Massin Kain - Poradnik dla grabieżcy grobów.rtf

(100 KB) Pobierz
Autor: KAIN MASSIN

Autor: KAIN MASSIN

Tytul: Poradnik dla grabieżcy grobów

 

(A Guide for the Grave-robber)

 

Z "NF" 12

 

 

Dwaj mężczyźni stali na wzniesieniu górującym nad stanowiskiem archeologicznym i sporym obozowiskiem, które wyrosło wokół niego. Okolica była lekko pofałdowana, dokoła rozciągały się pojedyncze kompleksy leśne i duże obszary pól uprawnych. W oddali, na południe od wzgórza widać było srebrną wstęgę rzeki Tiszy. Na północy ciągnęły się grunty orne, a pośród nich biegła jedyna droga prowadząca do i z tego miejsca. Mężczyźni skupiali całą uwagę właśnie na drodze; ściślej mówiąc, obserwowali konwój ciężarówek i autobusów zbliżający się do obozowiska.

- Jesteś pewien, że Węgrów zadowalają nasze wyjaśnienia. - Poindexter, chudy i żylasty mężczyzna z przedwczesną siwizną, nie spojrzał na Willa, a to, co powiedział, było nie pytaniem, lecz stwierdzeniem. Ostrzeżeniem.

- Tak, panie pułkowniku - odpowiedział ostrożnie Will. Choć był wyższy i bardziej umięśniony od tamtego, zawsze mu ustępował. - Wydaje mi się, że Węgrzy wierzą, iż chcemy tylko odsłonić obóz Attyli i pozostałości okolicznych osad.

Drugi mężczyzna prychnął prawie z pogardą.

- Wydaje ci się?! Już się asekurujesz, Willu?

Will poczerwieniał i był rad, że Poindexter na niego nie spojrzał.

- Nie, proszę pana. Nie ma powodu do obaw. Ustaliliśmy, którzy z nich są rządowymi szpiegami, i bardzo uważamy, kiedy są blisko. Jestem pewien, że władze nam wierzą. Według nich jesteśmy prawdziwymi archeologami i chcemy tylko odsłonić ostatnie obozowisko Attyli. Nawet zaproponowali, że przyślą nam specjalistów do pomocy w badaniu tego, co odsłonimy.

Poindexter zaśmiał się cicho, znów prawie z pogardą.

- Powiedz im grzecznie, żeby się odpieprzyli. Sami sobie poradzimy. Teraz pokaż mi, co ma potwierdzać twoją teorię.

Will wziął głęboki oddech i wskazał na odległe wzgórze.

- Tam, proszę pana. Na tamtym wzgórzu starodrzew jest wszędzie, tylko nie z tej strony, gdzie wydobywali kamień. Kiedy po południu jest dobre słońce, nawet widać bruzdę wyrytą w ziemi przez skały, które ciągnęli nad rzekę.

- Zgadza się, widziałem twoje zdjęcia. - Poindexter skinął nieznacznie głową.

Will o mało co nie westchnął z ulgą.

- Rozkopaliśmy ziemię na wzgórzu i jestem głęboko przekonany, że mogę udowodnić, iż kamień był wydobywany właśnie tam.

- Wystarczy, Willu. Nie wciskaj mi swoich racji na siłę. Przyjmujemy twoją teorię. Co jest nad rzeką?

Will spojrzał ze złością na plecy Poindextera, ale nie zmienił tonu.

- To było dość sprytne, proszę pana. Hunowie zniwelowali mały pagórek i zabudowali zagłębienie. Potem odtworzyli pagórek, żeby wyglądał na nietknięty. Musieliśmy wywołać wybuchami fale sejsmiczne i użyć radaru do sondowania podziemia, ale teraz wiadomo prawie na pewno, że pod ziemią jest jakaś budowla. Naszym zdaniem właśnie tam pochowali Attylę.

Poindexter gwizdnął cicho.

- Masa roboty z czymś takim. Trzeba armii robotników.

Will skinął głową.

- W tym czasie ujarzmili jakieś sześć wsi. Wykorzystywali ich zapasy żywności i siłę roboczą, a potem zabijali wszystkich mieszkańców i równali wioski z ziemią. Pozostałości tych osad jeszcze tu są, zarośnięte lasem. Myślę, że po następnym zasiedleniu tej okolicy rolnicy nie potrafili oczyścić gruntu z fundamentów i dlatego je zostawili. Resztki trzech osad widać nawet stąd. - Will wskazał zagajniki w połowie drogi.

Poindexter przyjrzał się im uważnie.

- Hmm - mruknął po chwili. - Nawet  rzucają się w oczy, jeśli człowiek wie, czego szukać. Może Węgrzy już o nich wiedzą. Wspomnij im o wioskach, ale udawaj, że pozostałości odkryłeś przypadkiem. To powinno wystarczyć, żebyśmy dalej byli dobrze widziani. Załatw to w ciągu następnych trzech dni. Nie mów nic o kamieniołomie; to byłoby ryzykowne.

- A gdyby sami zaczęli badać okolicę?

Poindexter w końcu spojrzał na niego, przeszywając go wzrokiem.

- Odwiedź ich od tego, Willu. Chcę, żeby Węgrzy skoncentrowali się na twoich poszukiwaniach i dali nam spokojnie wyśledzić grób Attyli. Nasz pracodawca płaci ci bardzo duże pieniądze, żebyś wszystkiego dopilnował. Udowodnij, że zasługujesz na jego pieniądze i zaufanie.

Will kiwnął głową z roztargnieniem, zbierał w sobie odwagę, by przedstawić swoją prośbę.

- Panie pułkowniku! Bardzo chciałbym tam być, kiedy ekipa będzie wchodzić do grobowca. Gdyby pan mi to umożliwił, byłbym bardzo wdzięczny.

Poindexter pozwolił, by na moment uśmiech złamał linię jego ust, po czym przeniósł wzrok z powrotem na drogę, gdzie konwój ciężarówek i autobusów szybko zbliżał się do obozowiska.

- No tak, spędziłeś tu dwa lata na rozgrzebywaniu ziemi i starych legend. Wydaje mi się, że zasłużyłeś, żeby być na miejscu, kiedy wreszcie dobierzemy się do kości starego Huna. Zobaczę, co da się zrobić.

- Dziękuję panu.

Poindexter zwrócił wzrok z powrotem w stronę obozowiska.

- Załatwiłem naszej ekipie rezerwowej noclegi w hotelu o pół godziny drogi stąd. Miejmy nadzieję, że nie będziemy ich potrzebować. - Spochmurniał jeszcze bardziej. - Zobaczmy, czy autobus wydostanie się poza teren wykopalisk. - Umilkł, wpatrując się w obóz na dole.

Konwój właśnie zjeżdżał z drogi i ciężarówki i autobusy wtaczały się między baraki i namioty w gęstych tumanach kurzu. Poindexter obserwował je bacznie, lecz tylko jego zaciśnięta pięść zdradzała napięcie, jakie czuł.

Korzystając z zamieszania, pod osłoną kurzu, jeden z autobusów odłączył się od konwoju, minął obozowisko i pojechał drogą w stronę rzeki. Poindexter omiótł spojrzeniem cały obóz, ale nie było żadnych oznak, że autobus został zauważony.

- Dobra nasza, Willu. - Na ustach pułkownika zaigrał uśmiech. - Wydostali się poza obozowisko. Teraz mogę pojechać nad rzekę. Zawiadamiaj mnie o rozwoju sytuacji. Dopilnuj, żeby Węgrzy nie dowiedzieli się niczego o tym, co robimy naprawdę. Dobrze zrobiłeś, że rozpocząłeś wykopaliska w tym miejscu, żeby odwrócić ich uwagę. Utrzymaj to stanowisko jeszcze przez jakiś czas.

Odwrócili się i przeszli do terenowej toyoty Willa.

 

Właściwie nie ma tutaj nic prócz przemieszczającego się światła, wolno mieniącego się barwami błękitu, fioletu i fiołkowego różu. Zimnymi kolorami oderwanymi od ciepła i życia. Istoty żyjące i czujące nie są przystosowane do takiego chłodu; gdyby któraś z nich kiedykolwiek znalazła się w tym miejscu, uznałaby, że nie ma w nim życia i nic się w nim nie zmienia.

Rzeczywiście nie ma w nim życia.

Ale jest świadomość.

A właściwie... wiele świadomości. Nie są one świadome siebie nawzajem - już nie. One po prostu są. I nie są.

Aż nagle coś nimi wstrząsa. Coś z ich przeszłości, która już nic nie znaczy, naraz zaczyna coś znaczyć. Nie "znowu zaczyna coś znaczyć", bo tutaj nie ma żadnego "znowu".

A jednak...

 

Belinda Riggnet dodała sobie odwagi, chwytając za poręcze swojego wózka inwalidzkiego, podczas gdy usłużne ręce wyniosły ją z autobusu i postawiły na ziemi. Rozluźniła się i cicho westchnęła z ulgą. Teren wykopalisk wytrącił ją z równowagi. Nie znaczyło to, że miała coś przeciwko miejscu i otoczeniu - jedno i drugie przedstawiało się interesująco i obiecywało przyjemną zmianę tempa życia. Jednak w miastach miała przynajmniej więcej udogodnień dla wózków inwalidzkich. Ludzie z ekipy, która jej towarzyszyła, bardzo uważali, ale Belinda i tak zwykle była niespokojna i zawsze obawiała się, że kiedyś przypadkiem zrzucą ją do krypty.

Teraz, gdy jej wózek stał już bezpiecznie na ziemi, rozejrzała się wokół.  Dobiegł ją warkot silnika i obróciła wózek w samą porę, by zobaczyć, jak zakurzonym, wyboistym traktem nadjeżdża terenowy samochód i zatrzymuje się obok autobusu. Gdy z pojazdu wyłoniła się szczupła postać Poindextera, Belinda musiała stłumić w sobie dreszcz. Coś w tym człowieku sprawiało, że czuła się nieswojo. Zresztą nie tylko ona. Pułkownik nigdy nie podnosił głosu i Belinda nigdy nie usłyszała od niego ostrych słów, ale ludzie bali się go.

Toyota zawróciła i po chwili  znikła z pola widzenia. Autobus pojechał za nią i ludzie Poindextera zostali w lesie sami.

Belinda przybrała obojętny wyraz twarzy, przygotowując się na badawcze spojrzenie Poindextera. Prawdopodobnie robił to tylko z pobudek wynikających ze szkolenia wojskowego, ale zawsze najpierw przychodził ją przywitać, a dopiero potem zabierał się za inne sprawy.

- Dzień dobry, Belindo - powiedział, podchodząc do niej. Nawet jego niedbały krok kojarzył się jej z wężem gotowym do ataku. - Cieszę się, że dotarłaś na miejsce bez kłopotów. Nie martw się, rozbijemy obóz raz-dwa i zaraz będziesz miała wszystkie wygody jak w domu.

- Dziękuję, panie pułkowniku. - Belinda cieszyła się w duchu, że już nie zbiera się jej na jąkanie, kiedy z nim rozmawia. - To urocze miejsce.

Poindexter zmarszczył brwi i rozejrzał się dookoła.

- Tak, ma swoje dobre strony. Nie jest tak eksponowane, jak te wszystkie miejsca, gdzie zwykle nas wysyłają. Chyba będziemy mogli pracować mniej nerwowo. - Popatrzył na nią. - No dobrze, skoro u ciebie wszystko w porządku, to zajmę się innymi sprawami. Już znaleźliśmy wejście do krypty i szykujemy dla ciebie specjalny podjazd. Bądź gotowa jutro. Przyślę ci Hansa do pomocy.

- Dziękuję. - Zmusiła się do słabego uśmiechu, najlepszego, na jaki mogła się zdobyć. Jednak pułkownik już go nie zobaczył, bo już szedł w stronę Chalmersa, swojego asystenta. Belinda włączyła elektryczny napęd silnikowy swojego wózka inwalidzkiego i zaczęła przemieszczać się w kierunku obozu, forsując silnik na miękkim podłożu.

 

"Specjalny podjazd" był nierówną ścieżką wyrytą w stromym brzegu rzeki. Miejscami wyłożono ją deskami, by ułatwić Belindzie przejazd, ale takie luksusy zawsze ograniczano do minimum. Prace wykopaliskowe Poindextera cechowała przede wszystkim niewidoczność. Gdyby tereny robót zostały odkryte, pułkownikowi i jego ludziom groziłoby długoletnie więzienie, dlatego miejsca te były zawsze bardzo starannie kamuflowane.

Belinda przypomniała sobie o tym, kiedy Hans pchał jej wózek po wybojach, co chwila balansując nim ryzykownie na dwóch kołach. W końcu ścieżka wyrównała się do linii poziomej, zaledwie dwa metry powyżej rzeki. Hans przepchnął wózek do miejsca, gdzie kilku ludzi z ekipy usuwało właśnie błoto i kamienie sprzed wejścia do jaskini. Wewnątrz świeciło słabe światło i Belinda usłyszała przyciszone głosy Poindextera i Chalmersa. Otwór był mały, toteż potrzeba było kilku ludzi, by wcisnąć ją razem z wózkiem do środka.

W ciasnym wnętrzu jaskini ledwie mieściło się pięć osób. Podłoże i dolne partie ścian pokrywał szlam naniesiony podczas wcześniejszych wylewów rzeki. Naprzeciw wejścia dwóch członków ekipy poszerzało mały otwór. Poindexter przykucnął obok Belindy.

- To chyba jest przedsionek - wyjaśnił. - Dawniej był tu mały otwór odwadniający, żeby woda miała którędy wylatywać, gdyby przesączyła się do środka. Poza tym ta część miała wyglądać jak zwyczajna jaskinia. W górze są dwie dziury - wskazał spowite mrokiem miejsce nad ich głowami - najprawdopodobniej do wentylacji. - Przerwał na chwilę. Mięśnie żuchwy mu drgały. - Otwór, który teraz poszerzamy, zrobiono później.

- Ktoś był tu przed nami? 

Poindexter skinął głową.

Belinda zamknęła oczy, widząc rzeczy niewidoczne dla niego.

- To było dawno temu - zaszemrała. Potem zadrżała i nagle otworzyła oczy. - Coś się stało.

Poindexter popatrzył uważnie na otwór, a potem na Belindę.

- Co takiego?

- Nie wiem - znów zamknęła oczy - ale skończyło się śmiercią. Może niejedną.

Jeden z ludzi pracujących przy otworze zaklął i część ściany zwaliła się na ziemię. Teraz Belinda zauważyła, że ściana składa się z dużych, ciasno do siebie przylegających kamiennych płyt. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak prawdziwa lita skała, ale najwyraźniej ktoś ją zbudował. Pułkownik wstał i przyciszonym głosem wydał rozkazy. Robotnicy pośpiesznie wzięli się do uprzątania wejścia, a Poindexter i Chalmers weszli do środka z latarkami. Hans przepchnął wózek z Belindą za nimi.

 

Świetliste pole, sięgające nieskończoności, posuwa się naprzód. Tempo tego ruchu można by nazwać majestatycznym, ale wynika to raczej z bierności niż z ogłady. Ożywiona zbiorowa istność, w której nie ma życia, przemieszcza się miarowym, wahadłowym ruchem w ciemności, jarząc się fioletowym światłem. Jako całość stanowi mniej niż suma jej elementów.

Jeden z tych elementów zatrzymał się i już nie jest ślepo podporządkowany ogółowi.

Zmienił barwę i już nie pulsuje tak samo jak zbiorowisko. Jarzy się łagodnie bladym światłem w kolorze czerwieni.

 

Belinda poprosiła Hansa, żeby przystanął i poczekał, aż jej wzrok oswoi się z ciemnością. Ekipa była już w środku i bezkształtną ciemność przeszywały światła latarek, omiatające ściany, podłoże i strop. Belinda odniosła wrażenie, że strop jest zrobiony z długich, ciemnych kamiennych płyt, a podłogę pokrywają szkliwione kafle. Pod ścianami stały kamienne cokoły, po cztery z każdej strony. Na cokołach spoczywały starannie ułożone ludzkie szczątki. Przez środek komory przebiegał ciąg filarów, podtrzymujących kamienną krokiew, na której wspierały się belki stropu. Niektóre słupy wyrastały z dużej sadzawki, zajmującej środek wnętrza. Między sadzawką a cokołami z trudem mieściły się dwie osoby.

Zamknęła oczy.

...najpierw ustawili ściany, betonując wielkie kamienne bloki...

...setki zaprzęgniętych do pracy niewolników o błędnym wzroku, umierających ze strachu o swoje rodziny...

...niscy smagłłoskórzy żołnierze z batami w dłoniach, mrużący oczy od jaskrawego blasku...

...wielkie płyty dachowe spadające z hukiem na krokiew, odcinające światło...

  Otworzyła oczy, w jednej chwili uspokojona ciemnością.

Część ekipy przyciągnęła generator, ustawiła reflektory szerokostrumieniowe i zmontowała system wentylacyjny. Kiedy światła rozproszyły mrok, Belinda zobaczyła, że ściany i strop są otynkowane i pokryte malowidłami.

Tylko że malowidła były zasnute sadzą i popiołem.

- Jasna cholera - wyszeptał Chalmers, wpatrując się w ślady spalenizny na całej powierzchni muru. - Paliło się tu jak diabli.

Belinda rozejrzała się dookoła uważniej. Na ziemi leżało jakieś dziesięć ciał - a raczej to, co z nich zostało po pożarze. Większość była zwęglona do kości, a metalowe guziki od strawionych ogniem ubrań zmieniły się w małe grudki.

Chalmers odwrócił rozsypujący się szkielet. Kościotrup leżał twarzą do ziemi, tak że przód częściowo ocalał od ognia. Miał resztki munduru, teraz szarego, parę mosiężnych guzików i szablę.

- Huzar - powiedział Chalmers. - Węgierski oficer kawalerii. Koniec poprzedniego wieku, jak mi się zdaje.

- Tak - potwierdził Poindexter z drugiego końca komory. Stał przed niedużym otworem w ścianie. - Próbowali przebić się do następnej komory, zrobili tę dziurę... a potem? - Popatrzył przez otwór. - Tam jest następna ściana. Zamyka pustą przestrzeń między tą częścią a następną. Zdaje się, że miała zatrzymywać wodę.

Belinda zamknęła oczy.

...pochodnie płonące w ciemności...

...swąd dymu i kwaśny zapach potu, pobijak wtłacza dłuto w skałę...

...woda tryska z dziury, ale János dalej wali pobijakiem...

...woda wlewa się do sadzawki, wypierając z niej ciemny płyn...

...Mátyás traci równowagę na śliskiej powierzchni i upuszcza pochodnię...

- Ropa! - wykrzyknęli równocześnie Belinda i Poindexter.

Pułkownik klęczał, patrząc w sadzawkę, ale zastygł w bezruchu, utkwiwszy wzrok w Belindzie, czekając na jej potwierdzenie: on tylko zgadywał, ona mogła to zobaczyć.

- W sadzawce jest ropa naftowa - powiedziała Belinda. - Myślę, że właśnie to jest pułapka. Woda wylewa się spomiędzy komór i wypełnia sadzawkę.

- A ropa rozlewa się naokoło - uzupełnił Poindexter, wstając i omiatając wzrokiem brzegi sadzawki. - Może jeden z nich poślizgnął się i upuścił pochodnię, a może w powietrzu było tyle oparów ropy, że zwyczajnie się zapaliły.

Belinda pokręciła głową.

- Jeden upuścił pochodnię, właśnie tak. Nic więcej nie widziałam.

Poindexter podszedł szybko i ścisnął jej ramię.

- Brawo. Odpocznij chwilę. Chcesz wyjść na parę minut?

- Tak. - Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. - Coś się szykuje.

 

Samotne światło, nieruchome, lecz pulsujące rozdrażnieniem.

Niedobrze! Coś poważnie wstrząsa rozbudzoną świadomością, pogrążoną wcześniej w spokojnym zapomnieniu. Jaźń gubi nierytm tańca, traci spokój bierności. Została w tyle i dziwi się, że nie jest obojętna. Dziwi się nawet, że jest zdolna do zdziwienia.

Światło ma kolor gniewnej czerwieni, odzwierciedlającej nastrój świadomości.

 

Następnego ranka Poindexter przyglądał się Belindzie, kiedy cierpliwie czekała przed jaskinią, słuchając furkotu wentylatorów, wymieniających powietrze w następnej komorze, do której mieli wejść. Odkąd w Australii pozyskał ją do współpracy, wciąż był pod wrażeniem pozornego spokoju, jaki zachowywała w każdej sytuacji. Kiedy inni wpadali w panikę, ona umiała nad sobą zapanować i obserwowała, analizowała i wyciągała wnioski. Tak jak teraz, gdy siedząc nad samą rzeką i niczym się nie rozpraszając, koncentrowała się na tym, co ją czekało. Być może przyczyną jej opanowania była zdolność widzenia rzeczy, których on nie mógł zobaczyć, ale Poindexter wątpił, żeby w tym tkwiło sedno sprawy. Jego zdaniem była spokojna i zrównoważona z natury. Niezależnie od swych zdolności byłaby bardzo wartościowym pracownikiem. Wolno pokręcił głową, zaskoczony tą myślą - przez te wszystkie lata pracy w terenie, tak w wojsku, jak i z obecną ekipą, nigdy nie pomyślał ani nie powiedział czegoś takiego o kobiecie.

Miał zamiar zaprosić ją po zakończeniu prac do swojego domu w Windsorze. Wiedział, że Charmaine będzie zaintrygowana tą czarną dziewczyną.

Usłyszał elektroniczny świergot i szybko sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy.

- Dzień dobry panu. - Will mówił ostrożnie, wiedząc, że prawdopodobnie podsłuchują ich rządowe uszy. - Mam sensacyjne nowiny.

- Dzień dobry, Willu. - Chociaż Poindexter wątpił, żeby Węgrzy zdołali zlokalizować źródło jego sygnału, zamierzał ze swojej strony prowadzić rozmowę uprzejmie, lecz zwięźle i rzeczowo. Władze musiały myśleć, że Will składa sprawozdanie komuś w Londynie. - Mówże, co znalazłeś.

- Natrafiliśmy na pozostałości osady, może dwóch.  Zdaje się, że Hunowie zrównali to miejsce z ziemią za panowania Attyli...

W tym akurat nie było nic nowego i Poindexter pożałował, że Will nie odczekał jeszcze jednego dnia, zanim podjął ryzyko kontaktu.

- Wcześniej musiała tam być osada rzymska. Znaleźliśmy plac, świątynię, fort legionistów i... - Will znowu przerwał.

Na twarzy Poindextera odbiło się zniecierpliwienie.

- Tam jest stara łaźnia, proszę pana. Zanim ją zasypali, wcześniej ją przerobili. Znaleźliśmy też, hm, parę dużych ceramicznych słojów i mamy dowód, że te słoje były podgrzewane do bardzo wysokiej temperatury. Właśnie w łaźni. Najpierw przerobili łaźnię, żeby była hermetyczna, a później podgrzewali coś w tych słojach.

- Tak? - Poindexter nadal oszczędzał słowa, ale był już bez reszty zaabsorbowany.

- Tak, proszę pana. Węgrzy są bardzo podekscytowani. Większość słojów jest w środku pokryta grubą warstwą soli.

- Czego?

- Soli, proszę pana. Oni rozpuszczali duże ilości soli.

- Dlaczego? - Poindexter naprawdę chciał dowiedzieć się więcej, ale wolał nie rozmawiać zbyt długo przez telefon.

- Nie wiemy, proszę pana - brzmiała ostrożna odpowiedź Willa. - Węgierscy specjaliści uważają, że sól była potrzebna do wyjałowienia gleby po zburzeniu osady. Żeby później nikt nie chciał się tam osiedlać.

- Interesujące - mruknął Poindexter. To odgrywanie komedii było irytujące; musiał spotkać się z Willem osobiście. - Staraj się tak dalej, Willu. I nie zapomnij podziękować Węgrom za pomoc. Jutro złóż mi następne sprawozdanie.

Rozłączył się i zaczął spacerować brzegiem rzeki. Przyjrzał się, jak Hans za pomocą odkurzacza usuwa powietrze z plastykowej torby do przechowywania znalezionych przedmiotów. W torbie znajdowały się oddzielnie zapieczętowane i pooznaczane znaleziska z pierwszej komory: szabla węgierskiego oficera i trochę kości. Hans wsunął torbę do zasobnika w kształcie torpedy. Potem wpuścił do środka dokładnie tyle wody, ile było trzeba, żeby zasobnik utrzymywał się na głębokości dwóch metrów pod powierzchnią, po czym puścił go z prądem. Kiedy zniknął, Hans wziął do ręki odbiornik radiowy i nadstawił ucha; cichy pisk upewnił Poindextera, że transponder zasobnika działa bez zarzutu. Mniej więcej po dwóch dniach mieli go przejąć ludzie pułkownika w Serbii.

- Nie jest źle - odezwał się Chalmers, a Poindexter odwrócił się w jego stronę. Chalmers stał przed wylotem instalacji rurowej wyciągającej powietrze z następnej komory. Uniósł analizator, którym właśnie zbadał próbkę powietrza. - Powietrze w środku jest zupełnie czyste. Możemy zacząć, kiedy tylko zechcesz.

- W porządku.

Pułkownik podszedł do wylotu jaskini. Obejrzał się i zobaczył, że reszta jego ludzi zbliża się do niego w milczeniu, gotowa do działania. Podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli:

- No, panowie, czas zarobić na wypłatę.

Ich twarze rozjaśniły się w uśmiechu. Poindexter przekroczył elastyczne przewody wentylacyjne i giętki izolowany przewód elektryczny i poprowadził ekipę do środka. Zbliżył się do generatora i włączył oświetlenie. Paru ludzi podeszło do otworu prowadzącego do następnej komory, ciągnąc ze sobą elektryczne młoty pneumatyczne. Hans wjechał z Belindą za nimi. Pułkownik zatrzymał na niej wzrok na kilka chwil. Wyglądała na zdenerwowaną, najwyraźniej czując coś, o czym on nie mógł wiedzieć. Kiedy młoty pneumatyczne zaczęły pracować, wzdrygnęła się i nadal nie mogła się uspokoić. Poindexter nigdy nie widział u niej większego napięcia.

Nagle wyrzuciła przed siebie ręce z zaciśniętymi pięściami, skrzyżowała nadgarstki i krzyknęła:

- Nie!

Ból, który nim targnął, był równie ostry, jak gwałtowny; Poindexter zacisnął powieki i wstrzymał oddech. Młoty ucichły. Gdy pułkownik otworzył oczy, zobaczył, że wszyscy inni też skulili się z bólu.

Wszyscy z wyjątkiem Belindy. Kobieta siedziała sztywno na wózku. Oczy miała szeroko rozwarte.

 

Oświetlenie szerokostrumieniowe wypełniało całą komorę, ale Belinda widziała jeszcze inne światło. Było czerwone i wydobywało się ze ścian, podłoża i stropu, jak gdyby skała płonęła żywym ogniem. Nie miało to sensu i Belinda obawiała się, że to jej wzrok płata figle, reagując w ten sposób na zmianę z jaskrawego słońca na światło sztuczne.

Przymuszając się do opanowania, obserwowała ekipę wypełniającą swoje zadanie i uświadomiła sobie, że skupia uwagę na Chalmersie, który właśnie nadzorował badanie zwłok na cokołach. Nagły łoskot młotów pneumatycznych sprawił, że się wzdrygnęła, ale przeraził ją dopiero gwałtowny rozbłysk czerwonego światła, które znienacka przyćmiło sztuczne oświetlenie. W komorze pojawiły się szybko wirujące, świetliste czerwone plamki, łączące się w jedną całość pośrodku wnętrza. W powietrzu zawisła czerwona kula, wydobywająca z siebie gniewne brzęczenie.

Nagle z kuli wystrzeliły we wszystkich obecnych czerwone macki. Belinda zdążyła wznieść zaciśnięte pięści i krzyknąć "Nie!" i świetlista pika pędząca w jej stronę rozsypała się z hukiem pękających skał. Na granicy widzenia Belinda dostrzegła dwa cienie, po jednym w każdym kącie komory. Kryły się w mroku. Były to na pewno sylwetki ludzkie, a każda miała w ręce włócznię i stała na jednej nodze, wspierając na wyprostowanym kolanie stopę drugiej nogi. Belinda ręką dała im znak, by stały spokojnie. Czerwona sfera zrobiła obrót w jej stronę i Belinda pojęła, że obiekt ją lustruje.

Usiłując nie robić gwałtownych ruchów, włączyła silnik swojego wózka i podjechała do Chalmersa. Klęczał, jęcząc cicho i trzymając się za głowę. Najostrożniej, jak się dało, odciągnęła go od zwłok, które badał, po czym odjechała do wyjścia i odwróciła się z powrotem twarzą do światła.

Kula nadal pulsowała, choć jej brzęczenie było teraz przytłumione. Smugi, które łączyły ją z członkami ekipy, powoli zbladły i znikły. Belinda mgliście uświadomiła sobie, że mężczyźni chwiejnie wstają.

- Co się dzieje? - usłyszała głos Poindextera, słaby i niepewny.

Pokręciła głową i utkwiła wzrok w kuli. Poczuła na sobie skupioną uwagę ciężkiego spojrzenia, przytłoczonego brzemieniem lat. Ledwie oddychając, czekała.

Cień kuli nabrał intensywności, a brzęczenie przeszło w warkot. Obiekt rzucił się w stronę Belindy z zaskakującą szybkością i kobieta ledwie zdążyła zacisnąć pięści i siłą woli zatrzymać go w odległości zaledwie metra od siebie. Poczuła rosnący napór obcej jaźni gotującej się do ataku, a potem na jej barierę runęła lawina mocy.

Dwa cienie mężczyzn skoczyły naprzód i dołączyły do Belindy, użyczając jej swojej siły. Stopniowo napór osłabł, ale lustrowanie nie ustało.

Czym jesteś?

Pytanie, przesycone ciężką awersją, uformowało się w jej umyśle. Belinda wzięła głęboki oddech.

- To było twoje ciało? - spytała, wskazując na szkielet obok Chalmersa.

Nie było odpowiedzi. Wyczuła głębokie pragnienie nieobecności, oderwania się na dobre od rzeczywistości.

Idźcie stąd.

Tym razem myśl była stonowana i została wprowadzona do jej świadomości tak łagodnie, że wydawała się jej własną.

- Kim jesteś? - spytała.

 

Doświadcza uczuć i procesów myślowych, i... życia. Mgliście zdaje sobie sprawę z minionych wieków bezcelowego tańca bez choreografii. Teraz poddaje się wezwaniu do odzyskania dawnej świadomości, której nie szuka ani nie pragnie, i odczuwa głęboką urazę z powodu wtargnięcia obcych istnień w spokojny świat zapomnienia.

Gdzieś blisko, niemal w zasięgu dotyku, światła dalej wirują w tańcu. Pragnie do nich dołączyć.

Pragnie? Oto uczucie nie doświadczane od wieków. Nie chce go doświadczać również teraz. Ale jest coś, co każe wracać.

Nader niechętnie pozwala się ponieść ku pełnej świadomości.

 

Czerwona kula rozbłysła, po czym rozszerzyła się i wydłużyła, stopniowo przyjmując rozpoznawalne kształty ludzkie. Czerwony kolor zmatowiał, przeszedł w żółty i Belinda zobaczyła przed sobą mężczyznę. Najwyraźniej nie był to Hun, choć jego ubiór zdecydowanie przypominał strój Huna. Postać popatrzyła na Belindę błyszczącymi oczami, krzywiąc wargi z odrazy.

Nie chciałem wracać. Cierpię tu męki.

Słowa znów wyrosły Belindzie w głowie, formując posłane jej uczucia.

- Kim byłeś? - spytała, starając się mówić spokojnie.

Istota spojrzała na nią z ukosa, dając wyraz swojemu rozdrażnieniu.

Przestań ze mną rozmawiać! Nie chcę poufałości rozmowy. Opuśćcie to miejsce, żebym mógł wrócić na spoczynek.

- Ktoś tu jest, pułkowniku. - Belinda podniosła wzrok.

Poindexter podszedł pośpiesznie.

- Co się dzieje?

Belinda zmęczonym ruchem przetarła oczy.

- Tutaj jest... mężczyzna. On, hm, wyszedł ze ścian. - Potrząsnęła głową, nie wierząc w to, co mówi, i spojrzała na pułkownika. - Chce, żebyśmy stąd poszli.

Poindexter popatrzył badawczo na Belindę, wyraźnie starając się stwierdzić, czy kobieta jest przy zdrowych zmysłach.

- Naprawdę? - mruknął. - A powiedział dlaczego?

Belinda skuliła się nieznacznie.

- Właściwie on wcale nie chce rozmawiać... To znaczy nie chce o tym ze mną dyskutować. Myślę, że wolałby być tam, skąd przyszedł.

