Mircea Eliade
Świętojańskie żniwo
Tytuł oryginału: Les tnoissons du solstice
© Editions Gallimard 1980
Kraków 1991
Książka niniejsza jest drugim tomem wspomnień Mircei Eliadego; polski przekład pierwszego tomu, obejmującego okres 1907-1937, ukazał się pod tytułem Zapowiedź równonocy w 1989 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego. Ciągłość obrazuje m.in. numeracja rozdziałów.
Tom drugi wydawca francuski zamknął kilkoma apendyksami. Są to teksty o charakterze wspomnieniowym (pióra A.Paruita, tłumacza licznych utworów M.E. na francuski, E.Ionesco i E.Ciorana) oraz autobiograficznym. Spełniają one poniekąd funkcję postawia, co zwalnia mnie, jak sądzę, z obowiązku powiększania objętości owych Dodatków własnym tekstem, tym bardziej że główne moje myśli i spostrzeżenia tyczące się życia i dzieła Eliadego, a pomieszczone w posłowiu do pierwszego tomu (Miedzy przypadkiem a koniecznością, czyli życie jako „próba labiryntu"), stosują się również do niniejszego, drugiego tomu.
Jeszcze tylko parę słów o tytułach obu części pamiętników M. Eliadego.
Są one niezwykle znamienne, wyrażają bowiem jedno z najgłębszych osobistych przekonań wielkiego religioznawcy i humanisty - mianowicie, że życie człowieka, aby stało się istotnie wartością, musi wpisać się w życie i wartości Kosmosu, w jego odwieczne cykle i harmonie, tylko bowiem wtedy odzyska utraconą pełnię i swój charakter sacrum. Astronomiczne momenty wiosennej i jesiennej równonocy oraz letniego i zimowego przesilenia - naładowane dramatyzmem, niosące w sobie jakiś „koniec" i „początek" czegoś nowego, pełne oczekiwania - zawsze bardzo mocno działały na wyobraźnię Eliadego-naukowca, a bardziej może jeszcze - pisarza. Noc świętojańska (letnie przesilenie) zajmuje tu pozycję wyróżnioną i występuje w licznych jego utworach; owszem, summa twórczości beletrystycznej Eliadego, obszerna powieść Foret interdite z 1955 r. (przywiązywał do niej wielką wagę), nosi po rumuńsku właśnie tytuł Noaptea de Sanziene, czyli Noc świętojańska...
Pierwszą część swojej życiowej drogi Mircea Eliade uznał za stosowne określić jako „zapowiedź równonocy". Był to okres rośnięcia duchowego, formowania się, dojrzewania do harmonii i równowagi.
Symbolem drugiej uczynił letnie przesilenie, najkrótszą w roku noc - świętojańską, poprzedzoną najdłuższym dniem. To czas światła, bujnego żniwa, zbierania plonów.
Istotnie, dane mu było zebrać plon nad podziw obfity.
I.K.
Gdy nocą 9 września 1940 roku zeszliśmy do schronu przeciwlotniczego w budynku, gdzie na czwartym piętrze mieszkał jeden z moich kolegów z poselstwa, przypomniałem sobie nagle całą serię drobnych i większych zdarzeń z ostatnich trzech lat; raptem zaczęły się one kłębić i tłoczyć, jakby stanowiły jeden nieprzerwany epizod. Wrażenie było tak dziwne, że powiedziałem sobie, iż prawdopodobnie nie wyjdę żywy z tego schronu. Nie wiem, czy się bałem, czy nie. Zobaczywszy jednak grupkę dzieci, ledwo opanowałem chęć zbliżenia się do ich rodziców i nakłonienia ich, aby jak najszybciej, dopóki nie jest jeszcze za późno, opuścili ten schron i schowali się w pierwszym lepszym z napotkanych basements, bo my rychło zostaniemy pogrzebani w naszym [1].
W kilka minut później, pragnąc zapewnić sobie spokój, udałem, że mam silną migrenę, zdjąłem okulary, przetarłem oczy i na powrót uchwyciłem film wewnętrzny, który przedtem nadaremnie usiłowałem przerwać. 9 września 1940. Londyn był bombardowany już wcześniej, ale nigdy jeszcze tak intensywnie jak tej nocy. Nie spędzałem już popołudni w British Museum. Nakupiłem dość książek, mogłem więc pracować w domu. Jednakże w małym mieszkaniu, jakie wynająłem w pobliżu poselstwa, nie miałem drewnianego stołu, wystarczająco mocnego i dużego, aby rozłożyć na nim rękopisy i teczki z notatkami. Obiecywałem sobie kupić biurko, ale ciągle odkładałem to na później, czekając na „rozwój wydarzeń", to znaczy na chwilę, w której się dowiemy, czy pomocnicze służby poselstwa będą ewakuowane z Londynu, czy też nie.
Jako attache kulturalny byłem częścią tych służb, podobnie jak członkowie komisji gospodarczej i wojskowej, zmuszeni do bezczynności po zawieszeniu broni podpisanym przez marszałka Petaina. Zresztą posada attache kulturalnego miała wszelkie cechy synekury. Pamiętam, że gdy w kwietniu, na kilka dni przed wyjazdem do Londynu, zjawiłem się u sekretarza poselstwa brytyjskiego w Bukareszcie (była to moja pierwsza „protokolarna" wizyta), uprzejmie, acz z wyraźnym rozbawieniem zdziwił się on słysząc, że pełnię funkcję „kulturalną".
- Obawiam się, że nie będzie pan mógł wypełniać swoich obowiązków-stwierdził z uśmiechem. - Wielka Brytania jest w stanie wojny, zmobilizowani zostali nawet filozofowie i poeci...
Usiłowałem mu wyjaśnić, że obecność kulturalna Anglii w Rumunii, podobnie jak i w innych krajach Europy środkowej, jest więcej niż pożyteczna, że może ona nawet stanowić działanie polityczne. Nie sądzę, że go przekonałem, ale niedługo potem poselstwa i ambasady wszystkich wielkich narodów miały już, obok służb prasowych, misje i attaches kulturalnych. Skądinąd niebawem miałem się przekonać, że attaches i radcy prasowi, zagarnięci wirem wydarzeń militarnych i politycznych, nie mają ani czasu, ani dostatecznych kwalifikacji do rozwijania i umacniania stosunków kulturalnych, a więc organizowania cyklów odczytów bądź spektakli artystycznych oraz inspirowania przekładów „użytecznych" (tzn. nie tylko propagandowych) książek, itd. Razem z Matylą Ghica[2], byłym zawodowym dyplomatą, wówczas zaś radcą kulturalnym w Londynie, brałem udział w zebraniach PEN-Clubu, zawierałem znajomości z licznymi pisarzami, uczonymi i historykami; uzyskałem też prawa na tłumaczenie kilku książek, znalazłem wydawców dla Antologii współczesnej prozy rumuńskiej oraz Historii Rumunów. Ten program udało się zrealizować tylko częściowo, gdyż 10 lutego 1941 Wielka Brytania miała zerwać stosunki dyplomatyczne z Rumunią.
Mój film wewnętrzny biegł coraz szybciej. Znowu widziałem Londyn owego popołudnia 15 kwietnia, dnia mojego przyjazdu. Nie był to już oczywiście Londyn, jaki poznałem latem 1936. Niebo usiane było podłużnymi balonami, kołyszącymi się lekko na rozmaitych wysokościach. Żaden Stukas nie mógłby prześliznąć się pomiędzy nimi. Zarezerwowano dla nas pokój w hotelu „Rembrandt". Nazajutrz zjawiłem się u naszego posła, ministra W Tilea. Zawarłem też znajomość z radcą prasowym Dimancescu, z sekretarzem poselstwa łonem Vardalą, z attache handlowym Dimitrie Danielopolem. Od pierwszej nocy przyzwyczaiłem się do zaciemnienia, znałem je jeszcze z Paryża. W dwa dni później zabrałem się do pracy - czekał mnie przegląd periodyków, a przede wszystkim niezliczone newsletters, ukazujące się od jakiegoś czasu. Streszczałem ważniejsze artykuły, tłumaczyłem istotniejsze ich ustępy starając się ukazać stan ducha inteligencji brytyjskiej. Może byłem naiwny, ale myślałem, że tego rodzaju informacje, przekazane na czas do Rumunii, mogą pomóc w zrozumieniu rzeczywistej sytuacji w Anglii. Moje biuletyny, podobnie jak prasowe, kurier co tydzień zabierał do Paryża, a stamtąd do Bukaresztu. Rzecz jasna, po upadku Francji bardzo rzadko docierały one do miejsca przeznaczenia.
Wielką niespodzianką, i nie mniejszą radością, było dla mnie przybycie na początku maja misji gospodarczej kierowanej przez Mirceę Vulcanescu. (Mircea był jednym z pierwszych, którym na samym początku wojny zwierzyłem się z pragnienia wyjazdu do USA i z nadziei otrzymania tam katedry religioznawstwa.) Często jadaliśmy razem śniadanie lub obiad. Nic dziwnego, że rozmawialiśmy głównie o sytuacji militarnej, zwłaszcza po ruszeniu ofensywy niemieckiej w dniu 10 maja. Mircea przez długi czas był optymistą. Błyskawiczne postępy dywizji niemieckich nie odbierały mu ducha; oczekiwał decydującego starcia u bram Paryża. Ustawicznie przypominał nam jesień 1914 i bitwę nad Marną. Nie wiem, co udało się zdziałać misji gospodarczej, w każdym razie niedługo po zajęciu Paryża jej członków odwołano do Rumunii. Podczas naszego ostatniego spotkania Mircea rzekł mi w zaufaniu, iż nie wierzy w zwycięstwo Niemiec.
- Chyba że opanują Anglię teraz, w najbliższych dniach, najwyżej w ciągu tego dnia. Ale nie sądzę, żeby Hitler to zrobił...
Po wyjeździe Mircei poczułem się jakoś osamotniony, choć nawiązałem już przyjaźń z moimi dwoma kolegami, Ionem Vardala i Dimitrie Danielopolem. Ponieważ moje obowiązki w poselstwie zostawiały mi niemało wolnego czasu, pracowałem jak szalony w British Museum, aby wykończyć niektóre rozdziały Mandragory i zgromadzić materiały do Le Chamanisme... Owej nocy 9 września 1940 bardzo niewiele przypominałem sobie z kończącego się właśnie lata. Przeszedłem bardzo szybko (jak gdyby popychał mnie z tyłu jakiś bezimienny, surowy duch) nad tragicznymi wydarzeniami z 26 czerwca (utrata Besarabii) i z 30 sierpnia (arbitraż wiedeński, w wyniku którego musieliśmy oddać Węgrom część Transylwanii). Przywołałem wspomnienie kilku dni (od 12 do 15 kwietnia) spędzonych w Paryżu, gdzie spotkałem się z Emilem Cioranem, Eugenem Ionesco i moim dawnym studentem, Mihaiem Sorą. Niepokoiłem się o ich losy. Jednakże coraz bardziej gorączkowo zanurzałem się w przeszłość.
Czy nie tak właśnie się dzieje na progu śmierci? - zadawałem sobie pytanie słuchając wybuchów bomb padających, jak mi się zdawało, coraz bliżej. Los zaczynał „szczerzyć kły", jak powiedział kiedyś Nae Ionescu w związku z nie pamiętam już jakim wydarzeniem czy też osobą. Z niepokojącą wyrazistością przypomniałem sobie moment, gdy niosąc go, wespół z trójką innych jego przyjaciół, do grobu, zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, podtrzymując z wielkim trudem jego trumnę, zanim ktoś nie podbiegł i mi nie pomógł. Tak się składało, że znałem ludowy przesąd mówiący, iż człowiek, który upada niosąc zmarłego, za rok sam umrze. Kiedy opowiedziałem matce, co mi się przydarzyło, usiłowała uspokoić mnie wymieniając przykłady z dziejów naszej rodziny podważające, niekiedy w sposób humorystyczny, ten ludowy zabobon.
Prawdę mówiąc, jakoś zapomniałem o tym „znaku", chociaż często myślałem o ostatnich miesiącach życia Nae Ionescu, a zwłaszcza o jego śmierci:
Rankiem 15 marca 1940 dzwoni telefon. Odbiera, jak zwykle, Nina. Podchodzi do mnie. Jest bardzo blada.
- Profesor nie żyje - mówi.
Widziałem go kilka dni wcześniej, w jego willi w Baneasa" pod Bukaresztem. Leżał w łóżku, przykryty kołdrą. Spojrzał na mnie uważnie, próbował się uśmiechnąć. Nie wyrzekł ani słowa. Lekarz ścisnął mi ramię i wyszedłem na palcach. Profesor chciał nas zobaczyć ostatni raz -wszystkich, swoich przyjaciół, uczniów, najbliższych współpracowników, jak gdyby pragnął pożegnać się z każdym z osobna...
W Londynie znalazłem się wskutek śmierci Nae Ionescu. Podobnie jak Mircea Vulcanescu, dawno już powiedziałem profesorowi Alexandru Rosettiemu, że pragnąłbym pojechać do Stanów Zjednoczonych. Gdy jego kolega i przyjaciel, historyk CC. Giurescu, został mianowany ministrem propagandy w tym, co nazywano „ostatnim wolnym rządem króla Karola", profesor Rosetti poprosił go o wysłanie mnie jako attache kulturalnego do Anglii. Potem zawołał mnie do swojego biura w Fundacjach Królewskich i rzekł:
- Teraz, kiedy Nae Ionescu nie żyje, nic już pana nie trzyma w Rumunii. Jak pan wie, utworzenie katedry indianistyki bądź religioznawstwa jest niemożliwe. Jeśli chodzi o Amerykę, niech pan nie zapomina, co panu powiedział Coomaraswamy. Zresztą i tak nie mógłby pan utrzymywać się z przekładów i dorywczych prac. Bardziej pożyteczny będzie pan w Londynie, obok V.V. Tilea i Matyli Ghica...
Poszedłem do profesora CC. Giurescu, który poparł mnie podczas skandalu wywołanego komunikatem Ministerstwa Oświaty (zob. rozdz. XIV). Zapewnił mnie, że przemyślana propaganda kulturalna jest równie ważna jak bateria przeciwlotnicza. Niestety - dodał - stanowisko attache kulturalnego nie jest jeszcze oficjalnie „ustawione". Nie przysługuje mi paszport dyplomatyczny, lecz tylko zwykły służbowy...
Wyjechałem 10 kwietnia; po raz pierwszy w życiu podróżowałem pierwszą klasą, a nawet wagonem sypialnym - kto by pomyślał! Rodzina i przyjaciele odprowadzili mnie na dworzec. Gdy mnie pytali, jak długo będę nieobecny, odpowiadałem:
- Rok, najwyżej półtora.
Ale Mihail Sebastian powtarzał:
- Wyjeżdża na dziesięć lat!...
...Po jakiejś silniejszej eksplozji zadawałem sobie pytanie, czy śmierć Nae Ionescu, która umożliwiła ten szczęśliwy i nieoczekiwany zwrot w moim życiu i w mojej „karierze", nie przybliżyła mnie do mojego własnego końca. Zastanawiałem się, czy nasze losy nie były jakoś tajemniczo splecione, w sposób, którego sensu nie mogłem rozszyfrować. Przypomniałem sobie, jak w obozie Miercurea-Ciucului po raz pierwszy zacząłem pluć krwią, dzięki czemu odesłano mnie do sanatorium, na parę dni przed atakiem serca Nae Ionescu, po którym pośpiesznie przewieziono go do szpitala wojskowego w Braszowie. Tak, to prawda, nasze losy wydawały się splecione. Gdy jednak Nae Ionescu padł, w wieku pięćdziesięciu lat, pod ciosem choroby serca, ja poznałem tylko groźbę śmierci i dzięki tejże samej chorobie, która mogła spowodować moją zgubę, zostałem na czas ocalony - tak, że licząc trzydzieści trzy lata jechałem do Londynu w misji oficjalnej.
Mówiłem sobie, że niewątpliwie czeka mnie inny koniec, właściwy epoce, która się teraz zaczyna - jakaś „śmierć zbiorowa", nie tylko razem z Niną i paroma rumuńskimi kolegami, ale również z dziesiątkami Londyńczyków, w większości starców, kobiet i dzieci. Czułem nawet, że sam obraz tej rychłej „śmierci zbiorowej" stara się odsłonić mi jakąś tajemnicę, której sam wszelako nie potrafiłem przeniknąć.
W Rumunii od kilku lat śmierć wysławiana była przez legionistów jako najwyższa ofiara, zabójstwa zaś, indywidualne i zbiorowe, stały na porządku dziennym. 30 października 1933 oddział legionistów zamordował premiera, I.G. Dukę; w listopadzie 1938 król Karol i Armand Calinescu wydali rozkaz egzekucji Codreanu i legionistów zamieszanych w ten spisek. 14 września 1939 komando legionistów zamordowało Armanda Calinescu. Karol w odwecie posłał ich na śmierć, a razem z nimi kilkuset innych, w większości internowanych w obozach i w Ramnicul-Sarat, gdzie był obóz pracy. Ich trupy wystawiono w miastach na widok publiczny z następującym napisem: „Taka jest kara dla zdrajców narodu i kraju". Ja jednak zastanawiałem się, czy wspomnienie tych egzekucji „politycznych" pomoże mi w zrozumieniu „tajemnicy" naszej śmierci zbiorowej - śmierci dziesiątków ludzi, dobrych i złych (zapewne raczej dobrych niż złych), skazanych na powolne duszenie się pod gruzami schronu przeciwlotniczego. Jednego byłem pewien: od chwili, gdy znalazłem się na uniwersytecie i w redakcji „Cuvantul" (zob. rozdz. VI), Nae Ionescu był dla mnie kimś więcej niż tylko ulubionym profesorem; uważałem go za swojego mistrza, „przewodnika", którego mi dano, abym mógł wypełnić swoje przeznaczenie, to znaczy działać twórczo w dziedzinie kultury, jedynej, według mnie, jaką łaskawie pozostawiała nam Historia. Nae Ionescu, przeciwnie, zafascynowany był „tajemnicą Historii". Dlatego już od 1926 z pasją oddawał się dziennikarstwu, dlatego dał się wciągnąć w wir „polityki". Pośrednio lub bezpośrednio my wszyscy, jego uczniowie i współpracownicy, podzielaliśmy koncepcje i wybory polityczne Profesora. Śmierć Nae Ionescu dotknęła mnie głęboko - straciłem oto Mistrza, przewodnika; znów, na płaszczyźnie duchowej, stawałem się „sierotą". Jednakże ta jego śmierć w pewnym sensie „uwalniała" mnie od naszej bezpośredniej przeszłości - od ostatnich bądź dawniejszych idei, nadziei i decyzji Profesora, jakie, z oddania dla niego, przyjmowałem za swoje.
Teraz, tej nocy 9 września 1940, konieczność (powiedziałbym nawet: nieuchronność) „śmierci zbiorowej" w londyńskim schronie niepokoiła mnie wskutek swojej zagadkowej obojętności (nie śmiałem nazywać jej absurdalnością). Skoro czeka mnie tak smutny koniec, oznacza to, że w jakimś momencie wkroczyłem na drogę nie będącą częścią mojego przeznaczenia. Jeżeli nasze losy były ze sobą splecione, tak jak myślałem, powinienem umierać sam, tak jak on, któremu udzielono trochę czasu (kilka dni? parę godzin?) na rozmyślanie, na modlitwę. Zagadka czekającej mnie śmierci zbiorowej przeszkadzała mi w skupieniu ducha, w uświadomieniu sobie, że za chwilę mogę już nie istnieć...
...Raptem cofnąłem się w czasie o trzy lata. Latem 1937 wyjechaliśmy do Berlina. Zatrzymaliśmy się najpierw w Wenecji, aby obejrzeć wystawę Tintoretta, potem pojechaliśmy do Berna, gdzie Lucian Blaga objął właśnie stanowisko attache prasowego. Znalazł nam tani pensjonat i przez tydzień codziennie jadaliśmy razem. Dotychczas spotykałem go kilka razy; podobało mu się to, co piszę. Szczególnie lubił eklektyzm mojej produkcji literackiej. Na jednej ze swoich ostatnich książek skreślił taką oto dedykację: „Dla Mircei Eliade, człowieka uniwersalnego, od człowieka uniwersalnego". Owego lata pracował nad książką Geneza metafory a sens kultury. Gawędziliśmy długo. Albo, mówiąc dokładniej, zadawałem mu pytania, przez jakiś czas czekałem na odpowiedź, powtarzałem pytania, po czym wreszcie Lucian Blaga wypowiadał parę słów-ważkich, precyzyjnych, a przecież niby zaczarowanych jakąś archaiczną sakralnością. Po tygodniu takiego dialogu byłem wyczerpany, a jednocześnie upojony. Gdyśmy odjeżdżali, pani Blaga wzięła mnie na bok, aby mi podziękować:
- Odkąd znam Luciana, nigdy nie widziałam go tak ożywionego i gadatliwego...
W kilka tygodni później, w Berlinie, napisałem tekst zatytułowany Rozmowy z Lucianem Blagą, który zamieściło „Vremea" na całej kolumnie. Była to część Zapisków z podróży, jakie rozpocząłem w Wenecji. Już wcześniej nabyłem mały notes, który zawsze nosiłem z sobą i w którym zapisywałem bezustannie najrozmaitsze szczegóły: wyraz oczu jakiegoś dziecka, przelotne skojarzenie wywołane pierwszymi nutami jakiejś piosenki, myśli zawiązane z czytaną bądź pisaną właśnie książką i tak dalej. Nocą, w pokoiku taniego hotelu czy pensjonatu w Bernie, potem przy Berlinerstrasse, ponownie czytałem swoje notatki, tak zwięzłe, że nieomal zaszyfrowane, i rozwijałem je, nadając im większą precyzję i formę. Tym sposobem zapełniałem dziesiątki stronic nic nie znaczącymi drobiazgami, detalami jakichś spotkań, krajobrazów, rozmyślań bądź wspomnień z Wenecji, Berna, Ulm, Heidelbergu itd. Większość z tych zapisków ukazała się w czasopismach „Vremea" i „Universul literar" w latach 1937-1938. Tak mi się podobały te stronice (może dlatego, że Dinu Noica powiedział mi kiedyś: „Nie sądziłem, że jesteś tak znakomitym podróżnikiem. W gruncie rzeczy jesteś pierwszym rumuńskim podróżnikiem"), że za wszelką cenę chciałem je zebrać w jednym tomie. Jednakże moje Zapiski z podróży, podobnie jak kilka innych, prawie już gotowych książek, nie zdążyły się ukazać.
Znalazłszy się ponownie w Berlinie, podjąłem znów realizację programu z lat ubiegłych: za dnia pracowałem w Stadtbibliothek, wieczorami i nocami - w domu. Przeredagowałem kilka tekstów o kosmologii babilońskiej, opublikowanych już we „Vremea", i napisałem ostatnie rozdziały (o alchemii) książki Kosmologia i alchemia babilońska, tak że do Bukaresztu przywiozłem gotowy już rękopis i książka ukazała się z końcem jesieni[3].
Do domu przy ulicy Palade wracałem z brzemieniem notatek, dokumentacji i projektów. Miałem już zgromadzony niemal cały materiał do książki Mandragora, którą zamierzałem napisać w 1938 r. A. Rosetti prosił mnie o nią dla wydawnictwa Fundacji Królewskich, czekał na nią również Paul Geuthner. Habent sua fata libelli... Dokumentację do niej zacząłem zbierać w kalkuckiej Imperial Library, w latach 1930-1931. W roku 1932 zamieściłem w „Cuvantul" dwa artykuły na ten temat; odtąd przy każdej okazji starałem się wzbogacać swoje teczki z dokumentacją. Właśnie niedawno poprosiłem Iona Muslea, dyrektora Archiwum Folkloru z Klużu, o przysłanie mi nie publikowanych dotąd materiałów, dzięki czemu tej jesieni mogłem zredagować pierwszy rozdział: Kult mandragory w Rumunii, który miał się ukazać wiosną 1939 w poświęconym religioznawstwu czasopiśmie „Zalmoxis", jakie po powrocie z Berlina postanowiłem wydawać. Zachęcali mnie do tego Nae Ionescu, A.Rosetti i inni. Generał Condeescu przyrzekł mi subwencję z Fundacji Królewskich, Paul Geuthner zaś podjął się wydawania pisma. Współpracę zapowiedzieli liczni uczeni z zagranicy; już zimą 1938 swoje artykuły nadesłali A. Coomaraswamy, R. Pettazzoni, C. Hentze, J. Przyłuski, B. Rowland.
Decydując się na wydawanie „Zalmoxisa" miałem nadzieję, po pierwsze, na ożywienie w Rumunii studiów religioznawczych, po drugie zaś - na udostępnienie innym uczonym rezultatów prac uczonych rumuńskich w języku o szerokim zasięgu - po francusku. Nie istniała u nas, ani przy wydziale literatury, ani na filozofii, katedra religioznawstwa, jakkolwiek Vasile Parvan, Nae Ionescu i od paru lat ja sam prowadziliśmy z tej dziedziny wykłady. Pragnąłem również „wyprowadzić z zaścianka" rumuńską folklorystykę i etnologię porównawczą. Zamierzałem w jakiś sposób zmusić rumuńskich badaczy folkloru do poważnego potraktowania wartości historyczno-religijnych zbieranego i wykorzystywanego przez nich materiału. Innymi słowy, chciałem, ażeby ze stadium filologicznego przeszli do hermeneutyki[4].
Projekty, jakie budowałem wówczas, jesienią 1937, były zakrojone na wielką skalę, nie wydawały mi się jednak niemożliwe do zrealizowania. Chciałem w przeciągu roku skończyć ...
Wika157