May Karol - U Stóp Sfinksa.pdf

(841 KB) Pobierz
5693964 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
5693964.001.png 5693964.002.png
KAROL MAY
U STÓP SFINKSA
Tytuł oryginału: Und Friede auf Erden I
Tłumaczenie: Ewa Kowynia
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
FANATYK
– Jestem Sejjid Omar.
Jak dumnie to brzmiało i jak jednoznaczna była poza, którą zazwyczaj przyjmował wyma-
wiając te słowa!
– Jestem Sejjid Omar – co to miało znaczyć: – Ja, pan Omar, jestem uczonym, znającym się
na rzeczy potomkiem proroka, ulubieńca Allacha. Moje imię wraz z mymi osobistymi zasługami
zostało zapisane w świętym spisie imion w Mekce. Z tego powodu mam prawo nosić zielony
strój i zielony turban. Gdy umrę, kopuła mego grobowca zostanie pomalowana na zielono i na-
tychmiast otworzą się przede mną bramy najwyższego nieba. Okazujcie mi więc szacunek!
Kim jednak właściwie był ów Sejjid Omar? Zwykłym poganiaczem osłów! Miał swoje stanowi-
sko przy Esbekije w Kairze, naprzeciwko hotelu „Continental”, w którym mieszkałem. Młody,
dobrze zbudowany, liczący niewiele ponad dwadzieścia lat, zwrócił moją uwagę swą niewzru-
szoną powagą i wrodzoną godnością ruchów. Chętnie patrzyłem na niego z mojego balkonu, a
gdy piłem kawę na wspaniałym dziedzińcu hotelowym, mogłem go także słyszeć. Na jego twarzy
malowała się wprawdzie przebiegłość właściwa wszystkim poganiaczom osłów, lecz nie była ona
tak natarczywa jak u innych i nadawała jego pracy taki charakter, że każdy kto posłużył się jego
osłami musiał odczuć, iż lepiej nie mógł trafić. Najrzadziej, jak tylko mógł, zadawał się ze swymi
towarzyszami pracy, a gdy ci usiłowali wyprowadzić go z równowagi szyderstwami i kpinami,
nie byli w stanie osiągnąć niczego ponad pogardliwe: – Jestem Sejjid Omar!
Gdy ktoś obcy zamierzał się z nim targować lub gdy żądano od niego czegoś, co było
sprzeczne z jego wymogami honoru, odwracał się na pięcie z wyniosłym: – Jestem Sejjid Omar!
A ten, któremu się to przytrafiło nie usłyszał już od niego ani jednego słowa więcej.
Wszystko to spowodowało, że zwróciłem na niego szczególną uwagę, chociaż nie miałem
żadnej okazji po temu, aby to zademonstrować wynajmując go bądź zatrudniając w inny sposób.
Lecz wiadomo, że spojrzenie ma moc przyciągającą. Zauważyłem, że i on często spogląda w
moją stronę. Wyglądał na zaniepokojonego, kiedy nie pokazywałem się po obiedzie i kolacji w
ogródku hotelowym na kawie, a gdy tylko wychodząc, przechodziłem koło niego cofał się o krok
do tyłu i chociaż nie zwracałem na niego uwagi, składał obie ręce na piersi w geście pozdrowie-
nia.
W tymże hotelu obok wielkiej sali jadalnej stało pod arkadami kilka mniejszych stolików dla
gości, którym nie sprawiało przyjemności ciśniecie się przy wspólnym stole. Jeden z tych stoli-
ków zarezerwowałem wyłącznie dla siebie. Stolik po lewej był jeszcze wolny, przy tym po pra-
wej siedzieli od wczoraj jacyś dwaj obcy, o egzotycznym wyglądzie ludzie, wzbudzający ogólne
zainteresowanie, w tym także i moje, chociaż ja obserwowałem ich dyskretniej niż pozostali.
Byli to dwaj Chińczycy: ojciec i syn. Odgadłem to na pierwszy rzut oka, ponieważ byli do
siebie bardzo podobni, a poza tym wywnioskowałem to z ich rozmowy – ich stół stał bowiem tak
blisko mojego, że bez wysiłku mogłem słyszeć każde ich słowo. Ubrani byli nie w swe egzotycz-
ne stroje, przeciwnie, mieli na sobie europejskie ubrania skrojone na francuską modłę. Warko-
czyki ukryli pod tropikalnymi hełmami, które ściągali tylko przy stole.
Wczoraj, gdy tylko przekroczyli próg jadalni, od razu rzucił mi się w oczy nie udawany i głę-
boki szacunek, jakim syn obdarzał ojca. Objawiał się on we wzruszającej gotowości do służenia;
4
wydawało się, że syn chce uprzedzić kelnera, aby okazać ojcu swe przywiązanie, wdzięczność i
miłość synowską. Nie było w tym nic sztucznego ani wyreżyserowanego, lecz spontanicznie i
naturalnie wydobywało się z najgłębszego wnętrza młodzieńca. Ojciec nosił okulary w ciężkich,
złotych oprawkach, syn okularów nie nosił. Jedli w całkiem europejski sposób i to tak elegancko
i swobodnie, że niejeden z pozostałych gości mógłby brać z nich przykład. Kelner, który mnie
obsługiwał, szepnął mi w zaufaniu, w nadziei na szczególny napiwek:
– To monsieur Fu i monsieur Tsi z Chin. Przyjechali z Paryża. Najprawdopodobniej są spo-
krewnieni.
– Sami się tak wpisali do książki hotelowej? – usiłowałem się dowiedzieć czegoś bliższego.
– Nie, ale tak powiedzieli portierowi.
Nie wymawiał prawidłowo słów Fu i Tsi, ale i tak było dla mnie jasne, że Fu to ojciec, a Tsi to
syn. W języku chińskim mianowicie te same wyrazy mogą mieć różne znaczenie. Obydwaj go-
ście nie wymienili swoich nazwisk podając się po prostu za ojca i syna. Ponieważ nikt tutaj nie
władał ich językiem, wpisano ich więc do książki po prostu jako monsieur „Ojciec” i monsieur
„Syn” i jeszcze wszyscy uważali się za szczególnie bystrych, uważając ich za spokrewnionych. A
im bardzo się to spodobało, że stopień ich pokrewieństwa brano za nazwiska. Do służby hotelo-
wej zwracali się po francusku i to tak znakomicie, że z pewnością mieli za sobą długie lata prak-
tyki w tym języku.
Ich twarze nie miały typowo wschodniego wyglądu. U chłopaka mogło to być skutkiem mło-
dego wieku, u ojca był to jednak zdecydowany efekt duchowej pracy i tylko w prawdziwie chiń-
ski sposób zadbana broda zdradzała, że jest synem Państwa Środka. Wcale nie trzeba było wyka-
zywać się wyjątkową znajomością ludzi, aby dostrzec, że tego człowieka zajmują jedynie kwestie
duchowe.
Już po posiłku, w holu na zewnątrz, stwierdzono w trakcie luźnej pogawędki, że obaj Chiń-
czycy pochodzą po pierwsze z Kantonu, po drugie są wujem i bratankiem, a po trzecie przyje-
chali właśnie z Paryża, gdzie otwarli sklep z chińskimi towarami, którym ma kierować bratanek.
Odwiózł właśnie wuja do Egiptu, aby jeszcze móc się nacieszyć i przedłużyć moment rozstania,
lecz tu się pożegnają i on wróci do Paryża. Nie interesowało mnie, kto poczynił te odkrycia. Nie
mogłem sobie wyobrazić, żeby ten osobliwy, chciałoby się rzec tajemniczy, na tak uduchowione-
go wyglądający „monsieur Fu” był zwykłym kupcem, którego celem miało być jedynie handlo-
wanie tanimi chińskimi wyrobami udającymi w Paryżu starożytne wazy i puzderka.
Los okazał się dla mnie na tyle łaskaw, że już następnego dnia uchylił przede mną rąbek ta-
jemnicy. Mieszkałem na drugim piętrze, aby mieć jak najwięcej powietrza oraz światła i właśnie
siedziałem na balkonie pisząc listy, gdy w drzwiach hotelowych pojawili się obaj Chińczycy i
ruszyli w stronę Sejjida Omara. Ten postarał się o drugiego osła, na którym wraz z nimi odjechał.
Wtem pode mną usłyszałem trzepanie i szczotkowanie. Zaczęło mi to w końcu przeszkadzać.
Przechyliłem się przez balustradę i spojrzałem w dół.
Nie była to, jak przypuszczałem, pokojówka, lecz chiński służący, który z kufra wyciągał rze-
czy, aby je odświeżyć i wyczyścić. Tak więc chińczycy mieszkali dokładnie pode mną, na pierw-
szym piętrze. Pozwoliłem „zbrodniarzowi” dalej sprzątać.
Po jakimś czasie zapanował spokój, lecz po chwili powtarzające się chrząknięcia zdradziły mi,
że służący jest tam jeszcze. Znowu przechyliłem się przez balustradę. Pochylony był teraz nad
jakimś mniejszym kufrem, w którym układał przeróżne przedmioty z taką pieczołowitością, że
odgadłem od razu ich niezwyczajne przeznaczenie. Od czasu do czasu rzucał badawcze spojrze-
nie na sąsiednie balkony, aby sprawdzić czy nie jest obserwowany. Kufer ten musiał zatem za-
wierać rzeczy, o których nie każdy powinien wiedzieć. Teraz na przykład trzymał w ręku jakiś
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin