Ryzykowna gra - Meltzer Brad.doc

(2641 KB) Pobierz

Wydawnictwo Sonia Draga poleca inne książki tego autora:


Ryzykowna gra


Polecamy powieści Brada Meltzera:

„Milionerzy"

„Pod groźbą śmierci"

„Ryzykowna gra"

Wkrótce:

„Pierwszy doradca" .Wydział dziesiąty"


Brad Meltzer

Ryzykowna gra

Z angielskiego przełożyła Jolanta Konowalczyk


Tytuł oryginału:

THE ZERO GAMĘ

This edition published by arrangement with Warner Books, Inc., New York,

New York, USA. Ali rights reseryed.

Copyright © 2004 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Drąga

Copyright © 2004 for the Polish translation by Jolanta Konowalczyk

Redakcja: Quendi Language Services, www.quendi.pl Korekta: Anna Rzędowska Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Drąga ISBN: 83-89779-08-0

Dystrybucja:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22) 631-4832, 632-9155

e-mail: hurt@olesiejuk.pl   www.olesiejuk.pl

Wydawnictwo L&L / Dział Handlowy

ul. Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk

tel. (58) 520-3557, fax (58) 344-1338

Sprzedaż wysyłkowa:

www.merlin.pl

ul. Staszica 25, 05-500 Piaseczno, tel. (22) 716-7502, 716-7503

WYDAWNICTWO SONIA DRĄGA SE Z O. O. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice tel. (32) 782-6477, fax (32) 253-7728 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl

Katowice 2005. Wydanie I

Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, ul. Dowborczyków 18, Łódź


Dla mojego syna Jonasa,

który tarmosi mnie za rękę,

ciągnie za sobą

i zabiera na najwspanialszą

wyprawę w moim życiu

Gdyby Amerykanie dowiedzieli się, co tam się dzieje, rozebraliby

ten budynek, cegła po cegle.

Howard R. Reynolds

Oficer policji na Kapitolu o Kongresie

.. .problem w tym, że rząd jest nudny. PJ. O'Rourke


 


Nie jestem z tej bajki. Już od lat. Dawno temu, kiedy zaczy­nałem pracować na Kapitolu dla kongresmana Nelsona Cordella, było inaczej. Ale nawet Mario Andretti może w końcu się znudzić, jeśli codziennie jeździ z prędkością dwieście mil na godzinę. Zwłaszcza jeśli jeździ w kółko. Ja jeżdżę w kółko od ośmiu lat. Czas w końcu wyrwać się z tej pętli.

-            Nie powinno nas tu być - mówię stanowczo, stojąc nad
pisuarem.

-            O czym ty mówisz? - pyta Harris, który stoi przy pisuarze
obok i odpina zamek spodni. Musi zadzierać głowę, żeby zobaczyć
w pełni moją chudą postać. Przy moim wzroście, metr dziewięć­
dziesiąt trzy, jestem podobny do palmy: patrzę z góry prosto na
czubek jego rozczochranych czarnych włosów. Wie, że jestem
podenerwowany, ale jak zawsze zachowuje kamienny spokój. - Daj
spokój, Matthew. Kogo obchodzi ten napis na drzwiach?

On myśli, że ja się przejmuję łazienką. Tym razem się myli. Wprawdzie to jest toaleta zaraz naprzeciwko sali obrad Izby Reprezentantów, wprawdzie na drzwiach jest wywieszka „Tylko dla kongresmanów" - dla tych, co to są członkami Kongresu... dla nich, a nie dla nas... - ale jeśli pracuje się tutaj już tak długo jak my, to się wie, że żaden kongresman, nawet największy formalista, nie będzie przecież zabraniał dwóm członkom personelu się odlać.

-            Daj spokój - mówię do Harrisa. - Ja mam na myśli Kapitol, nie
klop. To już nie dla nas. Wiesz, w zeszłym tygodniu minęło osiem
lat, jak tutaj pracuję. I czym ja się mogę pochwalić? Biuro mam
wspólne z innymi, a mój kongresman w zeszłym tygodniu przykleił
się do wiceprezydenta, żeby go broń Boże nie wycięto ze zdjęcia
w gazecie. Mam trzydzieści dwa lata. To już nie jest zabawne.