Poindexter zmrużył oczy.

- Denerwuje się, tak? Aj, aj, aj. Powiedz mu, że postaramy się odejść stąd jak najszybciej.

Wynoście się z mojego grobowca.

Żółte oczy prześwidrowały Poindextera, ale rozkaz był skierowany do Belindy.

- Twojego grobowca? - wysyczała Belinda. - Czy ty jesteś... byłeś Attylą?

Poindexter wyprostował się, gdy to usłyszał, i jeszcze bardziej przymknął powieki.

Oczy postaci rozszerzyły się z oburzenia, które raptownie przeszło w gniew.

Nie! Głupia!

Nic nie zmąciło ciszy, ale Belinda wzdrygnęła się, jakby rozległ się wrzask.

Głupia! Ja zbudowałem ten grobowiec. To jest mój grobowiec, bo beze mnie by go nie było. Ale sam jestem niczym.

Istota przysunęła się bliżej i nachyliła się, aż Belinda odniosła wrażenie, że czuje chłód śmierci.

Nie myl mnie z moim panem Attylą. Jestem niczym.

- Wybacz - szepnęła Belinda, podnosząc dłoń w łagodzącym geście. - Nie chciałam cię urazić. Wybacz.

Ku jej zdziwieniu, postać skinęła głową. Potem wyprostowała się i oddaliła w stronę szkieletu badanego wcześniej przez Chalmersa.

Tak, to byłem ja.

Istota odwróciła się do Belindy. Kobieta była niemal pewna, że z tej odległości widzi w błyszczących oczach łzy.

Nikt, kto tu pracował, nie mógł zostać przy życiu. Nie chcieli, żeby ktokolwiek z żywych umiał znaleźć grobowiec mojego pana. Powiedzieli mi, że będę miał honorowe miejsce, i dotrzymali słowa.

- On był budowniczym tego grobowca - powiedziała Berlinda do Poindextera. - To jego zwłoki, tam, koło Chalmersa.

Poindexter przyglądał jej się przez chwilę, usiłując coś postanowić.

- Doskonale - odezwał się w końcu. - Uznaję to. Więc... on był budowniczym. Domyślam się, że nie jest skłonny pomóc nam wykopać starego Huna?

Belindę przeszył ból ostry jak skalpel. Z jękiem zamknęła oczy i usłyszała, jak reszta ekipy pada na ziemię. Ryzykując spojrzenie przez mgłę bólu, ujrzała, że postać budowniczego, z rękami wyprężonymi z wściekłości, przesuwa się od cokołu do cokołu, lustrując rozłożone na nich szczątki. Furia buchała z niego jak żar z pustynnej drogi. Dwaj widmowi pomocnicy Belindy stanęli w jej obronie i ból urwał się jak szarpnięta wstążka. Pozostali członkowie ekipy zaczęli dochodzić do siebie.

Gurdo, gdzie jesteś? Synu Shaitana! Gdzie jest twój trup?

Ostrożnie, pamiętając o paraliżującym bólu, Belinda sięgnęła myślą przed siebie i dotknęła aury budowniczego, czując zdradę, zniewagę i...

...dym wijący się z ogniska...

...mroczne wnętrze namiotu Gurdy, wzrok wpatrzony w szamana grającego cicho na bębnie...

... - Jesteś niczym, Greku. Ale położymy cię w honorowym miejscu, jeśli zbudujesz ten grobowiec...

... - Wszyscy tu umrzemy. Będę z wami, kiedy będziecie przekraczać rzekę...

... - Bogowie stepów żądają, żebyśmy umarli dla Chana...

Belinda przerwała kontakt. Budowniczy zwrócił na nią płonące oczy.

Zginiecie tu. Wszyscy.

Belinda wyprostowała plecy.

- Mówi, że jeśli stąd nie odejdziemy, wszyscy zginiemy.

- Na pewno tak mówi - szepnął Poindexter.

Nie po to poświęciłem temu sześć lat swojego życia, żeby teraz oddać to grabieżcom. Bądźcie pewni: nie znajdziecie tu nic prócz własnej śmierci.

Belinda popatrzyła budowniczemu prosto w oczy. Podjął wyzwanie, ruszając do ataku. Machnęła ręką i dwa cienie z ociąganiem zeszły z drogi, pozwalając mu zbliżyć się do niej na odległość wyciągniętej ręki. Uderzył w nią strumień wściekłości i nienawiści, ale nawet nie drgnęła.

Stopniowo siła ataku osłabła i Belinda wzięła głęboki oddech.

- Nie jesteś w tym zbyt dobry, prawda? - Głos jej drżał, ale jakoś zdołała rozciągnąć usta w uśmiechu.

Wyraz gniewu powoli znika z jego twarzy. W końcu popatrzył jej w oczy i pozwolił nawiązać kontakt.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin