Magier Joanna - Weż mnie ze sobą, Thorge.doc

(147 KB) Pobierz
Autor: Joanna Magier

Autor: Joanna Magier

Tytul: Weź mnie ze sobą, Thorge

 

Z "NF" 2/91

 

Nadesłane na konkurs "Fantastyka'90"

 

                        A MOC, gdy ją wystawiają na próbę,

                        karci niemądrych.

 

   Odsłonięcia groty dokonywano raz na dwadzieścia lat.

   Avilon wypełniał się wtedy tysiącami pielgrzymów

przybywających z najdalszych zakątków Mylo, aby ujrzeć Jej

oblicze. Po dwudziestu latach znów ukazywała się oczom swego

ludu, który klękał przed Nią, całował wiernymi ustami pył

suchej avilońskiej ziemi i radował się widokiem Królowej-

Rodzicielki. Chorzy, którzy doczekali Jej przyjścia,

odzyskiwali zdrowie; kalecy mogli tańczyć na Jej cześć.

Wierni pogłębiali swą wiarę, a heretycy wracali do domów

upokorzeni, lecz oczyszczeni Jej wzrokiem. Pokolenia

odchodziły, ale po nich następowały nowe i pamięć o Niej nie

ginęła. Avilon co dwadzieścia lat stawał się miejscem

pielgrzymek, pełnym gwaru i szumu. Zdawał się być stolicą, do

której ściągają ludzie różnych plemion, języków i zwyczajów.

   Tyle przekazały mi usta ojca. Tyle wiedzieliśmy - ja,

Thorge i mój młodszy brat, Meki. Tym krzepiły się nasze

serca, gdy wspiąwszy się na szczyt wzniesienia ujrzeliśmy w

dole gliniane i kamienne domy Avilonu. Mój ojciec i matka

moja wracali tu po dwudziestu latach. Szli do miejsca,

gdzie dwadzieścia zim temu nastąpił czas rozwiązania i gdzie

matka powiła mnie na Jej oczach. Teraz wracaliśmy

podziękować Jej za to. Pół roku minęło, jak opuściliśmy mury

rodzinnego domu; pół miesiąca, jak usypaliśmy grób dziadka

Fa; pół dnia, jak po raz pierwszy ujrzałem Avilon. Tam, w

centrum miasta, czekał park i grota z wejściem przywalonym

kamieniem. Jej grota i Jej świat.

   Miasto było przepełnione, wiedzieliśmy o tym. Zdawaliśmy

się okruchem pośród tysięcy ludzi i rodzin. Widziałem ich,

jak ciągnęli ciemną falą poprzez żółte piaski pustyni i

gromadzili się wokół miasta. Z tej odległości trudno było

rozpoznać, do jakich plemion należeli, z których krain Mylo

wędrowali. My podążaliśmy w grupie północnych ludów wraz z

góralami z Garra, mężami wielkiego wzrostu, posępnymi, ale

bitnymi i niezastąpionymi towarzyszami podróży. Zdążyliśmy

się przyzwyczaić do ich cuchnących okryć ze skór górskich

kozic i latających lwów, przystrojonych piórami sępów i

czaszkami złotych krupii, maleńkich ptaków oaz.

   Dochodziło południe i nad szarym krajem pustyń, jak

mówili o Mylo obcy kupcy, zaczynał się bezruch wiatru i

nielicznych obłoków. Musiało to wpłynąć także na ludzi.

Idący przed nami zatrzymali się i zmusili nas do

przystanięcia. Meki z ulgą zrzucił juki z ramion i, dysząc

ciężko, usiadł na nich. Był cztery lata młodszy ode mnie,

ale sylwetkę miał bardziej męską, choć przerastałem go o

głowę. Lecz on nie przeżył pustynnej gorączki, z powodu

której ja już od roku nie mogłem wrócić do pełni sił. Teraz

w milczeniu obserwowałem, jak dłonią rozciera brudny pot na

szerokim karku.

   - Rozkładamy się? - sapnął.

   Spojrzałem na ojca. Wpatrzony w panoramę Avilonu

przypominał starożytny posąg ze Starego Miasta; jeden z

takich posągów znajdował się na terenach należących do

naszego plemienia.

   - Wstawaj - rzekł wreszcie. - Idziemy.

   Meki wykrzywił się, ale po chwili rzucił mi wesołe

spojrzenie. A ojciec nie czekał. Był już przed nami,

przepychał się między ludźmi rozkładającymi swoje toboły.

Poprawiłem ciężar na plecach i ująwszy matkę pod rękę,

ruszyłem za nim. Za nami podążał Meki, rozpychał na boki

pielgrzymów i klął dzieciarnię plączącą się pod nogami.

   Kordon żołnierzy wyrósł nagle i nieoczekiwanie; ten widok

osadził nas w miejscu. Byli to pretorianie. Ich czerwone

płaszcze i dziwaczne hełmy osłaniające całe twarze stanowiły

doskonały znak rozpoznawczy, tak samo dobry jak krótkie

miecze o szerokich ostrzach i stopy w sandałach. Zaparłszy

końce kopii w ziemię, ostrza kierowali na zewnątrz.

Gdzieniegdzie leżały zwłoki nachalnych pielgrzymów, znak, że

straż królewska nie dla ozdoby nosi broń u pasa. Spytałem

ojca:

   - Wiedziałeś, że tu będą?

   Zaprzeczył ruchem głowy.

   - Nigdy ich nie było w tym dniu. Przynajmniej ostatnim

razem. Coś tu nie gra.

   Skierował się do żołnierza przechadzającego się wzdłuż

szeregu i zagadnął:

    - Panie, zgaduję, że nie wolno wchodzić do miasta.

   Wojak zmierzył ojca niechętnym spojrzeniem.

   - Dobrze zgadujesz. Nie ma miejsc.

   - My mamy je zarezerwowane.

   Setnik zatrzymał się. Jego twarz była ciemna, spalona

słońcem i to dowodziło, że jeszcze niedawno służył w jednej

z południowych prowincji.

   - Zarezerwowane? U kogóż to?

   - W karczmie mego przyjaciela - odparł spokojnie ojciec.

- W domu kupca Ponescu.

   Setnik zagwizdał przeciągle.

   - Możnych masz przyjaciół, człowieku. A to - wskazał na

nas - twoja rodzina?

   - Tak.

   - Kim jesteś i skąd przybywasz?

   - Nazywam się Pontus. Przyszliśmy z prowincji Ir pod

władzą zarządcy Radestenesa.

   - A, Radestenes - podchwycił żołnierz. - Myślałem, że on

już nie żyje. Stary Radestenes zarządcą, kto by pomyślał!

   Ta wiadomość korzystnie wpłynęła na naszą sytuację, bo

uczynił ruch ręką i pretorianie zrobili przejście. Pierścień

żołnierzy zamknął się za nami natychmiast. Odprowadzani

zawistnymi spojrzeniami ruszyliśmy do bramy Avilonu. Wokół

rozkładali swe kramy kupcy, rzemieślnicy i okoliczni chłopi.

Weszliśmy w ten tłum. Przestrzenią zawładnęły głosy

zachwalające towary, a w nozdrza uderzyła woń pokarmów,

zwierząt, łajna, skóry i potu. Niekiedy przystawaliśmy

zaciekawieni występami kuglarzy, którzy ściągnęli tu z

całego kraju, spodziewając się łatwego zarobku. Nad tłumem

pobłyskiwały ostrza halabard Straży Miejskiej.

 

   Wnętrze głównej sali karczmy było przestronne, lecz

ciemne. Kilka okien przysłaniały okiennice, a kaganki

umieszczone na ścianach niezbyt skutecznie rozpraszały mrok.

Pozostawało jeszcze daleko do wieczora, mimo to karczma

wypełniona była po brzegi. Na ławach spoczywały całe rodziny

pielgrzymów, którzy przybyli tu jako jedni z pierwszych lub

też, tak jak my, przyjęci zostali dzięki znajomości

gospodarza. Ponescu wraz z żoną o imieniu Alaro uwijał się

między nimi. On roznosił posiłki, ona raczyła gości

trunkami. Na ławach siedzieli przeważnie południowcy:

nieduzi, krępi, szerocy w barach, opaleni na brąz,

ciemnowłosi. 

   Wreszcie miska z polewką stanęła przed nami, a Ponescu

opadł na ławę obok.

   - Uff, urwanie głowy - stęknął. - Nie wiem, ale albo ja

się starzeję, albo ten rok jest inny.

   - Czas leci - odparł ojciec. - Dwadzieścia lat to nie

jeden dzień. Starzejemy się. Ale... - tu przerwał, a my za

jego przykładem pochyliliśmy głowy nad stołem. - Ale i mnie

wydaje się, że coś jeszcze zmieniło się w Avilonie.

   Kupiec siedzący obok obejrzał się niespokojnie i rzekł

cicho.

   - Ja też to zauważyłem. Widzieliście pretorian? I co ty

na to, Pontus? Chodzą słuchy, że sam król jest w mieście.

Oficjalnie nikt nic nie wie, ale w przeciwnym razie po cóż

by tu stali?

   - Ile kohort jest w Avilonie? - spytałem.

   - No właśnie. Wyobraźcie sobie, że pięć.

   - To ponad połowa - zdziwił się ojciec. - Skąd o tym

wiesz?

- Pięciu prefektów widziałem na własne oczy. Teraz oni

rządzą miastem. Burmistrz i Straż Miejska muszą ich słuchać.

   - Coś się szykuje - ojciec skinął głową. - Mam złe

przeczucia.

   - Ej, wy - dobiegł głos z krańca stołu. Dostrzegłem w

głębi dwóch starców, jednakowych jak odbicia w lustrze. Głowy

mieli siwe, długie, rzadkie brody, które wybielały ich

niesamowicie pomarszczone twarze. Wyblakłe oczy kierowali w

naszą stronę.

   - Dlaczego szemracie tak cicho? Nasze uszy nie są

dobre jak dawniej. Może ukrywacie jakąś tajemnicę? -

powiedział jeden. A drugi dodał:

   - Tajemnice dzielą ludzi.

   Ponescu wyprostował się, chrząknął, a wszystko to, by dać

sobie czas do namysłu.

   - Nudne sprawy rodzinne - rzucił wreszcie.

   Starcy zachichotali rozbawieni.

   - Rodzinne, hę? A już cieszyłem się, że może ploteczki z

wielkiego świata.

   - Mieliśmy nadzieję - kończył drugi - że rywalizujecie w

Grze Avilońskiej. Dołączylibyśmy.

   Tym razem wtrącił się ojciec.

   - Nie. Nie mielibyśmy szans. Musicie być w tym mistrzami.

   Zachichotali połechtani komplementem.

   - Co, nie spróbujecie nawet?

   Ponescu i ojciec pokręcili głowami.

   - Co to jest Gra Avilońska? - spytałem nie rozumiejąc.

Tamci to usłyszeli.

   - Nie wie o Grze Avilońskiej - rzekł niedowierzająco

pierwszy.

   - Chłopcze - wtrącił drugi - musisz przybywać z daleka.

   - To mój syn - odparł za mnie ojciec. - Jest w mieście

pierwszy raz.

   - Będziesz więc tu na darmo, jeśli choć raz nie zagrasz.

   - Na czym polega gra? - rzuciłem. Poczułem, jak ojciec

kładzie mi dłoń na ramieniu.

   - Lepiej się nie dopytuj - szepnął.

   - Nie wzbraniaj mu! - przestrzegł jeden ze starców.

Wcześniejsza wzmianka o złym słuchu okazała się

nieprawdziwa.

   Ojciec poruszył się, ale nic nie odpowiedział.

   - Jakie są więc te zasady? - przerwałem ciszę. Byłem

coraz bardziej zaintrygowany, a ostrożność ojca wyglądała na

przesadną.

   Bliźniacy zbliżyli się postukując kosturami. Usiedli po

obu moich stronach. Ten z prawej rzekł:

   - Muszę cię jednak uprzedzić, że Gra Avilonu toczy się

zawsze o coś. Jeśli więc przegrasz...

   - O co zagramy? - rzuciłem krótko.

   - Ja wezmę okrycie - rzekł, a drugi dodał:

   - Zadowolę się butami. Wyglądają dość solidnie.

   Rzeczywiście, buty miałem dobre: skórzane, długie,

wygodne.

   - A co wy mi dacie?

   Znów zachichotali. Kątem oka dostrzegłem, że do karczmy

weszło kilku pretorian. Stanęli przy szynkwasie i popijając

kwas przypatrywali się nam spod oka.

   - Wybieraj. Mów, czego chcesz?

   Byli przebiegli. Zlustrowawszy ich wzrokiem,

stwierdziłem, że nie posiadają niczego cennego. Obaj

przyodziani byli w szare, szerokie szaty, przepasane

powrósłami ze słomy. Myślałem chwilę.

   - Wezmę wasze amulety.

   Spoważnieli, spojrzeli po sobie.

   - Zgoda - rzekł wreszcie ten z lewej. Drugi zaczął

wyjaśniać:

   - Gra Avilońska polega na wymyślaniu przysłów związanych

z zadanym tematem. Wylosowana strona zaczyna, a druga musi

odpowiedzieć innym przysłowiem, prawdą lub formułą. Pamiętaj

jednak, że nie można mówić formuł, które są znane. Należy

tworzyć nowe. Rozumiesz?

   - Kto zaczyna?

   Starzec z prawej otworzył dłoń, na której błyszczała

drobna moneta.

   - Jeśli będzie smok, ty - rzekł. - Jeśli tygrys, my.

   Podrzucił monetę i sprawnie złapawszy ukazał na dłoni. Na

blasze widniał tygrys.

   - Zaczynajcie - rzuciłem.

   Zachichotali swoim zwyczajem i popatrzyli na siebie. Ten

z lewej rozpoczął:

   - Nie ma to jak z ślepcem wędrować lub z głuchym w pieśń

uderzyć, inni cię wtedy za mistrza wezmą.

   Bezradnie układałem słowa, które teraz jak na złość

uciekały z pamięci. Na język cisnęły się formuły już znane,

gdzieś zasłyszane, których użyć nie mogłem.

   Tymczasem drugi dodał:

   - Każdy myśli, że mistrza pokona, dopóki nie zostanie

wyśmiany. Głusi i ślepi są w sam raz do żebrania, inne

zajęcia niech lepszym zostawią.

   Zdania, które zbierałem, poszły w rozsypkę. Silna okazała

się tylko natrętna myśl, że bez butów będzie mi o wiele

gorzej.

   - Nie wysilaj się, chłopcze - doleciało nagle z cienia. -

Niesprawiedliwa to gra.

   Obejrzałem się, a starcy wyzywająco spojrzeli w głąb

karczmy, wypatrując intruza.

   - Kto zarzuca nam niesprawiedliwość?

   - Ja!

   Spomiędzy stolików wysunął się jeszcze jeden staruszek.

Był jednak o wiele mniejszy, jakby zasuszony. Wydawał się

przez to starszy od bliźniaków.

   - Jest was dwóch, a on tymczasem samotny. Dwie głowy

więcej mogą wymyśleć niż jedna. Czyż jest to sprawiedliwe?

   Spojrzeli po sobie.

   - Sam się zgodził. Nic nie mieliśmy przeciw temu, żeby

sobie kogoś dobrał.

   Malutki starzec zbliżył się do nas i dopiero teraz

dostrzegłem skórę charakterystyczną dla mieszkańców puszcz:

białą, nie spaloną wiatrem i słońcem.

   Obszedł stół i usadowił się naprzeciw nas.

   - Kim jesteś, że chcesz nas osądzać? - rzucił jeden ze

starców.

   Zanim tamten odpowiedział, zabrzmiał jednak głos któregoś

z pretorian:

   - Ma rację. Postąpiliście niesłusznie.

   - Niech dobierze sobie kogoś - doleciało z sali.

   Bliźniacy wtulili głowy w ramiona. Ten z prawej podniósł

rękę.

   - Już mówiliśmy. Nic przeciwko temu nie mamy -

powiedział, a spojrzawszy na mnie dodał: - Masz obrońców,

chłopcze. Zrób, czego chcą.

   Rozejrzałem się i wróciłem do zasuszonego staruszka. W

dziwny sposób przyciągał moją uwagę. Wreszcie wyciągnąłem

rękę w jego stronę. Uśmiechnął się porozumiewawczo, zatarł

ręce i spojrzał wyzywająco na bliźniaków.

   - Jestem Mozgli z Parrakonu. Przyzwoitość nakazuje,

byście i wy się przedstawili.

   - Tun i Gun z Avilonu. Byliśmy świadkami siedmiu Jej

przyjść - powiedział zniecierpliwionym głosem starzec

siedzący na prawo ode mnie.

   Mozgli znów uśmiechnął się, ale nie odpowiedział nic. 

   - Zaczynamy - rzucił drugi z bliźniaków, brat Guna. -

Mamy powtórzyć przysłowia?

   Mój sprzymierzenic skinął głową.

   Musiał bardzo ich zdenerwować, bo nie zapytali nawet, co

stawia do gry.

   - Nie ma to jak z ślepcem wędrować lub z głuchym w pieśń

uderzyć, inni cię wtedy za mistrza wezmą.

   - Każdy myśli, że mistrza pokona, dopóki nie zostanie

wyśmiany. Głusi i ślepi do żebrania dobrzy, a inne zajęcia

niech zostawią lepszym.

   - Gdy w struny uderzy głuchy, dźwięk muzyki zobaczy na

twarzach przechodniów; słyszącemu uszy własne wystarczyć

muszą - odparł spokojnie Mozgli.

   Bliźniacy spojrzeli po sobie ironicznie, aby obwieścić,

że odpowiedź nie nastręczy im najmniejszego kłopotu.

   - Los ślepca podobny do życia żebraka. Pierwszy zdać się

musi na oczy innych, drugi na ich pieniądze.

   Zasuszony staruszek z puszczy odpowiedział natychmiast:

   - Nie proś bogacza, bo śmierdzi jak odchody, gdy go z

miejsca ruszysz. Poproś biedaka, ten wie, co to potrzeba.

   Rozległ się śmiech, a pretorianie zaklaskali w dłonie.

Większość była po naszej stronie i Mozgli też to dostrzegł,

bo pomachał ręką w podzięce.

   - Zostaw w spokoju starca, gdy wróżyć zaczyna, bo usta

jego wciąż szybsze są od twojej ręki, choć ona z żelaza, a

one bezzębne - syknął Gun.

   - Głupcem, kto ramię do miecza chce porównać, bo król i

bez korony władcą, a błazen w płaszczu gronostajowym i

koronie wciąż dźwięk dzwonków niósł za sobą będzie.

   Sala znów zaklaskała, a bliźniacy powiedli wokół złym

wzrokiem. Milczeli chwilę, zanim Tun przemówił:

   - Wędrowny kuglarz grający króla bardziej się na niego

nadaje, niż król uważany za kuglarza.

   Zrobiło się cicho. Zawiesiłem wzrok na Mozglim i mógłbym

przysiąc, że wszyscy zrobili to samo. Ale on nie zawiódł.

   - Cham nie uniesie zbroi rycerza, ona go zdusi i oddech

stłamsi, miecza nie wyjmie, kroku nie zrobi, lepsza dla

niego już zgrzebna płachta.

   Odetchnąłem i posłałem staruszkowi dziękczynne

spojrzenie. Uśmiechnął się do mnie wesoło.

   Tym razem bliźniacy myśleli dłużej, a przemówił Gun:

   - Władca podobny jest do konia. Gdy zrzuca obcego, chwałę

zbiera, po zrzuceniu swego, baty. 

   - Tętent kopyt końskich podobny oślemu, a kroki mędrca

podobne są krokom półgłówka. Głos jednak zdradzi ich wiedzę.

   Starcy spojrzeli po sobie. Sytuacja stawała się

niekorzystna. Odpowiedzi Mozgliego były szybkie i trafne,

jakby miał je przygotowane.

   - Koń bojowy to najlepszy przyjaciel, ale kopyta jego

twarde jak i innych koni.

   Tym razem, jeszcze zanim Tun skończył, w głowie zaczęło

mi się układać przysłowie doskonale pasujące do usłyszanych

słów. Wyrecytowałem:

   - Krzywda z rąk przyjaciela boli bardziej, a przysługa

mniej cieszy, ale jego strata jest prawdziwym ciosem.

   Mozgli skinął głową z zadowoleniem i dorzucił:

   - Przyjaciel przyjaciela nie jest już takim przyjacielem

jak twój przyjaciel.

   Tun przymknął powieki i zaczął poruszać ustami układając

zdania. Odezwał się wreszcie, ale to, co powiedział,

zupełnie nie wiązało się z tematem.

   - Nie plam cudzą krwią własnych rąk, wiedz, że mord to

rzecz ohydna i tylko kat może ją wybielić.

   Spojrzałem na Mozgliego.

   - Kolor czerwony - odparł - tak samo dobry jak każdy

inny, ale skazaniec tego nie potwierdzi.

   - Każdy kwiatek pachnie, ale nie każdy człowiek jest o

tym przekonany - dodałem.

   I to był koniec. Po chwili ciszy Gun zerwał z szyi

wisiorek i, rzuciwszy go na stół, wyszedł z karczmy. Jego

brat uczynił to samo. Rozległy się oklaski. Do naszego stołu

podeszli pretorianie i postawili na nim kufle z kwasem.

Jeden z nich, klepiąc mnie po plecach, rzekł:

   - Doskonale. Daliście im nauczkę. Zapamiętają ją na

długo.

   - Należało się im. Napijcie się z nami - dodał drugi. -

To jest Mondalus, ja nazywam się Krosd.

   Staruszek zmierzył go wzrokiem i rzekł udając surowość:

   - Zły to rycerz, który przed bitwą strach winem zabija,

zły zwycięzca, który winem wzmacnia radość po walce.

   - Co? Dlaczegóż to?!

   - Bo szczerość pijanego jest krótka, jak szczerość

nierządnicy. Rozwiewa się po ochłonięciu.

   Karczma wybuchła śmiechem.

 

   Było ich czterech, ale zajmowali całą ulicę.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin