślnika. A ci niby
- ludzie, bijąc nas i kopiąc wykrzykiwali: ... "hier ist KL Auschwitz - mein lieber Mann!"
Pytaliśmy siebie nawzajem, co by to miało znaczyć? Niektórzy wiedzieli, że to Oświęcim, lecz dla
nas była to tylko nazwa jednego z polskich miasteczek - potworna opinia o tym obozie nie zdążyła
jeszcze przeniknąć do Warszawy, nie była też znana w świecie. Nieco później dopiero jedno to
słowo mroziło krew w żyłach ludziom na wolności, spędzało sen z powiek więźniom Pawiaka,
Montelupich, Wiśnicza, Lublina. Jeden z kolegów objaśnił nas, że jesteśmy w koszarach piątego
D.A.K. - tuż koło miasteczka Oświęcim.
Dowiedzieliśmy się, że stanowimy "zugang" bandytów polskich, którzy rzucali się na spokojną
ludność niemiecką, a których za to spotyka tu odpowiednia kara. "Zugangiem" nazywano wszystko,
co do obozu przyszło, każdy nowy transport.
Tymczasem sprawdzano obecność, wykrzykując nazwiska podane przez nas w Warszawie, na które
trzeba było szybko i głośno odpowiedzieć: "Hier!" Przy tym było wiele powodów do szykan i bicia.
Po sprawdzeniu, setkami odsyłano nas do szumnie zwanej "kąpieli". Tak przyjmowano transporty
ludzi, łapanych na ulicach Warszawy, niby to na pracę do Niemiec, tak przyjmowano każdy
transport w pierwszych miesiącach, po założeniu obozu w Oświęcimiu (14.6.1940 r.).
Z ciemności, gdzieś z góry (z nad kuchni), odezwał się kat, Seidler: "Niech nikt z was nie sądzi, że
kiedykolwiek wyjdzie stąd żywy... porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie 6 tygodni; kto
będzie żył dłużej... znaczy, że kradnie, kto kradnie - znajdzie się w SK - gdzie żyje się krótko!", co
przetłumaczył na polski Władysław Baworowski - tłumacz obozowy. Chodziło o jak najszybsze
załamanie psychiczne.
W przywiezione na plac taczki i "rolwagę" złożyliśmy cały chleb jaki posiadaliśmy. Nikt wtedy go
nie żałował - nikt nie myślał o jedzeniu. Jakże często potem, na samo wspomnienie tego momentu
ślinka ciekła i diabli brali. Kilka taczek i rolwaga pełne chleba! - jaka szkoda, że nie można się było
najeść na zapas...
Razem z setką innych znalazłem się wreszcie przed łaźnią (Baderaum, blok 18, numeracja stara).
Tu oddaliśmy wszystko do worków, do których przywiązano odpowiednie numery. Tu ostrzyżono
nam włosy na głowie i ciele, skropiono trochę prawie zimną wodą. Tu wybito mi pierwsze dwa
zęby, za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach, jak
właśnie w tym dniu chciał tego łazienny (Bademeister). Dostałem w szczękę ciężkim drągiem.
Wyplułem dwa zęby. Pociekła krew...
Od tej chwili staliśmy się tylko numerami. Urzędowa nazwa brzmiała: Schutzhäftling kr...xy...
Ja miałem numer 4859. Dwie trzynastki (z środkowych i skrajnych cyfr), utwierdzały kolegów
w przekonaniu, że zginę; mnie - cieszyły.
Dano nam ubranie w biało - niebieskie pasy, drelichy, takie same jak te, co nas tak bardzo raziły
w nocy. Był już ranek (22.9.1940 r.). Teraz wiele się wyjaśniło. Niby - ludzie mieli na lewym
ramieniu żółte opaski z czarnym napisem: "CAPO", i zamiast barwnych wstążek z medalami, jak
mi się w nocy wydawało, mieli na piersi z lewej strony kolorowy trójkąt, "winkiel", pod nim, jak
pod wstążką, mały czarny numer na białej łatce.
Winkle były w pięciu kolorach. Przestępcy polityczni nosili czerwony, kryminaliści - zielony,
gardzący pracą w Trzeciej Rzeszy - czarny, badacze Pisma świętego - fioletowy, a homoseksualiści
- różowy. Polacy złapani na ulicy w Warszawie, na roboty do Niemiec dostali jakoby winkle
czerwone, jako przestępcy polityczni. Przyznam się, że ze wszystkich innych kolorów - ten
odpowiadał mi najbardziej.
Przebranych w drelichy - pasiaki, bez czapek i skarpetek (skarpetki dostałem 8, a czapkę - 15
grudnia), w spadających z nóg drewniakach, wyprowadzono nas na plac zwany apelowym
i podzielono na połowę. Jedni poszli na blok 10, drudzy (my) na blok 17, na piętro. Tak na parterze,
jak i na piętrze poszczególnych bloków, umieszczeni byli więźniowie (Häftlinge). Mieli oni
odrębną gospodarkę i obsadę administracyjną, tworząc samodzielny "blok". Dla odróżnienia -
wszystkie bloki na piętrze miały do numeru dodaną literę "a".
Oddano więc nas na blok 17a, w ręce blokowego Alojza zwanego później "krwawym Alojzem".
Był to Niemiec - komunista z czerwonym winklem - zwyrodnialec, siedzący w obozach około
sześciu lat; bił, katował, znęcał się, uśmiercając codziennie kilka osób. Lubował się w porządku
i dyscyplinie wojskowej, wyrównywał szeregi bijąc drągiem. "Nasz blok" ustawiony na placu w 10
szeregów, równany przez przebiegającego między szeregami z wielkim drągiem Alojza, mógł być
w przyszłości wzorem wyrównywania.
Teraz, rano, przebiegał pomiędzy szeregami po raz pierwszy. Tworzył z nas - zugangów - nowy
blok. Szukał wśród nieznajomych ludzi nadających się do utrzymywania porządku na bloku. Los
chciał, że wybrał mnie, wybrał Karola Świętorzeckiego (oficer rezerwy 13. pułku ułanów), Witolda
Różyckiego (nie Różycki o smutnej opinii; ten był porządny chłop, z ul. Władysława z Warszawy)
i paru innych. Szybko wprowadził nas na blok, na piętro, kazał ustawić się rzędem pod ścianą,
zrobić w tył zwrot i nachylić się. "Wlał" drągiem z całej siły każdemu po pięć uderzeń, w miejsce
na ten cel podobno przeznaczone. Trzeba było mocno zęby zacisnąć, by się nie wydarł jęk...
Egzamin wypadł - zdaje mi się - dobrze. "Żebyście wiedzieli jak to smakuje i żebyście w ten sposób
kijem machali, dbając o czystość i porządek na bloku."
Tak stałem się sztubowym (Stubendienst), lecz nie na długo. Chociaż na bloku utrzymywaliśmy
wzorowy porządek i czystość, Alojzowi nie odpowiadały metody, jakimi usiłowaliśmy to osiągnąć.
Uprzedzał nas parokrotnie sam i przez Kazika (zaufany Alojza), a gdy nic nie pomogło, wściekł się
i wyrzucił kilku z nas na obóz, na trzy dni, mówiąc: "Żebyście spróbowali, jak smakuje praca w
obozie i ocenili lepiej dach i spokój, jaki macie na bloku". Widziałem, że codziennie wraca z pracy
mniej ludzi - wiedziałem, że "wykańczano" ich przy tej lub innej robocie, lecz teraz dopiero, na
własnej skórze miałem się przekonać, jak wyglądał dzień pracy zwykłego więźnia w obozie.
A pracować musieli wszyscy. Na bloku mogli zostać tylko sztubowi.
Spaliśmy wszyscy pokotem na podłodze na rozesłanych siennikach. Łóżek w pierwszym okresie
nie mieliśmy wcale. Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20.
Na dźwięk ten, który odzywał się nieubłaganym nakazem - zrywało się na nogi. Szybko składało
się koc, wyrównując dokładnie brzegi. Siennik zanosiło się w jeden koniec sali, gdzie go chwytali
"siennikowi" celem ułożenia w budowaną pryzmę. Koc przy wyjściu z sali oddawało się
"kocowemu". Ubierać kończyło się już na korytarzu. Wszystko w biegu, w pośpiechu, bo i Krwawy
Alojz z okrzykiem: "Fenster auf!" wpadał z kijem do sali, no i trzeba się było spieszyć, by zająć
kolejkę w długim szeregu przed ubikacją. W pierwszym okresie nie mieliśmy ubikacji na blokach.
Biegło się rano do kilku latryn, gdzie ustawiało się w ogonku czasami dwustu ludzi. Miejsc było
mało. Wewnątrz stał kapo z drągiem i liczył do pięciu - kto się opóźniał ze wstaniem, tego walił
Zgłoś jeśli naruszono regulamin