Autor: Wiesław Gwiazdowski
Tytul: Wykonawca ostatniej woli
Z "NF" 5/97
Mam dziewięciu młodych pod sobą i pełnię urząd Wykonawcy
Ostatniej Woli. Moim zadaniem jest spełnianie życzeń
skazańców. Tak zostało zapisane w Księdze Praw. Nikt nie
może uchylić owego zapisu. Król rządzi miastem, lecz pieczę
nad prawem sprawuje Rada Starszych. Prawo jest świętością,
przeciw której nawet król nie może wystąpić.
Siedząc w szynku nad kuflem piwa słucham rozmów i
przyglądam się biesiadnikom. Gdy trunki uderzają do głów,
można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Zaglądałem więc
do knajp dość często i raczej nie żałowałem.
Z racji funkcji ma twarz podlegała utajnieniu podczas
publicznych wystąpień. Dobrze pomyślana ostrożność,
niejednokrotnie już miałem okazję się o tym przekonać.
Nieznany ogółowi, bezproblemowo poruszam się po mieście, a
także zyskuję nowe znajomości. Mając za co stawiać, stawiam,
nie mogę więc narzekać na brak towarzystwa.
I tym razem siedziało obok mnie dwóch przedstawicieli
pospólstwa, a naprzeciwko, przysłuchujący się bardzo
uważnie, niewysoki wyrostek, najwyżej osiemnastoletni.
Obrzucał mnie ukradkowymi spojrzeniami, których nie mogłem
nie zauważyć. Udałem, że to mnie nie interesuje, że wolę
przysłuchiwać się żwawej dyspucie.
- Wakaba to oszust i wściekły pies - dowodził osobnik z
lewej ocierając rękawem ślinę z ust. - Jego łeb już dawno
powinien znaleźć się w katowskim koszu. Najlepiej w tym,
którym odmierza ziarno.
- Wojtak nie jest lepszy.
- A nie jest. Ta maciora zasługuje na chlew bardziej niż
ktokolwiek.
Nie znałem wymienionych; milczałem licząc na
późniejsze wyjaśnienie lub zmianę tematu na bardziej
interesujący. W końcu pili za moje pieniądze. Niestety,
miałem przed sobą czwarty kufel, prawie pusty, a nie
wylewałem za kołnierz ani pod stół; istniała zatem
możliwość, iż nie doczekam przytomnie żadnej informacji.
Zastanawiał mnie dzieciak. Przegapiłem moment, w którym
się przysiadł, lecz później zainteresowało mnie jego
podejrzane zachowanie. Nie przepadam, gdy ktoś śledzi
skrycie każdy mój ruch. To zawsze niesie ze sobą zagrożenie.
Postanowiłem sprawdzić szczeniaka.
Przeprosiwszy mężczyznę z prawej, wstałem od stołu i
skierowałem się do wyjścia. Na zewnątrz skręciłem w biegnącą
przy szynku uliczkę i przystanąłem za węgłem. Przyczaiłem
się w cieniu ściany kryjącej mnie przed światłem z okien i
niepowołanymi oczami.
Wyrostek pojawił się natychmiast i skulił się z zimna.
Rozejrzawszy się, zawrócił i wpadł na mnie. Po chwili
trzymałem go nad ziemią plecami do ściany.
- Coś za jeden, gówniarzu?! - warknąłem plując mu w
twarz.
- Puść mnie! - szarpnął się, lecz trzymałem dobrze i
czułem, że zaczyna brakować mu tchu.
- Mów!
Chyba wypiłem zbyt dużo, bo gdy miast odpowiedzieć zaczął
kopać, zwolniłem uścisk i uderzyłem go w skroń. Osunął się
po ścianie i legł na ziemi, nie dając znaku życia.
Wypróżniwszy się wróciłem do szynku i rozwrzeszczanego
towarzystwa. Moi rozmówcy zdążyli wziąć się za łby i cała
izba miała widowisko z dwóch zapalczywie wyzywających się
głupców. Skrzywiwszy się zawróciłem do baru i przystanąłem
przy nim opierając łokcie o blat. Stawiałem im i nie po to,
by mogli się sprzeczać, powinni okazać choć odrobinę
wdzięczności!
Spór rozwitał wspaniale, posypały się pierwsze uderzenia.
Trunek osłabiał ich siłę i celność, za to było się z czego
pośmiać. Pośmiałem się zatem, lecz koniec bójki przyjąłem z
radością. Piwo szumiało mi w głowie, poczucie obowiązku
mogło wziąć we mnie góry i zmusić do wtrącenia się między
walczących. Jako jeden z wykonawców prawa mogłem wkraczać w
podobne sprzeczki.
Gdy przestali, poprosiłem o piąty kufel i dosiadłem do
trzech obszarpańców. Spojrzeli niechętnie i sięgnęli po
kufle; łyknęło nie podejmując przerwanej rozmowy. Ale nie
miałem zamiaru odejść, bo to równałoby się okazaniu
słabości. No i przedwczesnej rezygnacji z towarzystwa kogoś,
kto mógł dostarczyć interesujących informacji. Po nie
przyszedłem.
Bywały momenty, że chciałem krzyczeć w podobne im tępe
mordy, kim jestem i żądać należnego szacunku. Wiedziałem, że
nie przyniosłoby mi to niczego dobrego. Prawo dla nich było
po to, by je łamać, a ludzie jak ja stanowili przeszkodę,
którą należy usunąć. Wiedziałem, że wielu przede mną
wykonawców ostatniej woli nie zmarło śmiercią naturalną.
Mój poprzednik mając trzydzieści sześć lat zostawił młodą i
piękną żonę i osierocił trójkę dzieci. Był zapalczywy i
pewny siebie. Którejś nocy wyszedł w miasto, nazajutrz jego
głowa pojawiła się na ścianie cytadeli. Zabili go tacy jak
ci tu? Może w podobnej sytuacji powiedział coś, do czego i
ja teraz miałem ciągoty? Może wypił za dużo i wdał się w
sprzeczkę?
Każdemu obrońcy prawa przed przyjęciem funkcji wpajano
zasadę, by prawo stawiał przed wszystkim, nawet jeżeli
miałoby kosztować to jego życie. Dlatego wielu ginęło
przedwcześnie. I dlatego istniał niepisany zakaz opuszczania
Cytadeli po zmroku w pojedynkę.
Im dłużej jednak przebywałem w mieście, coraz częściej
dochodziłem do wniosku, że Rada Starszych pozostawia w
naukach ważną lukę. Choćby tę dotyczącą opuszczania
Cytadeli. Wybór pozostawał wolny. Przegrywali ci, którzy
ulegli pokusie. Wszak dopiero po zmroku zaczyna się w
mieście prawdziwe życie. Cóż, ja również nie oparłem się
ciekawości.
Małymi łykami pochłaniałem piwo i wpatrując się w złożone
przy kuflu dłonie strzygłem uszami. Przeczucie mówiło mi,
że już niebawem coś się zdarzy. Mój niepokój nie brał się z
nadmiaru trunku. Podobne ostrzeżenia miewałem już wcześniej,
i najczęściej nie bez powodu. Na wszelki wypadek
przestawiłem się z ostrożności na walkę. Bo pomimo grzebania
mi w umyślę przez Radę nauki z Gór Pamięci nie dały się im
wymazać.
Wyczułem ich, gdy tylko weszli, lecz nie mrugnąwszy okiem
pociągnąłem z kufla. Unosząc tym samym głowę dostrzegłem
zaciekawienie w oczach siedzących obok. Albo znali
wchodzących , albo wygląd nowo przybyłych rzucał się w oczy.
Nie wytrzymałem i zerknąłem za siebie. Straż! Co tu robi
straż? Dostrzegłem wyrostka, którego walnąłem w łeb. W
następnej zaś chwili jego oskarżycielsko wyciągniętą rękę.
Nie potrzebowałem niczego więcej. Wyczułem kłopoty i nie
omyliłem się. Strażnicy nie znali mojej twarzy, bo znał ją
jedynie król, Rada, kat oraz moi pomocnicy. Tutaj zaś nie
mogłem się im tłumaczyć! Gdyby Rada dowiedziała się, że bez
eskorty... Mniejsza z tym. Uderzyłem dziecko!
Także noc w lochu nie uśmiechała mi się w ogóle. Było to
niemal równoznaczne ze spotkaniem z katem. A to również
sprowadzało się do najgorszego. Wpakowałem się w kłopoty po
same uszy, nawet głębiej.
Dłoń mimowolnie zacisnęła się na wiszącym pod koszulą
gwizdku. Jego dźwięk zwoływał moich pomocników. Gdybym tak...
Nie. To także równało się zdradzeniu tożsamości.
Wstałem i uderzywszy kuflem o stół rozbiłem go na
tysięczne drobiny. Nie przepadano tu za wysłannikami prawa,
więc może towarzystwo okupujące szynk pójdzie za mną. Nie
pozostało mi nic innego. Cokolwiek bym zrobił, obróciłoby
się przeciw mnie.
Wraz ze słowami starszego z trójki wstali pierwsi z
siedzących przy drzwiach, zauważyłem kilku innych w głębi
izby, a także cienie przesuwające się za plecami strażników
i barczyste sylwetki przesłoniły wejście. W świetle lamp
błysnęły ostrza noży biesiadników.
Trunek zamglił mi chyba jasność dostrzegania i nagle, a
już zbyt późno, zorientowałem się, że jeżeli dojdzie do
mordu, wiadomość o nim nie opuści izby. Pomoc, która się ode
mnie należała straży, musiałaby mnie zdradzić. Bierności
sprzeciwiało się sumienie. Po części bowiem to ja ich
wciągnąłem w pułapkę.
Cokolwiek bym zrobił...
- Są moi! - krzyknąłem uciszając pierwsze głosy i
krzywiąc się teatralnie. - Są moi!
Ujrzałem strach w oczach wyrostka, cofnął się i skulił
opierając plecami o strażnika. Po co ich tu wezwał i co
nałgał, że przyszli za nim?
- Występujecie przeciw prawu! - dowodził patrolowy
orientując się, że mogą się nie wywinąć z kabały. -
Schowajcie, ludzie, noże!
- Stul pysk! - wrzasnąłem podchodząc do nich.
Usłuchał grzecznie.
Schwyciwszy za kubrak wyrostka uniosłem go w górę, by
zrównały się ze sobą nasze oczy.
- Po coś tu wrócił? - zapytałem. - Mało ci było,
szczeniaku? Po coś tu wrócił! Gadaj.
- Prawo jest ze mną - odwarknął. - Prawo...
- Ja jestem prawem - tchnąłem mu w twarz i odwróciwszy
się wyprostowałem ręce wyrzucając go w powietrze. Przeleciał
nad dwoma stolikami i z hukiem zwalił się na trzeci
pociągając go na podłogę. Nie przebrzmiał hałas upadku, a
dwaj stojący przede mną strażnicy zderzeni ze sobą głowami
osunęli się do mych stóp. Trzeci błysnął mi nożem przed
oczami. Ruchem ręki powstrzymałem stojących za nim
rzezimieszków. Nie chciałem, by zginął.
Odstąpiłem krok w tył i przyczaiłem pozostawiając mu
pierwszy ruch. Cokolwiek zrobi i tak przegra, nie chciał
więc tanio sprzedawać skóry. Uderzył z zamachu na wysokości
mej szyi. Wygiąłem się w tył na palec od siebie
przepuszczając czubek noża i trzepnąłem go w twarz
odskakując natychmiast przed powracającym ostrzem. W tej
samej chwili me palce natrafiły na stołek; oto nieoczekiwane
rozwiązanie sporu. Delikatnym podbiciem palców przerzuciłem
go z lewej do prawej ręki i wyprowadziłem zamach sięgając
strażnika jedną z czterech drewnianych nóg. Złamała się przy
zderzeniu, lecz mężczyzna trafiony ponad uchem zachwiał się
i już nie mógł odzyskać równowagi. Rąbnąłem go drugi raz,
tym razem siedziskiem. Sflaczał i bez czucia zwalił się na
leżącą dwójkę.
- Wyrzućcie ich! - warknąłem podnosząc wzrok na
obdartusów sprzed drzwi.
Wyszczerzyli się w uśmiechu i pierwszy błysnął nożem
przyklękając. W chwili gdy ostrze drasnęło skórę na szyi
strażnika, kopnąłem go w dłoń wybijając z niej broń. Reakcja
była natychmiastowa. Mężczyzna zerwał się z przyklęku i
zamierzył do uderzenia. Wyprzedzając je zdzieliłem go przez
łeb wciąż trzymanym stołkiem.
- Żadnej krwi! - warknąłem dziwnie głośno cofając do
baru.
- Bo co?!
Obejrzałem się. Mówiącym był jeden z trójki, do której
dosiadłem się po powrocie. I nagle znak zapytania przewinął
się przez mój umysł, a pamięć przyniosła obraz ich twarzy,
gdy ujrzeli strażników. A później wyciągniętą także ku nim
rękę wyrostka.
- Bo powiedziałem nie! - odparłem. - I nic tobie do tego.
- A właśnie, że coś.
Dwaj pozostali podnieśli się jak na rozkaz łypiąc na mnie
groźnie. Przełknąłem gorzką ślinę. Gdybym się nie wyrywał,
ci trzej rozprawiliby się ze strażnikami i miałbym spokój. A
ja, idiota, posłuchałem sumienia.
Pomyślałem, że nie wszystko stracone i da się rzecz
załatwić. Nie wierzyłem w to jednak. Byłem sam, a ich było
wielu. Cóż... Zamachnąłem się stołkiem i nie czekając na
efekt skoczyłem ku schodom na pięterko. Sadząc po kilka
stopni, po paru susach wpadłem na korytarz i z biegu
uderzyłem w okno bijąc szybę i wylatując na zewnątrz.
Straciłem twarz, ale zachowałem życie.
Przybyłem tu z Gór Pamięci na wezwanie króla. Otrzymałem
tam wychowanie i wykształcenie. Przypadek zrządził, że
Mistrz wskazał właśnie mnie. Wolę jego przyjąłem z pokorą,
pojechałem do miasta i klepsydry zaczęły odliczać czas mego
nowego przeznaczenia. Najpierw Rada Starszych poddała mnie
testom. Następnie przez rok wpajano mi zasady prawa. Dopiero
po tym stałem się Wykonawcą Ostatniej Woli. Dano mi do
pomocy dziewięciu młodych, bym im rozkazywał i trzymał nad
nimi pieczę.
Szybko przystosowałem się do warunków panujących w
mieście i zacząłem wymykać się z Cytadeli, aby lepiej poznać
życie zwyczajnych ludzi. W Górach stawiano ponad wszystko
odosobnienie i mądrość duchową. Dzięki utrzymywanej od
wieków izolacji wokół kapłanów Pamięci i ich górskich
obszarów narósł w dolinach mit świętości oraz tajemnicy. W
mieście po raz pierwszy usłyszałem o przypisywanej im
długowieczności, a także o uprawianiu magii. Tak mówiło
pospólstwo, tak twierdził król. Oczywiście, przypuszczenia
te nie były zupełną bzdurą, lecz nie zawierały również całej
prawdy. Ja zaś nie mogłem jej wyjawić. Wiele lat spędziłem
wśród kapłanów, być może zawdzięczałem im ocalenie, a teraz
mogłem korzystać w pełni z darów życia. Winien im więc byłem
nie tylko uczniowską wdzięczność.
Miastem rządził król, lecz prawdziwą władzę sprawowała
Rada Starszych. Ona trzymała pieczę nad Księgą Praw, a nie
było nad Księgę większej świętości. Zapisane w niej prawa
wyznaczały cele i zasady, którymi żył plebs i rządzący. Nie
było takiej mocy, która mogłaby podważyć znajdujące się w
niej prawdy. Nie było mocy zdolnej je zmienić. Z litery i
ducha Księgi brał swój urząd Wykonawca Ostatniej Woli. Także
kat, król, strażnicy. Wreszcie moi młodzi. Pod dyktando
zawartych w Księdze przypisów zbudowano miasto. Ponoć Starsi
posiedli nieśmiertelność i to oni byli budowniczymi. Nikt nie
widział ich twarzy, jedynie maski. A więc i nikt nie mógł
potwierdzić tych domysłów ani im zaprzeczyć.
O zdarzeniu w szynku zapomniałem po kilku dniach.
Pochłaniały mnie intrygi na królewskim dworze, uwijałem się
też z młodymi pilnując bieżących obowiązków. Jeden z wysoko
postawionych został skazany na katowski topór i korzystając
z przysługujących mu przywilejów zażądał w ostatnim
życzeniu nocy z królewną. Jako wykonawca ostatniej woli
byłem odpowiedzialny za zadośćuczynienie jego zachciance.
Skazaniec miał prawo do postawienia tego życzenia, albowiem
nie dość że zajmował wysoką pozycję, to jeszcze wywodził się
z rodu królewskiego. Jedna z jego babek siedziała nawet na
tronie i krótko samodzielnie sprawowała władzę. Po jej
śmierci Rada obrała dziadka obecnego króla.
Skazaniec dopuścił się zdrady najwyższego majestatu. Za
to czekał go topór; tak stanowiła Księga Praw.
Spotkałem się z nim zgodnie z Księgą zaraz po ogłoszeniu
wyroku. Zmierzył mnie wzrokiem i ujrzałem w jego oczach
wielką nienawiść. Cofnąłem się mimowolnie i odwróciłem
głowę.
- Chcę dziewictwa królewny - rzekł, a mnie oblały zimne
poty.
Absurdalność jego słów była oczywista. Pomyślałem, że to
żart i zadałem formalne pytanie raz jeszcze.
- Chcę spędzić noc z królewną - uściślił ze złośliwym
uśmieszkiem.
- Ależ ona ma dopiero czternaście lat! - rzekłem, choć
nie miałem prawa wpływać na jego decyzję.
Przypomniał mi o tym i zażądał widzenia się z Radą.
Niestety, jego pozycja umożliwiła mu tę prośbę.
Powiadomiłem o tym kata i króla.
Jeszcze tego samego dnia skazaniec stanął przed
starszymi.
W białym habicie do kostek nie przypominał potomka
władców. Lecz jego twarz wciąż wzbudzała szacunek, a oczy
potrafiły zmrozić krew w żyłach. Wraz z katem stałem tuż za
nim w masce osłaniającej twarz.
- Przedstawiłem swe ostatnie życzenie Wykonawcy Ostatniej
Woli. Wbrew prawu człowiek ów próbował odwieść mnie od mojej
decyzji - więzień przerwał, chcąc dodać wagi swym słowom,
lecz nikt się nie odezwał. - Zażądałem, Wysoka Rado,
spędzenia nocy z królewną, albowiem umożliwia mi to ma
pozycja, a w Księdze istnieje wzmianka o spędzeniu nocy z
wybraną kobietą przez skazanego na śmierć.
Chciałem krzyknąć, że królewna ma za mało lat, a poza tym
jest jedyną następczynią tronu, z którą wiąże się ogromne
nadzieje. Dziwna niemoc ścisnęła mi gardło.
- To prawda - przytaknął jeden ze starszych. Nikt więcej
się nie odezwał.
Znaczyło to tyle, że muszę spełnić życzenie.
Omal nie udusiłem się z braku powietrza. Starsi
rozpłynęli się w fioletowej chmurze dając do zrozumienia,
że posłuchanie skończone. Kat trzepnął mnie w plecy.
Poczłapałem za nim udając, że nie dostrzegam złośliwych
uśmieszków zdrajcy. Ten łajdak mógł pociągnąć za sobą i
mnie. Starsi nic o mnie nie rzekli, ale wiedziałem, że byli
przerażająco pamiętliwi.
Tak więc wdepnąłem w niezłe gówno. Być może miało mnie
ono pochłonąć.
Natychmiast po rozstaniu z katem zwołałem młodych i
poleciłem im odszukać dziewkę będącą sobowtórem królewny.
Mieli dwa dni, trzeciego został wyznaczony termin
ścięcia. Czasu było mało, a poszukiwania należało prowadzić
w tajemnicy. Nie mógł paść na mnie nawet cień podejrzenia o
zamierzone oszustwo. Młodzi musieli zaufać wyłącznie swym
oczom, a to też nie ułatwiało zadania.
Po wydaniu poleceń udałem się do kancelarii królewskiej i
zażądałem widzenia z królem. Znano tu oblicze mej maski
zakładanej na podobne spotkania, nie czekałem więc długo. Me
stanowisko było zbyt ważne, a ostatnie wydarzenia jeszcze
powiększyły jego znaczenie.
Monarcha wiedział, że nie przychodzę bez powodu, więc
oczekiwał najgorszego. Był sam, tak jak poprosiłem
sekretarza, który oznajmiał wizyty.
- Czy ma to coś wspólnego ze zdrajcą?
- Z jego ostatnim życzeniem - wyjaśniłem przyklęknąwszy,
zgodnie ze zwyczajem na prawe kolano.
Nie wiedział dotąd, jak ono brzmi. Licząc na inny wyrok
Rady nie chciałem martwić króla przedwcześnie. Przeliczyłem
się.
Usłyszałem westchnienie i pomruk, jaki zwykł wydawać, gdy
był wzburzony. Jak na władcę bowiem miał zadziwiająco
spokojny charakter. Częste wybuchy gniewu charakteryzowały z
kolei jego ojca, a zarazem poprzedniego władcę; Zmarł tuż
przed mym przybyciem, nasłuchałem się o nim podczas
uroczystości pogrzebowych oraz po przybyciu z Gór.
- Czego chce?
Nabrałem w płuca powietrza.
- Nocy z królewną.
Władca wstał i powoli przeszedł obok mnie. Brzęk
stłuczonego szkła usłyszałem w chwilę później, szkło nie
zbiło się samo. Słowa dotknęły króla w najczulsze miejsce.
Jak każdego kochającego ojca, który dostałby podobną
wiadomość. Rozumiałem go.
Gdy rzucił kolejne pytanie, to nie był już jego głos.
- Czy Księga na to zezwala?
- Tak, panie. Wracam właśnie z posłuchania u Rady.
Starsi orzekli zgodność.
Opadł ciężko w objęcia tronu i ukrył twarz w dłoniach.
- Córko moja - usłyszałem zduszony szept. - Dlaczego ty?
Czułem jego ból.
- Wysłałem młodych na poszukiwania sobowtóra - rzekłem
bez namysłu. - Być może nie wszystko stracone.
Monarcha uniósł głowę. Zderzyliśmy się spojrzeniami.
...
LordHades