-            Zabawne? Matthew, wydaje ci się, że tu ma być zabawnie?


A co by Lorax* powiedział gdyby to usłyszał? - pyta, brodą wska­zując maleńki znaczek wpięty w klapę mojej granatowej mary­narki, przedstawiający postać Loraxa z wierszyka Dr. Seussa. Jak to zwykle on, wie, jak trafić w mój czuły punkt... Kiedy zacząłem prowadzić prace z zakresu ochrony środowiska dla kongresmana Cordella, mój pięcioletni bratanek dał mi ten znaczek, żebym pa­miętał, jak bardzo jest ze mnie dumny

-           Ja jestem Lorax, przemawiam w imieniu drzew - mówił,
recytując z pamięci książeczkę, którą mu niegdyś czytałem. Mój
bratanek ma teraz trzynaście lat. Dla Harrisa Dr. Seuss to po
prostu autor książeczek dla dzieci. Ale dla mnie, pomimo że ten
znaczek to tylko taka drobnostka... kiedy patrzę na małego po­
marańczowego stworka z puchatym jasnym wąsem... tak, pewne
rzeczy nigdy nie przestają się liczyć.

-           To prawda - mówi Harris. - Lorax zawsze walczy w słusznej
sprawie. Przemawia w imieniu drzew. Nawet wtedy, gdy to nie jest
zabawne.

-           Ze wszystkich ludzi, tobie najmniej wypada tak mówić.

-           To nie jest odpowiedź w stylu Loraxa - dodaje głośno i śpiew­
nie. - Co ty na to, LaRue? - mówi zwracając się w stronę starszego,
czarnego mężczyzny, który zaraz za naszymi plecami ma swoje
stanowisko czyściciela butów

-           Nigdy nie słyszałem o Loraxie - odpowiada LaRue nie od­
rywając oczu od ekranu niewielkiego telewizora znajdującego się
nad drzwiami. - Sam się raczej zaczytywałem w bajkach o Horto-
nie**. - Zapatrzył się w dal. - Mały słodki słonik...

Zanim Harris zdołał się poczuć jeszcze bardziej przygnę-

Lorax to postać z wierszyka „The Lorax" autorstwa Dr. Seussa. Tytułowy duszek Lorax jest obrońcą przyrody: „Ja przemawiam w imie­niu drzew, bo drzewa nie mają języka, I przemawiam, Panie, ze ściśnię­tym gardłem" (przyp. tłum.).

Słoń Horton jest bohaterem innego wiersza Dr. Seussa. Istnieje przekład na język polski autorstwa Stanisława Barańczaka wiersza „Horton Hatches the Egg" („Słoń, który wysiedział jajo"). W przekładzie tym słoń otrzymał imię Konstanty (przyp. tłum.).


biony i zanim zwiększyło się jego poczucie winy, uchylne drzwi do toalety otwierają się z hukiem i do środka wpada mężczy­zna w szarym garniturze i czerwonej muszce. Natychmiast go rozpoznaję: kongresman William E. Enemark z Kolorado, Przewodniczący Izby, członek Kongresu o najdłuższym stażu. Przez te lata widział już wszystko, od desegregacji rasowej i na­gonki na komunistów, poprzez Wietnam i Watergate, aż po aferę z Lewinsky i Irak. Ale gdy wiesza marynarkę na ręcznie rzeźbio­nym wieszaku i rusza w kierunku drewnianej kabiny w głębi, nie zauważa nas. Gdy ja i Harris zapinamy rozporki, staramy się nie zwracać na niego uwagi.

-            O to mi właśnie chodzi - mówię do Harrisa.

-            Co, o niego? - odpowiada szeptem, ruchem głowy wskazu­
jąc kabinę, w której jest Enemark.

-            Harris, przecież ten facet to chodząca legenda. Czy nie wi­
dzisz, jak bardzo już tym wszystkim jesteśmy znudzeni? Pozwalamy,
żeby przeszedł obok i nie mówimy nawet słowa powitania?

-            Ale przecież on idzie do kibla...

-            Przywitać się zawsze można, no nie?

Harris krzywi się, a potem ręką wykonuje gest w stronę LaRue. Ten podkręca głos w telewizorze. Cokolwiek Harris chce powie­dzieć, na pewno nie życzy sobie, żeby usłyszał to ktoś niepowołany

-              Matthew, przykro mi to mówić, ale jedyny powód, dla którego
nie powiedziałeś ,Witam, panie kongresmanie" jest taki, że twoim zda­
niem jego poglądy na kwestię środowiska naturalnego są gówniane.

Trudno się z tym sprzeczać. W zeszłym roku Enemark bez pardonu brał pieniądze na kampanię jednocześnie od przemysłu drzewnego, naftowego i od sponsorów z branży energii nuklearnej. Za trochę forsy byłby w stanie wyciąć do czysta wszystkie lasy w Oregonie, powiesić billboardy w Kanionie Kolorado albo głoso­wać, żeby mu jego własny ogród wyłożono skórkami młodych fok.

-              Ale gdybym był dwudziestodwulatkiem zaraz po studiach,
to i tak bym podał mu rękę, żeby się przywitać. Mówię ci, Harris,
osiem lat wystarczy To już dawno przestało być zabawne.

Nadal stojąc nad pisuarem, Harris nieruchomieje na chwilę. Jego zielone oczy zwężają się i patrzy na mnie uważnie z tym


samym psotnym wyrazem twarzy, z powodu którego kiedyś, gdy jeszcze byliśmy studentami na Uniwersytecie Duke, znalazłem się na tylnym siedzeniu wozu policyjnego.

-              Nooo, Matthew... To jest Waszyngton. Wszędzie można zna­
leźć śmieszne gierki - drażni się ze mną. - Trzeba tylko wiedzieć,
gdzie szukać.

Zanim udaje mi się zareagować, błyskawicznie wyciąga rękę i zrywa znaczek z Loraxem z klapy mojej marynarki. Rzut oka na LaRue, a potem idzie w kierunku marynarki kongresmana, która wisi na wieszaku.

-           Co ty robisz?

-           Próbuję cię rozbawić - mówi, a w jego głosie brzmi obiet­
nica. - Zaufaj mi, spodoba ci się. Bez pudła.

No, masz. „Bez pudła". Ulubiona odżywka Harrisa. I pierwsza oznaka gwarantowanych kłopotów.

Spłukuję pisuar, naciskając przycisk łokciem. Harris łapie uchwyt całą dłonią. On się nigdy nie bał, że sobie zabrudzi ręce.

-           Ile mi dasz, jeśli mu to przypnę do klapy? - szepcze trzyma­
jąc w wyciągniętej ręce Loraxa i ruszając w kierunku marynarki
Enemarka.

-           Harris, nie... - syczę. - On cię zabije.

-           Chcesz się założyć?

Z kabiny słychać głuchy warkot obracającej się rolki papieru toaletowego. Enemark już prawie skończył.

Harris strzela w moją stronę uśmiechem, a ja usiłuję złapać go za łokieć. On jednak z właściwym sobie doskonałym wdziękiem robi unik i wyzwala się z mojego uchwytu. Tak właśnie zachowuje się w każdym pojedynku politycznym. Jeśli już raz skoncentruje się na jakimś celu, to nie można go zatrzymać.

-              Jestem Lorax, Matthew, przemawiam w imieniu drzew! -
śmieje się. Patrząc jak wolno, na palcach, przysuwa się do mary­
narki Enemarka, trudno mi się nie śmiać razem z nim. To głupi
wyczyn, ale jeśli zostanie przyłapany, to...

Odszczekuję. Harris nigdy nic nie spieprzy To właśnie dla­tego w wieku dwudziestu dziewięciu lat został jednym z najmłod­szych kierowników personelu kiedykolwiek zatrudnionych przez

10


senatora. I to dlatego teraz, gdy ma trzydzieści pięć lat, nikt, nawet starsi od niego, nie mogą go ruszyć. Przysięgam, że mógłby kazać sobie płacić za niektóre mądrości, które płyną z jego ust. Ale ze mnie szczęściarz. Jako stary kumpel z uczelni mam to za darmo.

-              Jak tam pogoda, LaRue? - woła Harris do pucybuta, który ze
swojego stanowiska ma lepsz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin