Pileggi Nicholas - Ch│opcy z ferajny.doc

(1198 KB) Pobierz
Nicholas Pileggi

Nicholas Pileggi

Chłopcy z ferajny

Przełożył

Bernard Andrzejewski

WYDAWNICTWO »ARAMIS« - KRAKÓW 1991

 

GTW


Tytuł oryginału:

WISEGUY

Life in a Mafia Family

Copyright © 1985 by Pileggi Literary Properties, Inc.

Cover photo copyright © 1990 Warner Bros

© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo »Aramis«,

Kraków 1991

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca Kraków, zam. 3652/91


WSTĘP

22 maja 1980 roku, we wtorek, człowiek o nazwisku Henry Hill zrobił to, co wydawało mu się jedyną rozsądną rzeczą: postanowił przestać istnieć. Przebywał właśnie w więzieniu hrabstwa Nassau, mając w perspektywie dożywocie za udział w wielkiej aferze narkotykowej. Prokuratorzy generalni przesłuchiwali go na okoliczność jego roli w rabunku sześciu milionów dolarów z niemieckich linii lotniczych Lufthansa, największego udanego skoku w historii USA. W kolejce za prokuraturą federalną stała już policja nowojorska, aby przepytać go w związku z dziesięcioma morderstwami, które miały miejsce tuż po zbrojnym napadzie na Lufthansę. Natomiast Departament Sprawiedliwości chciał z nim porozmawiać o jego związkach z zabójstwem, w które wplątany był również Michele Sindona, skazany już wcześniej włoski finansista. A z kolei Jednostka Uderzeniowa do Walki ze Zorganizowaną Przestępczością pragnęła uzyskać dane o koszykarzach z bostońskiej drużyny uniwersyteckiej, których Hill zdołał przekupić w związku z machinacjami z obcinaniem punktów. Agenci skarbowi poszukiwali skrzyń z bronią automatyczną i minami typu Claymore, które ukradł z arsenału w Connecticut. Biuro prokuratora okręgowego z Brooklynu chciało zdobyć informacje na temat ciała, które znaleziono w ciężarówce - chłodni, a które było tak zmarznięte, że potrzeba było aż dwóch dni, nim odtajało na tyle, iż lekarz sądowy mógł dokonać sekcji.

Kiedy zaledwie trzy tygodnie wcześniej zaaresztowano Henry'ego Hilla, fakt ów nie stanowił żadnej ważnej wiadomości. W gazetach na pierwszych stronach nie było o nim żadnych artykułów, a wiadomości wieczorne też nie poświęciły mu obszerniejszej wzmianki. Jego aresztowanie mogłoby się wydawać jednym spośród całej serii innych, świadomie rozdmuchiwanych akcji wykrywania przesyłek narkotyków, które corocznie zwykła organizować policja, z myślą o rozgłosie, jaki mógłby uwieńczyć jej wysiłki. Niemniej aresztowany Henry Hill stanowił bezcenną zdobycz. Hill wyrósł wśród ferajny. Był wprawdzie tylko mechanikiem, ale wiedział wszystko. Wiedział - i to dosłownie - gdzie zostały pogrzebane trupy.

I policja wiedziała, że gdyby zechciał mówić, dałby jej w ręce klucz do aresztowania i postawienia w stan oskarżenia całych tuzinów ludzi. A nawet gdyby Henry Hill w ogóle nic nie mówił, to i tak przecież wiedział, że zostanie zdmuchnięty przez własnych kumpli, tak samo jak niemal wszyscy, którzy zamieszani byli w skok na Lufthansę. W więzieniu Hill otrzymał wiadomość: jego protektor, Paul Vario, siedemdziesięcioletni szef rodziny, w którego domu Henry wyrastał od dzieciństwa, oświadczył, że z nim zrywa, a James - „Jimmy Gościówa” - Burke, najbliższy przyjaciel Henry'ego, jego powiernik i wspólnik, człowiek, z którym przeprowadzał różne kombinacje i skoki, odkąd tylko skończył trzynaście lat, planuje sprzątnięcie go.

W tych właśnie okolicznościach Henry podjął decyzję: stanie się częścią Federalnego Programu Ochrony Świadków Departamentu Sprawiedliwości. Jego żona, Karen, i ich dzieci - Judy, lat piętnaście, i Ruth, lat dwanaście - przestaną istnieć wraz z nim. Otrzymają nową tożsamość. Należy tu jeszcze dodać, iż zerwanie z dotychczasowym istnieniem było dla Henry'ego Hilla rzeczą łatwiejszą niż dla przeciętnego obywatela, gdyż faktyczne dowody jego ziemskiego bytu były niezwykle nikłe. Jego dom figurował na teściową. Samochód został zarejestrowany na żonę. Jego karty ubezpieczeniowe i prawa jazdy - miał jednych i drugich po kilka - były sfałszowane i nigdy nie płacił podatków. Nigdy nawet nie leciał samolotem z biletem opiewającym na własne nazwisko. Właściwie jedynym dokumentem, który dowodził niezbicie, iż niejaki Henry Hill w ogóle żył i działał - oprócz jego metryki urodzenia - była żółta karta, fiszka z policyjnej kartoteki aresztowań, jaką zdążono mu założyć, gdy był ledwie nastoletnim terminatorem ferajny.

W rok po aresztowaniu Henry'ego Hilla zwrócił się do mnie jego obrońca, który oświadczył, że Hill szuka kogoś, kto mógłby spisać historię jego życia. A ja, przez znaczną część mej dziennikarskiej kariery, pisywałem wiele o postaciach ze świata zorganizowanej zbrodni i zdążyły mnie już znudzić egotyczne brednie oszustów - analfabetów, przybierających pozy dobrotliwych Ojców Chrzestnych. Na dodatek nigdy nie słyszałem o Henrym Hillu. W swoim biurze mam cztery pudła fiszek, na których z obowiązku notowałem nazwiska i różne szczegóły dotyczące każdej większej i mniejszej postaci ze świata gangów, na jaką natknąłem się w prasie lub też na sali sądowej. Kiedy w nich poszperałem, odkryłem, iż mam tam fiszkę z Hillem, założoną w roku 1970 i błędnie identyfikującą go jako członka rodziny przestępczej Josepha Bonanno. A jednak, z całej tej góry danych, które zaczęli gromadzić na jego temat prokuratorzy federalni od czasu aresztowania, czyli o rok wcześniej, i z ogromu nadziei, jaką wiązali z nim w roli świadka, wynikało niezbicie, że warto przynajmniej poznać Henry'ego Hilla.

Ponieważ był objęty Federalnym Programem Ochrony Świadków, spotkanie musiało odbyć się w miejscu, gdzie jego bezpieczeństwo byłoby gwarantowane. Poinstruowano mnie, bym spotkał się z dwoma szeryfami federalnymi przy kasie linii Braniff na lotnisku La Guardia. Kiedy tam się stawiłem, obaj funkcjonariusze mieli już dla mnie bilet. Zapytali mnie, czy aby nie potrzebuję pójść do toalety. Stwierdziłem, że jak na agentów federalnych jest to dość dziwne pytanie, lecz wyjaśnili mi, że z chwilą, kiedy wręczą mi bilet, nie będą mogli ani na chwilę spuścić mnie z oczu, dopóki nie wsiądziemy do samolotu. Nie mogli pozwolić sobie na ryzyko, że mógłbym określić miejsce przeznaczenia i przekazać komuś wiadomość, dokąd lecę. Jak się okazało, samolot, do którego wsiedliśmy, nie był wcale maszyną linii Braniff, a pierwsze miejsce, w którym wylądowaliśmy, nie było bynajmniej miejscem, gdzie oczekiwał nas Henry Hill. Tego dnia przyszło mi odbyć znacznie więcej lotów, by w końcu dotrzeć do miasta, gdzie - jak się później dowiedziałem - Hill i jego obstawa agentów federalnych przybyli o parę godzin wcześniej.

Hill był zadziwiającym człowiekiem. Nie wyglądał ani też nie zachowywał się tak jak większość ulicznych bandziorów, z którymi się zetknąłem. Mówił składnie i dość gramatycznie. Od czasu do czasu uśmiechał się nawet. Wiedział sporo na temat świata, w którym wyrósł, ale mówił o nim z dziwną obojętnością i wyłapywał wszelkie szczegóły okiem człowieka z zewnątrz. Większość gangsterów, z którymi w ciągu lat przeprowadzałem wywiady do moich artykułów i książek, nie była w stanie spojrzeć na swoje doświadczenia zupełnie beznamiętnie, choćby nawet w tym stopniu, by móc ustawić fakty swego życia w jakiejś perspektywie. Tak ślepo podążali ścieżką nakazów gangu, że ledwie dostrzegali to, co działo się wokół nich. Lecz Henry Hill rozglądał się na wszystkie strony. Fascynował go cały świat, w którym wyrósł, i niewiele było tam rzeczy, których by nie pamiętał.

Henry Hill był bandziorem. Był wymuszaczem. Odstawiał różne kanty i rozbijał łby konkurentom. Wiedział, jak należy przemówić komuś do ręki i jak kogoś oszukać. Był gangsterem pierwszej wody, gangsterem z kręgu zorganizowanej zbrodni, który jednak potrafił należycie się wysłowić; tym rodzajem rzadkiego ptaka, który winien zadowolić w jednakowym stopniu zarówno socjologów, jak i gliny. Na ulicy on i jego przyjaciele zwykli o sobie mówić per łebskie chłopaki. Wydaje mi się, że książka o jego życiu pozwoli nam w jakiś sposób ogarnąć od wewnątrz ów świat, o którym zazwyczaj słyszy się tylko od kogoś z zewnątrz lub też wszelkie dane o nim docierają do nas jedynie z samego wierzchołka, od capo di tutti capi.


1

Henry Hill wkroczył w życie ferajny niemal przez przypadek. W roku 1955, kiedy miał jedenaście lat, przypałętał się na obskurny postój taksówek przy 391 Pine Street, w pobliżu Pitkin Avenue, w tej części Brooklynu, która zawiera się pomiędzy Brownsville, a East New York, szukając pracy w niepełnym wymiarze godzin, słowem pracy po szkole. Jednopiętrowy budynek, ze sklepem od frontu, z postojem taksówek obok i z biurem ruchu w środku, znajdował się dokładnie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu, gdzie mieszkał wraz z matką, ojcem, czterema starszymi siostrami i dwoma braćmi. To właśnie miejsce intrygowało Henry'ego nieomal od zarania pamięci. Nawet nim jeszcze poszedł, by szukać tam pracy, widywał długie czarne cadillaki i lincolny wjeżdżające w przecznicę. Obserwował pozbawione wyrazu twarze facetów zachodzących na postój i zapamiętał na zawsze ich dziwne, obszerne płaszcze. Niektórzy z nich byli tak postawni, że kiedy gramolili się z wozów, resory dźwigały się o dobre parę cali. Pożerał wzrokiem ich błyszczące sygnety i wysadzane drogimi kamieniami klamry pasków u spodni, a także grube złote bransoletki, które utrzymywały na przegubach ich rąk cienkie niczym opłatek platynowe zegarki.

Mężczyźni na postoju nie przypominali jakoś nikogo z sąsiedztwa. Nosili już od rana jedwabne garnitury i wysiadając z wozów, by rozprostować kości i trochę porozmawiać, wieszali na zderzakach chusteczki do nosa.

Henry widział, że parkowali w niedozwolonych miejscach, lecz nigdy nie dostawali mandatów, nawet gdy ktoś z nich przystanął tuż przy samym hydrancie przeciwpożarowym. W zimie widywał pługi z miejskiego przedsiębiorstwa komunalnego, odgarniające najsampierw śnieg z postoju taksówek, nim jeszcze wzięły się za oczyszczanie szkolnego podwórka i terenów szpitalnych. W lecie słyszał wrzawę towarzyszącą całonocnym grom w karty i wiedział, że nikt - nawet pan Mancuso, który mieszkał na dole i psioczył na wszystko - nie ośmieli się złożyć na to skargi. Faceci z postoju taksówek byli nadziani. Wymachiwali zwitkami dwudziestodolarówek, dorównującymi średnicą piłkom do softballu, i obnosili na palcach pierścienie z różowymi brylantami wielkości laskowych orzechów. Widok całego tego bogactwa, potęgi władzy i dostatku był wprost oszałamiający.

Z początku rodzice Henry'ego byli wprost zachwyceni, że ich nieletni, lecz energiczny syn znalazł pracę tuż naprzeciwko. Ojciec Henry'ego, Henry Hill senior, ciężko pracujący elektryk w pewnym przedsiębiorstwie budowlanym, zawsze był zdania, że młodzież powinna pracować i poznawać wartość pieniędzy, których tak bardzo się zawsze domaga. Musiał ze swojej pensji utrzymywać siedmioro dzieci, toteż każdy dodatkowy zarobek był mile widziany. Odkąd mając dwanaście lat przybył do Stanów Zjednoczonych z Irlandii, wkrótce po śmierci swego własnego ojca, Henry Hill senior musiał utrzymywać matkę i trzech młodszych braci. To właśnie praca już od najmłodszych lat - jak twierdził - uczy młodych ludzi wartości pieniądza. A młodzież amerykańska, odmiennie niźli dzieci w jego ojczystej Irlandii, zdawała się przedłużać swój okres dorastania bardziej, niż to było konieczne.

Matka Henry'ego, Carmela Costa, również była zachwycona tym, że jej syn znalazł pracę nie opodal domu, lecz z całkiem innych powodów. Po pierwsze wiedziała, że praca jej syna sprawi przyjemność ojcu. Po drugie, miała nadzieję, że praca tuż po szkole zdoła utrzymać chłopca dość długo poza domem, tak iż nie będzie on wszczynał ciągłych kłótni z siostrami. A przy tym praca Henry'ego sprawi, iż ona sama będzie mieć więcej czasu dla Michaela, swego najmłodszego syna, który urodził się z wadą kręgosłupa i spędzał czas w łóżku lub w fotelu inwalidzkim. Ponadto Carmela Hill ucieszyła się bardzo - można by rzec, iż radość jej graniczyła wręcz z zachwytem - gdy tylko dowiedziała się, że Variowie, rodzina, której własnością był postój taksówek, pochodzą z tej samej części Sycylii co i ona. Carmela Costa przybyła wprawdzie do Stanów jako małe dziecko i już w wieku siedemnastu lat poślubiła rosłego, przystojnego, czarnowłosego irlandzkiego chłopaka, którego poznała w sąsiedztwie, lecz nigdy nie zatraciła poczucia więzów ze swą dawną ojczyzną. Zawsze prowadziła sycylijską kuchnię, robiąc na przykład domowe makarony i zaznajamiając swego młodego małżonka z sosem z anchois i kalmarami, wyrzuciwszy przedtem na śmietnik jego butelkę z keczupem. Nadal wierzyła w religijne moce pewnych świętych z zachodniej Sycylii, takich jak Santa Pantaleone, patron od bólu zębów. I, jak wielu przedstawicieli emigracji, sądziła, że ludzie mający jakiś związek z jej starym krajem są również w pewnej mierze związani i z nią. Toteż myśl, że jej syn dostał swą pierwszą pracę u paesani, stanowiła odpowiedź na rozliczne modlitwy.

Nie upłynęło jednak zbyt wiele czasu i rodzice Henry'ego musieli zmienić zdanie co do pracy syna po lekcjach. Po pierwszych dwóch miesiącach stwierdzili, że to co wpierw miało charakter pracy w niepełnym wymiarze godzin, zamieniło się dla chłopaka w pełnowymiarowy przymus. Henry junior spędzał cały czas na postoju. I musiał tam być nawet wtedy, gdy matka zapragnęła go wysłać z jakimiś poleceniami. Był na postoju rano, nim udał się do szkoły; był również po południu, gdy już powrócił z lekcji. Ojciec pytał go o zadania domowe. Odrabiam je na postoju, twierdził Henry. Matka zauważyła, że nie bawi się już teraz ze swymi równolatkami. Bawimy się, ale na postoju, brzmiała odpowiedź syna.

Mój ojciec zawsze był zły. Urodził się już taki. Był zły, że musi tak ciężko pracować, i to prawie za darmo. Elektrycy, nawet jeśli należeli do związku, w owych czasach nie zarabiali zbyt wiele. Był zły, że nasz dom z trzema sypialniami jest taki rozwrzeszczany, że hałasują w nim moje siostry, dwaj bracia i ja. Zwykł był krzyczeć, że pragnie jedynie spokoju i ciszy, ale wtedy już wszyscy siedzieliśmy cicho jak myszki pod miotłą i tylko on ryczał, wrzeszczał i rzucał naczyniami o ścianę. Był zły, że mój brat Michael urodził się sparaliżowany od pasa w dół. Ale przede wszystkim był zły o to, że cały czas plątałem się po postoju. »To zwykłe dranie!«, Wykrzykiwał. »Napytasz sobie biedy«. Ale ja najzwyczajniej w świecie udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi, i mówiłem, że biegam tylko na posyłki, choć naprawdę roznosiłem zakłady, i przysięgałem, że chodzę do szkoły, choć już od paru tygodni nawet do niej nie zajrzałem. Ale on nie dał się nabrać. Wiedział, co jest naprawdę grane na postoju, i od czasu do czasu, kiedy wyszedł z siebie, dawał mi zdrowy wycisk. Ale wtedy już o to nie dbałem. Każdy musi kiedyś oberwać, co swoje.

W roku 1955 Przedsiębiorstwo Taksówek i Limuzyn do Wynajęcia przy Euclid Avenue, przebiegającej w Brooklynie pomiędzy Brownsville a East New York, było czymś więcej niż tylko centrum dyspozycyjnym dla taksówek w całej okolicy. Było to miejsce spotkań graczy na wyścigach, pokątnych doradców prawnych, bukmacherów, handicapperów, eks - dżokejów, facetów z wyrokami, lecz warunkowo zwolnionych, robotników budowlanych, działaczy związkowych, miejscowych politykierów, kierowców taksówek, maklerów, przeróżnych szemranych speców od loterii, macherów od zwolnień za kaucją, bezrobotnych kelnerów, rekinów lichwy, wysłużonych gliniarzy, a nawet paru emerytowanych zbirów z czasów Korporacji Zbrodni. Była to również nieoficjalna kwatera główna Paula Vario, wschodzącej gwiazdy jednej z pięciu zorganizowanych zbrodniczych rodzin miasta, człowieka, który prowadził w owym czasie wszystkie nielegalne interesy w okolicy. Vario, w ciągu całego życia, nieustannie powracał do więzienia. W roku 1921, kiedy miał jedenaście lat, odsiedział siedem miesięcy za włóczęgostwo, podczas następnych lat bywał aresztowany za lichwę, włamania, unikanie płacenia podatków, przekupstwo, przyjmowanie nielegalnych zakładów, nieposłuszeństwo wobec wyroków sądu, a także różnego rodzaju napady i inne wykroczenia. Z biegiem lat, gdy zyskał sobie rozleglejsze wpływy, większość wysuwanych przeciwko niemu zarzutów była z reguły oddalana, gdyż bądź to świadkowie nie zechcieli się stawić, bądź też bardzo wyrozumiali sędziowie woleli raczej ukarać go grzywną niż wsadzać do więzienia. (Ot, choćby sędzia Sądu Najwyższego Brooklynu, Dominic Rinaldi, ukarał go pewnego razu grzywną w wysokości 250 dolarów na podstawie oskarżeń o przekupstwo i nielegalną działalność, które to zarzuty mogły go posłać za kraty na piętnaście lat). Vario próbował utrzymać choć na skromną skalę pewne pozory ładu w dzielnicy znanej skądinąd z rozbojów. Nie znosił zbędnej przemocy (to znaczy tej, której sam nie nakazał) głównie dlatego, że źle wpływała na interesy. Zwłoki, porzucone na ulicy, zawsze przysparzały kłopotów i denerwowały policję, na której w owych czasach można było na ogół polegać, że będzie z grubsza rzecz biorąc przymykać oko na większość spraw mafii.

Paul Vario był potężnym mężczyzną, mierzył sześć stóp wzrostu i ważył ponad 240 funtów, a wydawał się jeszcze większy, niż był w istocie. Miał grube ramiona, klatkę piersiową godną zapaśnika sumo i poruszał się niezdarnym chodem olbrzyma, który wie, że ludzie i wydarzenia mogą na niego poczekać. Nie wiedział, co to lęk, i nie sposób go było znienacka zaskoczyć. Nagły strzał z rury wydechowej lub czyjeś przeraźliwe wołanie o pomoc sprawiało co najwyżej, iż Paul Vario z wolna odwracał głowę. Wydawało się, iż kule wcale się go nie imają. Roztaczał wokół siebie coś w rodzaju atmosfery letargu, która niekiedy towarzyszy władzy absolutnej. Nie znaczy to, że Vario, jeśli chciał, nie potrafił się szybko poruszać. Henry widział kiedyś, jak porwał z samochodu ucięty kij do baseballa i popędził z nim przez pięć pięter w pogoni za facetem, który miał mu zwrócić pożyczkę wraz z lichwiarskim procentem. Ale zazwyczaj Vario nie lubił się przemęczać. Mając dwanaście lat Henry został jego chłopcem na posyłki. Dostarczał Variowi chesterfieldy i kawę - czarną, bez cukru ani śmietanki - i roznosił jego polecenia. Po kilkadziesiąt razy wsiadał i wysiadał z czarnej impali Paulie'ego, gdyż objeżdżali miejsca spotkań w całym mieście. Vario czekał za kierownicą, natomiast Henry doprowadzał doń na rozmowy kumpli i interesantów.

Na Sto Czternastej Ulicy, we wschodnim Harlemie, przeróżni starsi faceci, ci tacy cholernie podejrzliwi, patrzyli na mnie spod przymrużonych powiek, ilekroć tylko Paulie przyprowadził mnie do jakiegoś klubu. Byłem małym smarkiem, a oni zachowywali się tak, jakbym był co najmniej gliną. W końcu kiedy jeden z nich zapytał Paulie'ego, kim jestem, on spojrzał na nich tak, jak gdyby byli zdrowo stuknięci. »Kim jest?« Powtórzył. »To kuzyn. Związki krwi.« I od tej pory to nawet mumie się do mnie uśmiechały.

Uczyłem się różnych rzeczy i robiłem forsę. Kiedy na przykład oczyściłem łódź Paulie'ego, to nie tylko dostawałem zapłatę, ale mogłem także spędzić resztę dnia na łowieniu ryb. Musiałem tylko pamiętać, żeby Paulie'emu i tej reszcie facetów na pokładzie nie zabrakło zimnego piwa i wina. Paulie miał łódź w Sheepshead Bay, która nie miała wypisanej na dziobie żadnej nazwy. Paulie nigdy nie umieszczał na niczym swojego nazwiska. Nigdy nawet nie miał wizytówki na drzwiach. Ani telefonu. Nienawidził telefonów. Za każdym razem, kiedy bywał zwijany, podawał adres swojej matki na Hemlock Street. Przez całe życie miał łodzie, ale żadnej z nich nigdy nie nazywał. I zawsze mi powtarzał: »Nigdy niczego nie podpisuj nazwiskiem!« Toteż nigdy tego nie robiłem.

Musiałem zawsze wiedzieć, czego Paul chce, nawet kiedy on sam tego jeszcze nie wiedział. Wiedziałem, jak pojawiać się przy nim i jak znikać bez słowa. Miałem to we krwi. Nikt mnie niczego nie uczył. Nikt nigdy nie powiedział: »Zrób to« czy »Nie rób tamtego«. Po prostu sam wszystko wiedziałem. Nawet wówczas, kiedy miałem zaledwie dwanaście lat. Przypominam sobie, że kiedyś, po paru miesiącach mojej służby, Paul był na postoju, a kilku facetów z innej dzielnicy przyszło z nim pogadać. Więc wstałem, żeby wyjść. Nie trzeba było mi tego mówić. Kręciło się tam jeszcze paru innych chłopaków i wszyscy wstaliśmy, żeby się stamtąd wynieść. Ale właśnie wtedy Paulie uniósł wzrok. Zobaczył, że wychodzę. »W porządku« mówi i uśmiecha się do mnie. »Ty możesz zostać«. Pozostali faceci wyszli. Wiedziałem, że bali się nawet obejrzeć za siebie, ale ja zostałem. Zostałem na całe dwadzieścia pięć lat.

Kiedy Henry zaczął pracować na postoju, Paul Vario rządził już całym Brownsville - East New York niczym jakiś miejski radża. Kontrolował niemal cały nielegalny hazard, lichwę, kanty z zatrudnieniem i numery z wymuszaniem w całej okolicy. Jako na wysokiej rangi członku zbrodniczej rodziny Lucchese, na Variu spoczywała odpowiedzialność za utrzymanie porządku w wyjątkowo niezdysplinowanych środowiskach miasta. Łagodził więc niesnaski; kładł kres starym vendettom i rozstrzygał spory między szczególnie upartymi durniami. Zatrudniając swych czterech braci jako pełnomocników i wspólników, Vario dyskretnie kontrolował kilka legalnych przedsiębiorstw w swojej okolicy, włączając w to postój taksówek. Należała do niego Presto Pizzeria, przepastna restauracja, i stoisko z pizzą przy Pitkin Avenue, tuż za rogiem nie opodal postoju. Tam właśnie Henry nauczył się gotować, tam również nauczył się fachu kontrolera rachunków banku ubezpieczeniowego Varia, który zajął sutereny pizzerii na pomieszczenia dla księgowych. Do Varia należała również kwiaciarnia Fountainbleu przy Fulton Street, oddalona mniej więcej o sześć przecznic od postoju. Tam Henry nauczył się usztywniać kwiaty przy pomocy drutu, wplatając je w wymyślne wieńce pogrzebowe zamawiane dla zmarłych członków związków zawodowych.

Starszy brat Varia, Lenny, był szychą w Związku Budowlanych i eks - przemytnikiem alkoholu. Szczycił się tym, że pewnego razu został aresztowany wraz z Luckym Luciano. Lenny, który uwielbiał ciemne okulary zakrywające aż pół twarzy i mocno wypolerowane paznokcie, był łącznikiem pomiędzy Paulem a miejscowymi przedsiębiorcami budowlanymi i szefami odpowiednich firm, którzy płacili haracz bądź w gotówce, bądź też w nie rzucających się w oczy usługach, aby móc zyskać sobie gwarancję, że na miejscach podjętych przez nich budów nie będzie ani strajków, ani też pożarów. Paul Vario był drugim co do starszeństwa w rodzinie. Natomiast Tommy Vario - trzeci - był także delegatem związku budowlanych i miał na swym koncie kilka aresztowań za przeprowadzanie nielegalnych machinacji hazardowych. Tommy doglądał dla Varia akcji przyjmowania zakładów i udzielania pożyczek na dziesiątkach placów budowy. Następny w kolejności, Vito Vario, znany również jako Tuddy, zarządzał postojem taksówek, gdzie Henry podjął swą pierwszą pracę. To właśnie Tuddy Vario zatrudnił Henry'ego w dniu, kiedy chłopak pojawił się na postoju. Salvatore Babe Vario, najmłodszy z braci, odpowiadał za gry w latającą kartę i w kości w mieszkaniach, suterenach szkolnych i na zapleczach garaży każdej nocy i dwa razy dziennie w weekendy. Babe miał również w swej pieczy akcję udobruchali, czyli opłacania miejscowych glin, aby zbytnio się nie mieszały.

Wszyscy bracia Vario byli żonaci, mieszkali w tej samej dzielnicy i wszyscy mieli dzieci, niektóre z nich właśnie w wieku Henry'ego. W weekendy bracia Vario wraz z rodzinami zbierali się zazwyczaj w domu matki (ich ojciec, nadzorca budowlany, zmarł, gdy jeszcze byli dziećmi), gdzie spędzali hałaśliwe popołudnia na grze w karty i nie kończącej się uczcie, złożonej z makaronu, cielęciny i potrawki z kurcząt, wyłaniających się niemal bez przerwy z kuchni starszej pani Vario. Dla Henry'ego nie było nic bardziej ekscytującego, nie było też lepszej zabawy niźli zgiełk gier i jedzenie w owe popołudnia. Przez życie Varia przewijała się tasiemcowa procesja przyjaciół oraz krewnych: większość z nich wsuwała mu za pazuchę złożone banknoty dolarowe. W piwnicy znajdowały się automaty do gier, a na dachu siadały gołębie. Były też tace cannoli, włoskich babeczek napełnianych śmietanką, przysyłanych tu jako podarunki, a także kadzie lemoniady i gelato.

 

Od pierwszego dnia, gdy przyszedłem na postój, wiedziałem, że znalazłem swój dom... Zwłaszcza kiedy Variowie odkryli, że jestem półkrwi Sycylijczykiem. Patrząc z perspektywy stwierdzam, że wszystko się zmieniło, kiedy tylko dowiedzieli się o mojej matce. Nie byłem tam po prostu jeszcze jednym dzieciakiem z sąsiedztwa, który pomagał przy robocie. Znalazłem się nagle w ich domach. Buszowałem w ich lodówkach. Załatwiałem sprawunki dla ich żon i bawiłem się z dziećmi. Dawali mi wszystko, czego potrzebowałem.

Nawet zanim poszedłem pracować na postoju, to miejsce wprost mnie fascynowało. Miałem zwyczaj przyglądać się tamtejszym facetom z okna i marzyłem, żeby być takim jak oni. W wieku dwunastu lat moją ambicją było zostać gangsterem. Być »łebskim«. Gdyż dla mnie bycie »łebskim« oznaczało coś znacznie lepszego niż bycie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Oznaczało to władzę wśród ludzi, którzy sami nie uznawali władzy. Oznaczało to, że ma się ekstra zarobki w robotniczej dzielnicy, gdzie nie było przecież żadnych przywilejów. Będąc »łebskim« miało się świat u stóp. Marzyłem o tym, żeby być właśnie takim, podobnie jak inne dzieci marzą o zostaniu lekarzem, gwiazdą filmową, strażakiem albo znanym piłkarzem.

 

I nagle Henry odkrył, że wszystkie drogi st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin