AGATHA CHRISTIE
PIERWSZE,
DRUGIE...
ZAPNIJ MI OBUWIE
TŁUMACZYLI JAN S. ZAUS, IRENA CIECHANOWSKA-SUDYMONT
TYTUŁ ORYGINAŁU ONE, TWO, BUCKLE MY SHOE
Dorocie North,
która lubi powieści kryminalne i śmietanę,
w nadziei, że te pierwsze zastąpią brak
tej drugiej!
WSTĘP
PIERWSZE, DRUGIE, ZAPNIJ MI OBUWIE
I
Pan Morley nie był w najlepszym humorze w czasie śniadania.
Narzekał na boczek, zastanawiał się, dlaczego kawa musi wyglądać jak płynne błoto, i zrobił uwagę, że płatki zbożowe są coraz gorsze.
Pan Morley był szczupłym mężczyzną o mocno zarysowanej szczęce i wojowniczym podbródku. Siostra, która prowadziła mu dom, była rosłą kobietą podobną do grenadiera. Spojrzała z troską na brata i spytała, czy woda do kąpieli była znów zimna.
Pan Morley niechętnie odparł, że nie.
Zerknął do gazety i stwierdził, że rząd zdaje się przechodzić ze stanu niekompetencji do rzeczywistego upośledzenia na umyśle.
Panna Morley rzekła basowym głosem, że to haniebne.
Jako prawdziwa kobieta zawsze twierdziła, że bez względu na to, jaki rząd był właśnie przy władzy, był on wyraźnie użyteczny. Nalegała więc, aby brat wyjaśnił dokładnie, dlaczego uważa, że obecna polityka rządu jest niezdecydowana, idiotyczna, kretyńska i otwarcie samobójcza.
Kiedy pan Morley wyczerpująco wypowiedział się w powyższych sprawach, wziął drugą filiżankę tej znienawidzonej kawy i zrzucił z siebie ciężar swego prawdziwego niezadowolenia.
- Te dziewczyny - powiedział - wszystkie 54 takie same! Niesolidne, egocentryczne, w żadnym razie nie można na nich polegać.
Panna Morley zapytała:
- Gladys?
- Dostałem właśnie wiadomość, że jej ciotka miała udar i ona musiała pojechać do Somerset.
- Rozumiem, że cię to denerwuje, mój drogi, ale to przecież nie jest jej wina - zauważyła panna Morley.
Pan Morley ze smutkiem pokiwał głową.
- A skąd mogę mieć pewność, że jej ciotka dostała udaru? Może cała ta sprawa została zaaranżowana pomiędzy dziewczyną a tym bardzo niemiłym młodzieńcem? To najbardziej nie pasujący do niej człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałem. Prawdopodobnie zaplanowali sobie na dzisiaj jakąś wycieczkę.
- O nie, mój drogi. Nie sądzę, aby Gladys zrobiła coś podobnego. Przecież zawsze uważałeś ją za bardzo sumienną.
- Tak, tak.
- Dziewczyna inteligentna i oddana swej pracy, mawiałeś.
- Tak, tak, Georgino, ale to wszystko było, zanim pojawił się ten młodzieniec. Ostatnio zupełnie się zmieniła... zupełnie się zmieniła... stała się roztargniona... nerwowa.
Kobieta westchnęła ciężko i powiedziała:
- No cóż, Henry, ostatecznie dziewczyny się zakochują. Na to nie ma rady.
Morley warknął:
- Nie powinna pozwolić, aby wpłynęło to na jej wydajność jako mojej sekretarki. Dziś jestem szczególnie zajęty! Mam kilku niezmiernie ważnych pacjentów. To bardzo męczące!
- Wiem, że to musi być dla ciebie nadzwyczaj irytujące, Henry. A przy okazji, jak się zapowiada ten nowy służący?
Morley odparł ponuro:
- Gorszego jeszcze nie miałem! Nie może zapamiętać żadnego nazwiska i ma potworne maniery. Jeżeli się nie zmieni, wyrzucę go i spróbuję przyjąć innego. Doprawdy, nie wiem, co dobrego daje dzisiejsza edukacja. Wytwarza kolekcję półgłówków, którzy nie rozumieją, co się do nich mówi, i tym bardziej tego nie pamiętają.
Spojrzał na zegarek.
- No, trzeba się zbierać. Mam zapełniony ranek i jeszcze muszę wcisnąć gdzieś tę pannę Sainsbury Seale, ponieważ ma bóle. Zaproponowałem jej, żeby poszła do Reilly'ego, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć.
- Oczywiście, że nie - powiedziała Georgina lojalnie.
- Reilly jest bardzo zdolny... rzeczywiście bardzo zdolny. Ma dyplom z wyróżnieniem. Leczy według najnowszych metod.
- Ręce mu się trzęsą - rzekła panna Morley. - Według mnie on pije.
Jej brat roześmiał się, wrócił mu dobry humor.
- Wrócę na kanapkę jak zwykle o wpół do drugiej.
II
W hotelu "Savoy" pan Amberiotis dłubał wykałaczką w zębach i uśmiechał się do siebie. Wszystko układało się bardzo dobrze. Miał jak zwykle szczęście. I kto by pomyślał, że opłaci nam się kilka uprzejmych słów, które powiedział tej idiotycznej kwoce. Och, no więc "rzucę chleb na wody płynące". Zawsze był szczodry, Wizje dobroczynności płynęły mu przed oczami. Mały Dimitri... I dobry Constantopopolus, męczący się ze swoją małą knajpką... Jaka to będzie przyjemna niespodzianka dla nich.
Pan Amberiotis drgnął, wepchnąwszy za głęboko wykałaczkę. Różowe wizje zbladły, dając miejsce obawom o najbliższą przyszłość. Delikatnie badał ząb językiem i wyjął z kieszeni notes. "Godzina 12, Queen Charlotte Street 58".
Starał się przywołać poprzedni, radosny nastrój. Niestety, na próżno. Horyzont skurczył się do sześciu pustych słów: "Queen Charlotte Street 58, godzina 12".
III
W hotelu "Glengowrie Court", w South Kensington, śniadanie dobiegło końca. W holu siedziała panna Sainsbury Seale, rozmawiając z panią Bolitho.
Zajmowały przylegające do siebie stoliki w części obiadowej i zaprzyjaźniły się w dzień po przyjeździe panny Sainsbury Seale, a więc tydzień temu.
Panna Sainsbury Seale powiedziała:
- Wiesz, moja droga, naprawdę przestało boleć! Już nie rwie! Myślę, że może zatelefonuję...
Pani Bolitho przerwała stanowczo:
- Nie bądź niemądra, moja droga. Musisz iść do dentysty i pozbyć się tego.
Pani Bolitho była wysoką, imponującą, energiczną kobietą, obdarzoną niskim głosem. Panna Sainsbury Seale miała około czterdziestu lat, niechlujnie ułożone włosy, ufarbowane na blady jasny kolor. Jej ubranie było bezkształtne i raczej artystyczne, a pince-nez stale jej spadały. Była bardzo gadatliwa.
Powiedziała teraz tęsknie:
- Ale naprawdę, wierz mi, to już zupełnie nie boli.
- Nonsens, sama mówiłaś mi, że ostatniej nocy nie zmrużyłaś oka.
- No tak... rzeczywiście nie spałam... Ale może teraz nerw jest już martwy.
- Tym bardziej należy iść do dentysty - oświadczyła stanowczo pani Bolitho. - Wszyscy lubimy odkładać te sprawy, ale to po prostu tchórzostwo. Lepiej zdecydować się i pozbyć tego kłopotu.
Wargi panny Sainsbury Seale drgnęły. Był to buntowniczy szept: "Tak, ale to nie jest twój ząb!"
Jednak powiedziała tylko:
- Sądzę, że masz rację. Pan Morley jest niezwykle delikatny.
IV
Zebranie Rady Nadzorczej Dyrektorów dobiegło końca. Minęło zupełnie gładko. Sprawozdanie było zadowalające. Nie powinno tam być żadnego zgrzytu. Jednak wrażliwemu panu Samuelowi Rothersteinowi zdawało się, że był jakiś podtekst w zachowaniu przewodniczącego. Raz czy dwa zjawiły się w tonie jego głosu szorstkość i cierpkość, których procedura nie wymagała.
Może miał jakieś ukryte zmartwienie? Ale Rotherstein jakoś nie umiał połączyć ukrytego zmartwienia z Alistairem Bluntem, który był człowiekiem pozbawionym emocji, takim bardzo normalnym. Brytyjczykiem do szpiku kości.
Mogła to być oczywiście wątroba... Jemu, Rothersteinowi, wątroba od czasu do czasu sprawiała trochę kłopotów. Ale nigdy nie słyszał, aby Alistair Blunt skarżył się na wątrobę. Zdrowie Alistaira było tak solidne jak jego umysł i jego znajomość spraw finansowych. Miał dobre zdrowie, ale się nim nie afiszował.
A jednak... Jednak było coś, co spowodowało, że ręka przewodniczącego parę razy wędrowała ku twarzy. Siedział, podpierając podbródek. To nie była jego normalna pozycja. I kilka razy wydawał się rzeczywiście roztargniony.
Wyszli z pokoju konferencyjnego i skierowali się na schody.
Rotherstein powiedział:
- Sądzę, że nie ma potrzeby odwiezienia pana? Alistair uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Czeka na mnie samochód. - Spojrzał na zegarek. - Nie wracam do miasta. Wybieram się do dentysty.
Tajemnica została wyjaśniona.
V
Herkules Poirot wysiadł z taksówki, zapłacił szoferowi i nacisnął dzwonek przy Queen Charlotte Street pod numerem 58. W chwilę później drzwi otworzył poważnie zachowujący się rudy i piegowaty służący w uniformie gońca.
Poirot zapytał:
- Zastałem doktora Morleya?
W duszy miał śmieszną nadzieję, że pan Morley jest nieobecny lub chory i że dziś nie będzie mógł przyjmować pacjentów... Daremnie. Służący cofnął się, Herkules Poirot przekroczył próg i drzwi spokojnie zamknęły się za nim ze stanowczością nie dającego się odmienić losu.
Służący zapytał:
- Pańskie nazwisko?
Poirot podał nazwisko. Drzwi po prawej stronie holu otworzyły się nagle szeroko i Poirot wszedł do poczekalni.
Był to pokój umeblowany ze smakiem, lecz Herkulesowi Poirot wydał się nieopisanie ponury. Na lśniącym stole w stylu Sheratona (podrobionym) leżały starannie poukładane gazety i czasopisma. Na bocznym bufecie w stylu Hepplewhite'a (podrobionym) stały dwa platerowane, sheffieldzkie lichtarze i patera. Na gzymsie kominka stał zegar z brązu i dwa brązowe wazony. Okna okrywały błękitne, aksamitne kotary. Krzesła obite były materiałem w deseń z czerwonych ptaków i kwiatów z okresu Jakuba I.
Na jednym z krzeseł siedział wyglądający na wojskowego dżentelmen o żółtawej cerze, ze srogimi wąsami. Spojrzał na Poirota takim wzrokiem, jakby badał szkodliwego owada. Wyglądał, jakby pragnął mieć przy sobie nie tyle swój rewolwer, ile rozpylacz na insekty. Poirot przyjrzał mu się z obrzydzeniem i mruknął do siebie: "Zaprawdę, niektórzy Anglicy, są tak nieprzyjemni i śmieszni, że powinno im się oszczędzić istnienia". "Wojskowy" dżentelmen, po przydługim wlepianiu wzroku w Poirota, porwał ze stołu "Timesa", usuwając na bok krzesło, i zatopił się w czytaniu.
Poirot wziął "Punch".
Przeczytał go dokładnie, ale nie znalazł żadnych śmiesznych dowcipów.
Do pokoju wszedł służący i rzekł:
- Pułkownik Arrowbumby? - I dżentelmen o wyglądzie wojskowego został wyprowadzony.
Poirot zastanawiał się nad możliwością istnienia takiego nazwiska, gdy otworzyły się drzwi i do poczekalni wszedł młody mężczyzna około trzydziestki. Kiedy stanął przy stole, niespokojnie przerzucając tygodniki, Poirot patrzył na niego z ukosa. "Jakiś niemiły i niebezpiecznie wyglądający młodzieniec - pomyślał - niewykluczone, że to morderca". W każdym razie wyglądał bardziej na mordercę niż ci wszyscy zbrodniarze, których Herkules aresztował w ciągu całej swej kariery.
Otworzyły się drzwi i służący wymówił w przestrzeń:
- Pan Peerer.
Domyślając się, że to wezwanie jest skierowane do niego, Poirot wstał. Służący zaprowadził go na koniec holu, skręcili za narożnik i weszli do małej windy, która zawiozła ich na drugie piętro. Tam poprowadził go wzdłuż korytarza, otworzył drzwi prowadzące do niewielkiego przedpokoju, zapukał do drugich drzwi i, nie czekając na odpowiedź, otworzył je i cofnął się odrobinę, aby przepuścić Poirota.
Wchodząc Poirot usłyszał szum bieżącej wody i, obszedłszy drzwi, ujrzał pana Morleya z zawodowym zapałem myjącego ręce w umywalce, umieszczonej na ścianie.
VI
W życiu największych ludzi zdarzają się czasem upokarzające momenty. Mówi się, że nikt nie jest bohaterem dla swego służącego. Niech mi będzie wolno dodać, że niewielu ludzi stać na bohaterstwo w momencie, gdy stają oko w oko z dentystą.
Herkules Poirot był chorobliwie świadom tego faktu.
Był człowiekiem przyzwyczajonym mieć o sobie dobrą opinię. On był Herkulesem Poirot, przewyższającym innych prawie we wszystkim. Lecz w tym momencie nie był w stanie czuć się, niestety, w niczym doskonalszy od innych i wewnętrznie wydawał się sobie kompletnym zerem. Był zwykłą, tchórzliwą figurą, człowiekiem bojącym się dentystycznego fotela.
Pan Morley skończył myć ręce i powiedział w swój zachęcający, zawodowy sposób:
- Jest tak ciepło, jak powinno być o tej porze roku, prawda?
I łagodnie wskazał drogę prowadzącą na spotkanie - z Fotelem! Zręcznie regulował wysokość zagłówka, podnosząc go, to znów opuszczając.
Poirot zaczerpnął głęboko powietrza, wdrapał się na fotel i poddał głowę sprawnym dłoniom pana Morleya.
- Teraz - rzekł pan Morley z obrzydliwą radością - jest panu całkiem wygodnie, prawda?
Grobowym głosem Poirot odparł, że jest mu zupełnie wygodnie.
Pan Morley przysunął bliżej stoliczek, następnie chwycił małe lusterko i zaczął przygotowywać narzędzia do pracy.
Herkules Poirot ścisnął kurczowo poręcze fotela, zamknął oczy i otworzył usta.
- Jakieś specjalne kłopoty? - spytał pan Morley.
Z niewyraźnych dźwięków, ze względu na "trudność w wymawianiu spółgłosek z powodu otwartych ust, można było zrozumieć, że Herkules Poirot nie ma specjalnych kłopotów. Aby właśnie nie mieć tych kłopotów, co pół roku, z poczucia obowiązku i porządku, musiał znosić podobne męczarnie. Być może obędzie się bez komplikacji, może nie będzie nic, co by... Pan Morley może jednak ominie ten drugi ząb od tyłu, od którego promieniował ból... Może... chociaż to prawie nieprawdopodobne dla tak doświadczonego dentysty jak pan Morley.
Pan Morley przechodził wolniutko z zęba na ząb pukając, sondując i mrucząc do siebie następujące komentarze:
- Ta plomba jest trochę zniszczona od spodu, jednak to nic poważnego. Dziąsła w dobrym stanie, jestem z nich zupełnie zadowolony. - Przerwał przy tym podejrzanym i skręcił sondą w bok... Ale nie! Spróbował jeszcze raz... Fałszywy alarm! Przeszedł na dolną część... Pierwszy, drugi, może na trzecim? Nie... "Jak pies - pomyślał Poirot, łącząc dwa przysłowia - którego wytropił królik!"
- A tu mały kłopot. Nie boli? Hm, jestem zaskoczony - Sonda badała dalej.
Kończąc pan Morley cofnął się z zadowoleniem.
- Nic poważnego. Kilka plomb, a poza tym niewielki ubytek w górnym zębie trzonowym. Możemy to wszystko wykonać jeszcze dzisiaj.
Włączył wiertarkę, która zaczęła cicho pomrukiwać, zdjął prostnicę z uchwytu i z uwagą wmontował na jego końcu wiertło.
- Proszę dać mi znak - rozkazał krótko i zabrał się do swojej strasznej roboty.
Poirot nie musiał korzystać z pozwolenia, by podnosić rękę, krzywić się lub nawet krzyczeć. W odpowiednim momencie pan Morley zatrzymał wiertło i powiedział rozkazująco:
- Spłukać. - Założył mały tampon, wybrał świeże wiertło i rozpoczął na nowo. Rzecz jasna, że te wszystkie zabiegi były bardziej przerażające niż bolesne.
W czasie gdy pan Morley przygotowywał plombę, zaczęli znów rozmawiać:
- Dziś przed południem wszystko muszę robić sam - wyjaśnił. - Panna Nevill wyjechała. Pamięta pan pannę Nevill?
Poirot przytaknął niezgodnie z prawdą.
- Wyjechała na wieś do chorej krewnej. Że też zdarzyło się to w tak zajętym dniu. Mam już zaległości. Pacjent przed panem spóźnił się. Coś takiego wywraca cały ranek do góry nogami. A do tego będę jeszcze musiał przyjąć dodatkową pacjentkę z silnym bólem zęba. Zawsze mam w rezerwie kwadrans na takie nieprzewidziane wypadki. Tym bardziej muszę się spieszyć.
Pan Morley zajrzał do małego mieszadełka, aby sprawdzić; czy .dobrze się miesza. Następnie dodał:
- Powiem panu coś, panie Poirot. Zauważyłem, że wielcy ludzie. - znani ludzie - są zawsze punktualni. Nigdy na nich nie czekam! Na przykład członkowie rodziny królewskiej. Bardzo dokładni. Tak samo ci wielcy ludzie interesu z City. Dziś przychodzi bardzo ważny człowiek - Alistair Blunt!
Pan Morley wypowiedział to nazwisko triumfująco.
Poirot nie mógł mówić z powodu kilku tamponów z ligniny i szklanej rurki wetkniętej pod język. Wydał tylko jakiś nieokreślony gulgot.
Alistair Blunt! To było nazwisko, które obecnie wszystkich przejmowało dreszczem. Nie książęta, nie hrabiowie, nawet nie premierzy. Ale po prostu pan Alistair Blunt. Człowiek, którego twarz była prawie nieznana, człowiek, o którym tylko od czasu do czasu były jakieś małe wzmianki. Żadna nadzwyczajna postać. Spokojny, nieskazitelny Anglik, człowiek, który był szefem największego banku angielskiego. Człowiek niezmiernie bogaty. Człowiek, który może powiedzieć "tak" lub "nie" rządowi. Żył spokojnie, nigdy nie występował na forum publicznym, nigdy nie przemawiał. A jednak był to człowiek skupiający w swych rękach najwyższą władzę. Pan Morley powiedział poważnym tonem, stojąc nad Poirotem i ubijając plombę:
- Zawsze przychodzi na spotkanie absolutnie punktualnie. Często odsyła swój samochód i wraca do biura pieszo. Przyjemne, spokojne i bezpretensjonalne chłopisko! Lubi golfa i zajmuje się ogrodem. Nigdy by pan nie przypuszczał, że on mógłby kupić pół Europy! Wygląda tak jak pan albo ja.
W momencie kiedy połączył te dwie osoby, chwilowe oburzenie poderwało Poirota z miejsca. Pan Morley był dobrym dentystą, w Londynie było wielu dobrych dentystów, ale Herkules Poirot był tylko jeden.
- Proszę wypłukać - rzekł pan Morley.
- Wie pan to jest odpowiedź, dla tych wszystkich Hitlerów, Mussolinich i całej reszty - kontynuował pan Morley, zajmując się drugim zębem. - My się tu tak nie wygłupiamy. Spójrzmy, jacy demokratyczni są nasi król i królowa. Oczywiście, taki Francuz jak pan przywykł do idei republikańskich.
- Ja... chch... ne... ne-estem... Franchhh... Jes... Belgh... em.
- Spokojnie... spokojnie - przerwał pan Morley niecierpliwie. - Nie można zaślinić otworu, który wywierciłem. - Następnie dokładnie przedmuchał ząb strumieniem ciepłego powietrza. Potem ciągnął dalej: - Nie wiedziałem, że jest pan Belgiem. Bardzo ciekawe. Jak słyszałem, król Leopold to bardzo sympatyczny człowiek. Ja osobiście jestem wielkim zwolennikiem tradycji monarchistycznych. Dobrze ich ćwiczą. Proszę przypomnieć sobie, jak doskonale pamiętają nazwiska i twarze. A wszystko to jest wynikiem ćwiczeń. Oczywiście, niektórzy mają do tego wrodzone zdolności. Jeżeli o mnie chodzi, to zapominam nazwiska, ale, co jest nadzwyczajne, nigdy nie zapominam twarzy. Na przykład pewnego dnia miałem pacjenta i zaraz przypomniałem sobie, że gdzieś go już widziałem. Jego nazwisko nic mi nie mówiło, zadałem sobie jednak pytanie, czy go już gdzieś widziałem? Nie pamiętałem, ale coś mi zaczęło świtać, powoli nabierałem pewności... Proszę wypłukać.
Po wypłukaniu pan Morley spojrzał krytycznie w usta pacjenta.
- Dobrze, mam wrażenie, że teraz jest już wszystko w porządku. Proszę zamknąć usta... bardzo ostrożnie. Czy plomba nie przeszkadza? Proszę jeszcze raz otworzyć. Nie, wydaje się, że wszystko doskonale pasuje.
Stoliczek wrócił na swoje miejsce, fotel zakręcił półkole.
Poirot nareszcie był wolny.
- Pięknie, do zobaczenia, monsieur Poirot. Mam nadzieję, że nie odkrył pan żadnego kryminalisty w moim domu?
Poirot odparł z uśmiechem:
- Zanim tu wszedłem, każdy wydawał mi się kryminalistą! Teraz być może będzie inaczej.
- O tak, to wielka różnica między przedtem a teraz! W istocie, my dentyści, nie jesteśmy tak straszni, za jakich nas kiedyś uważano. Czy mam zadzwonić po windę dla pana? - Nie, nie, wolę zejść schodami.
- Jak pan woli, winda jest tuż przy schodach. Poirot wyszedł. Zamykając za sobą drzwi, usłyszał szmer odkręcanego kurka.
Zszedł już dwa piętra i gdy mijał ostatni zakręt, ujrzał wychodzącego pułkownika z Indii. Nie wyglądał już tak strasznie, co Poirot skonstatował z prawdziwą przyjemnością. Prawdopodobnie celnie strzelał i zabił w Indiach mnóstwo tygrysów. Pożyteczny człowiek - jedna z prawdziwych podpór Imperium!
Wszedł do poczekalni i zabrał pozostawioną tam laskę i kapelusz. Zaskoczony zauważył, że nerwowy młodzian jeszcze tam był. Inny pacjent czytał "Fielda".
Poirot przyjrzał się teraz łaskawiej młodemu człowiekowi. Wydawał mu się nadal bardzo zdenerwowany - zupełnie tak, jakby chciał popełnić morderstwo - "lecz nie wygląda już jak prawdziwy morderca" - pomyślał życzliwie Poirot. Bez wątpienia wkrótce i ten młodzieniec zejdzie schodami zupełnie odmieniony, szczęśliwy i uśmiechnięty, nikomu nie życząc nic złego.
Wszedł służący i oznajmił wyraźnie i z patosem:
- Pan Blunt.
Człowiek czytający "Fielda" odłożył go i wstał. Był średniego wzrostu, w średnim wieku, ani otyły, ani szczupły. Dobrze ubrany, spokojny.
Poszedł za służącym.
Jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Anglii - musiał iść do dentysty jak każdy inny i niewątpliwie czuł się jak każdy człowiek w podobnej sytuacji!
Z tymi myślami Poirot włożył kapelusz na głowę, ujął laskę i skierował się ku drzwiom. Obejrzał się jeszcze i pomyślał ze zdumieniem, że tego młodego człowieka rzeczywiście muszą bardzo boleć zęby.
W holu Poirot przystanął przed lustrem i przygładził wąsy, nieco wzburzone zabiegami pana Morleya. Właśnie kończył, zadowolony, gdy znów zjechała winda i z głębi holu wynurzył się pogwizdujący fałszywie służący. Na widok Poirota przerwał i podbiegł otworzyć drzwi frontowe.
Przed domem zatrzymała się taksówka, a z niej wysunęła się stopa, którą Poirot obejrzał z uprzejmym zainteresowaniem. Zgrabna kostka w eleganckiej pończosze... Całkiem niezła! Lecz, niestety, w brzydkim bucie! Takich butów Poirot nie lubił. Nowe lakierki, na których połyskiwała duża klamerka. Potrząsnął głową.
- Nic szykownego - bardzo prowincjonalne! Wysiadając z samochodu kobieta zahaczyła drugą nogą o drzwi. Oderwana klamerka upadła z brzękiem na chodnik. Poirot podskoczył z galanterią i podniósł ją, podając z ukłonem właścicielce.
Niestety! Była to kobieta bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki. Pince-nez. Niechlujnie ułożone żółtosiwe włosy. Niegustowne ubranie w jakimś przygnębiającym artystycznym .stylu! Dziękując, upuściła pince-nez, a potem torebkę.
Poirot, nadal uprzejmy, lecz już nie szarmancki, podniósł to wszystko.
Weszła po stopniach do drzwi pod numerem 58, Queen Charlotte Street, a Poirot przerwał pełne zdegustowania zamyślenie kierowcy taksówki nad małym napiwkiem.
- Halo, jest pan wolny? Taksówkarz odrzekł ponuro:
- O tak, jestem wolny.
- Tak jak i ja - rzekł Poirot. - Wolny od trosk! Taksówkarz przyglądał mu się podejrzliwie.
- Nie, mój przyjacielu, nie jestem pijany. Byłem dziś u dentysty i nie muszę tam wracać przez sześć miesięcy. To cudowna myśl!
TRZECIE, CZWARTE, ZAMKNIJ DRZWI OTWARTE
Telefon zadzwonił na kwadrans przed trzecią.
Herkules Poirot siedział w wygodnym fotelu i spokojnie trawił wspaniały lunch.
Nie podszedł do telefonu, czekał, aż odbierze wierny George.
- Eh bien?* - rzekł, kiedy George, ze słowami "chwileczkę, sir" wręczył mu słuchawkę.
- To nadinspektor Japp, sir.
- Tak?
Poirot przytknął słuchawkę do ucha.
- Eh bien, mon vieux* - powiedział. - Jak ci idzie?
- Czy to ty, Poirot?
- Naturalnie.
- Słyszałem, że dziś rano byłeś u dentysty. Czy to prawda?
Poirot zamruczał:
- Scotland Yard wie wszystko!
- Człowiek nazwiskiem Morley, ulica Queen Charlotte 58?
- Tak. - Głos Poirota zmienił się. - Dlaczego pytasz?
- Czy byłeś tam jako pacjent? Nie poszedłeś tam chyba po to, żeby go wystraszyć?
- Oczywiście, że nie. Jeżeli chcesz wiedzieć, to zaplombował mi trzy zęby.
- Czy zachowywał się tak jak zwykle?
- Naturalnie. Ale o co chodzi?
Głos Jappa stał się sztucznie bezbarwny i urzędowy.
- Ponieważ trochę później pan Morley się zastrzelił.
- Co?
Japp zapytał:
- Czy to cię zaskoczyło?
- Szczerze mówiąc, tak.
Japp rzekł:
- Jeśli o mnie chodzi, też nie jestem tym uszczęśliwiony... Muszę koniecznie z tobą porozmawiać, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu?
- Gdzie jesteś w tej chwili?
- Na ulicy Queen Charlotte. Poirot rzekł:
- Zaraz tam będę.
Policjant, który otworzył drzwi pod numerem 58, przywitał Poirota z szacunkiem.
- Monsieur Poirot?
- We własnej osobie.
- Nadinspektor jest na górze. Drugie piętro - zna pan drogę?
- Byłem tu dziś rano - powiedział Poirot.
W pokoju było trzech mężczyzn. Japp, ujrzawszy wchodzącego Poirota, rzekł:
- Cieszę się, że cię widzę, Poirot. Właśnie go mamy wynieść. Chciałbyś go najpierw zobaczyć?
Klęczący mężczyzna z aparatem fotograficznym wstał. Poirot podszedł bliżej. Ciało leżało blisko kominka.
Po śmierci Morley wyglądał prawie tak samo jak za życia. Tylko niewielka dziura czerniła się poniżej prawej skroni. Mały pistolet leżał na podłodze obok odrzuconej w bok prawej ręki.
Poirot powoli pokręcił głową.
- Możecie go zabrać - rzekł Japp.
Wyniesiono ciało pana Morleya. Japp i Poirot pozostali sami.
- Ukończyliśmy już wszystkie rutynowe badania - powiedział Japp. - Zebraliśmy odciski palców i tak dalej...
Poirot usiadł.
- Opowiadaj - rzekł.
Japp zacisnął wargi. Po chwili rzekł:
- On mógł się sam zastrzelić. I prawdopodobnie zrobił to. Na pistolecie znaleźliśmy tylko jego odciski palców, ale to mnie nie przekonuje.
- Jakie są twoje zastrzeżenia?
- Otóż wydaje mi się, że nie miał żadnego powodu, aby popełnić samobójstwo... Cieszył się dobrym zdrowiem, dobrze zarabiał i - o ile wiemy - nie miał kłopotów. No i wreszcie: nie był związany z kobietą...
- Japp poprawił się ostrożnie: - Naturalnie, według informacji, jakie posiadamy... Nie był w stanie depresji i zachowywał się jak zazwyczaj. Dlatego byłem ciekaw usłyszeć, co ty sądzisz o tym wszystkim. Widziałeś go dziś rano i mam nadzieję, że coś spostrzegłeś.
Poirot potrząsnął głową.
- Absolutnie nic. Mógłbym powiedzieć, że zachowywał się zupełnie naturalnie.
- To tym dziwniejsze? Poza tym kto by przypuszczał, że zabije się, że się tak wyrażę, w godzinach urzędowania? Nie mógł poczekać do wieczora? Byłoby to bardziej naturalne.
Poirot zgodził się.
- Kiedy wydarzyła się ta tragedia?
- Dokładnie nie wiadomo. Nikt nie słyszał strzału. Jednak nie sądzę, aby można go było usłyszeć. Pomiędzy korytarzem a gabinetem są podwójne drzwi, do tego uszczelnione filcem. Wyobrażam sobie, że po to, aby zagłuszyć krzyki ofiar fotela dentystycznego.
- Tak, to możliwe. Pacjenci zachowują się czasami bardzo głośno.
- Istotnie. Ponadto na ulicy jest duży ruch i musiałbyś mieć dużo szczęścia, żeby dotarły do ciebie odgłosy z gabinetu.
- Kiedy odkryto, że Morley nie żyje?
- Około pierwszej trzydzieści. Odkrył to służący, Alfred Biggs. Chłopak pod każdym względem nierozgarnięty. O dwunastej trzydzieści pewna pacjentka mocno hałasowała i denerwowała się, że musi tak długo czekać. Około pierwszej dziesięć chłopak podszedł do drzwi gabinetu i zapukał. Nie otrzymał odpowiedzi i widocznie nie śmiał wejść do środka. Dostał już przedtem nieco po nosie od Morleya, był zdenerwowany i bał się zrobić coś niewłaściwego. Zszedł znów na dół, a pacjentka, poirytowana, wyszła o pierwszej piętnaście. Nie można jej się dziwić, gdyż czekała trzy kwadranse i nie jadła lunchu.
- Kim była ta pacjentka? Japp uśmiechnął się.
- Według relacji służącego była to panna Shirty - lecz według książki pacjentów nazwisko jej brzmiało Kirby.
- Jaki był system wprowadzania pacjentów na górę?
- Kiedy Morley był gotów na przyjęcie następnego pacjenta, naciskał na dzwonek i chłopak przyprowadzał pacjenta na górę.
- O której Morley nacisnął dzwonek po raz ostatni?
- Pięć minut po dwunastej. Chłopiec zaprowadził na górę kolejnego pacjenta. Według książki pacjentów był to pan Amberiotis z hotelu "Savoy".
Na wargach Poirota zaigrał sł...
sylwia821