Moore Christopher - Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości.rtf

(1173 KB) Pobierz

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

FENIKS

 

Rozdział 1. Drzewo ludożerców

Gdy Tucker Case się obudził, zwieszał się z gałęzi drzewa chlebowego na linie z włókna kokosowego. Wisiał twarzą w dół mniej więcej dwa metry nad piaskiem, zapięty w jakiś rodzaj uprzęży, a dłonie i stopy miał związane razem. Uniósł głowę i z wysiłkiem rozejrzał się dookoła. Zobaczył białą piaszczystą plażę, okoloną palmami kokosowymi, ognisko z łupin kokosa, chatę z palmowych liści i ścieżkę z białego koralowego żwiru, prowadzącą do dżungli. Panoramę uzupełniała uśmiechnięta brązowa twarz starego tubylca.

Tubylec wyciągnął rękę o paznokciach niczym szpony i uszczypnął Tuckera w policzek. Tucker krzyknął.

- Mniam - powiedział tubylec.

- Coś za jeden? - spytał Tucker. - Gdzie jestem? Gdzie nawigator?

Tamten tylko się uśmiechnął. Miał żółte oczy, jego włosy stanowiły dziką plątaninę loków i ptasich piór, zęby zaś były czarne i spiłowane. Wyglądał jak szkielet z wydatnym brzuchem, obciągnięty zniszczoną skórą. Skórę tę znaczyły krzywe różowe blizny. Niewielkie szramy na piersi układały się w kształt rekina. Za jedyne odzienie służyła mu przepaska biodrowa, utkana z jakichś roślinnych włókien. Za sznurem, którym był przepasany, tkwiła maczeta o bardzo groźnym wyglądzie. Tubylec poklepał Tuckera po policzku popielatą, stwardniałą dłonią, a potem odwrócił się i odszedł, zostawiając go wiszącego.

- Czekaj! - krzyknął Tucker. - Zdejmij mnie. Mam pieniądze. Mogę ci zapłacić.

Tamten człapał ścieżką i się nie oglądał. Tucker naprężył uprząż, ale zdołał tylko wprowadzić się w powolny ruch obrotowy. Gdy się tak kręcił, zobaczył nawigatora, wiszącego bez zmysłów tuż obok.

- Ej, żyjesz?

Nawigator ani drgnął, ale Tucker widział, że oddycha.

- Ej, Kimi, ocknij się!
Wciąż żadnej reakcji.

Spróbował naprężyć sznur na nadgarstkach, ale więzy tylko się zacieśniły. Po kilku minutach poddał się, wyczerpany. Rozluźnił się i zaczął rozglądać za czymś, co nadałoby tej dziwacznej scenerii jakiś sens. Dlaczego tubylec powiesił ich na drzewie?

Kątem oka dostrzegł ruch i odwrócił się, by zobaczyć brązowego kraba, szamoczącego się na końcu sznurka przywiązanego do pobliskiej gałęzi. Oto była odpowiedź: powiesili ich na drzewie, jak kraba, żeby zachowali świeżość, aż będzie można ich zjeść.

Zadrżał, widząc oczyma wyobraźni zęby tubylca zaciskające się na jego goleni. Próbował się skupić na tym, jak uciec, zanim tubylec wróci, ale jego umysł wciąż podążał na morze żalu i domysłów, szukając miejsca, w którym świat zwrócił się przeciwko niemu i umieścił go na drzewie ludożerców.

Jak w wypadku większości poważnych błędów, które popełnił w życiu, także tym razem wszystko zaczęło się w barze.

W lobby hotelu Holiday Inn na lotnisku w Seattle dominowała myśliwska zieleń, do spółki z mosiężnymi relingami i dębowym fornirem. Gdyby usunąć bar, pomieszczenie wyglądałoby jak dział męski w Macys. Była pierwsza w nocy i barmanka, korpulentna kobieta w średnim wieku i o hiszpańskich rysach polerowała już szklanki, czekając, aż troje ostatnich klientów wyjdzie, żeby mogła iść do domu. Przy końcu kontuaru siedziała samotna młoda kobieta w krótkiej spódniczce i z przesadnym makijażem. Tucker Case siedział parę stołków dalej, obok jakiegoś biznesmena.

- Lemingi - powiedział biznesmen.

- Lemingi? - powtórzył Tucker.

 

Byli pijani. Tamten, przysadzisty i po pięćdziesiątce, miał na sobie grafitowy garnitur. Na jego nosie i policzkach widniały popękane naczynia krwionośne.

- Większość ludzi to lemingi - ciągnął. - Dlatego im się nie udaje. Zachowują się jak samobójcze gryzonie.

- Ale pan jest gryzoniem wyższego poziomu? - spytał Tucker z uśmiechem cwaniaka.

Miał trzydzieści lat, mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, schludnie przystrzyżone jasne włosy i niebieskie oczy. Był ubrany w marynarskie spodnie, trampki i białą koszulę z niebiesko-złotymi wyłogami. Kapitańska czapka spoczywała na kontuarze, obok dżinu z tonikiem. Bardziej interesowała go dziewczyna przy końcu baru niż rozmowa z biznesmenem, ale nie wiedział, jak się przenieść, żeby to nie było zbyt oczywiste.

- Nie, ale ograniczyłem zachowania leminga do związków osobistych. Trzy żony. - Zamachał mu przed nosem pałeczką do mieszania drinków. - Sukces w Ameryce nie wymaga szczególnego talentu ani wielkiego wysiłku. Wystarczy postępować konsekwentnie i nie spieprzyć sprawy. Właśnie na tym wykłada się większość ludzi. Nie mogą znieść presji uzyskania tego, czego chcą, więc gdy są już blisko, aranżują jakąś klapę, by nie odnieść sukcesu.

Słuchając tej litanii o lemingach, Tucker Case czuł się nieswojo. Od czterech lat miał dobrą passę i z barmana stał się pilotem korporacyjnych odrzutowców.

           Może niektórzy po prostu nie wiedzą, czego chcą – powiedział. - Może tylko wyglądają jak lemingi.

           Każdy wie, czego chce. Pan wie, czego pan chce, prawda?

- Jasne, że wiem - odparł Tucker. W tej chwili chciał przede wszystkim skończyć tę rozmowę i poznać dziewczynę na końcu baru, zanim zamkną. Gapiła się na niego od pięciu minut.

- Czego? - Biznesmen chciał odpowiedzi. Czekał.

          Chcę dalej robić to, co robię. Jestem szczęśliwy.

Biznesmen pokręcił głową.

- Przykro mi, synu, ale nie kupuję tego. Polecisz z urwiska z resztą lemingów.

- Powinien pan wygłaszać mowy motywacyjne - stwierdził Tucker, skupiony na dziewczynie, która właśnie wstała, położyła na barze pieniądze, wzięła swoje papierosy i wsunęła je do torebki.

- Ja wiem, czego chcę - powiedziała.

Biznesmen odwrócił się, posyłając jej uśmiech dobrodusznego satyra.

- A czego, skarbie?

Podeszła do Tuckera i przycisnęła biust do jego pleców. Miała kasztanowe loki, spływające na ramiona, niebieskie oczy i nos, który był lekko skrzywiony, ale nie jakoś strasznie. Z bliska wydawała się wręcz zbyt młoda, by pić alkohol. Z większej odległości postarzał ją makijaż. Patrząc biznesmenowi w oczy, jakby w ogóle nie zauważyła Tuckera, powiedziała:

- Chcę dołączyć do klubu podniebnych kochanków, i to jeszcze tej nocy. Pomożesz mi?

Biznesmen spojrzał na kapitańską czapkę Tuckera na kontuarze, a potem znowu na dziewczynę. Zrezygnowany, powoli pokręcił głową.

Naparła mocniej na plecy Tuckera.

- A ty?

Uśmiechnął się do biznesmena, po czym przepraszająco wzruszył ramionami.

- Chcę tylko dalej robić to, co robię.

Dziewczyna włożyła jego czapkę i ściągnęła go ze stołka. Zaczął szukać w kieszeni pieniędzy, gdy wlokła go w stronę drzwi.

Biznesmen uniósł rękę.

- Nie, ja zapłacę za drinki, synu. Pamiętaj tylko, co powiedziałem.

- Dzięki - odrzekł Tuck.

Na zewnątrz, w lobby, dziewczyna powiedziała:

- Nazywam się Meadow. - Patrzyła w przód, stawiając krótkie, marszowe kroki, jakby wcale go nie uwodziła, tylko prowadziła na misję antyterrorystyczną.

- Ładne imię - stwierdził. - Ja się nazywam Tucker Case. Ludzie mówią mi Tuck.

Nadal na niego nie patrzyła.

- Masz samolot, Tuck?

- Mam dostęp do samolotu. - Uśmiechnął się. To była rewelacja. Rewelacja!

- Dobra. Wprowadź mnie do klubu podniebnych kochanków, a ja nie wezmę pieniędzy. Zawsze chciałam zrobić to w samolocie.

Tucker przystanął. - Jesteś... To znaczy robisz to dla... Zatrzymała się i odwróciła, by pierwszy raz spojrzeć mu w oczy.

- Masz lekkiego świra, nie?

- Dziękuję. Też bardzo mi się podobasz. - Naprawdę tak było.

- Nie, no... podobasz mi się. Ale myślałam, że pilot szybciej łapie pewne rzeczy.

- Czy to element zabawy z poniżaniem i kajdankami?

- Nie, za to płaci się ekstra. Po prostu prowadzę rozmowę.

- A, rozumiem.

Zaczynał mieć wątpliwości. Rano musiał lecieć do Houston i naprawdę powinien się przespać. Mimo wszystko, kroiła się niezła historia do opowiadania chłopakom w hangarze, o ile pominie dwa detale: że on jest samobójczym gryzoniem, a ona to prostytutka. Z drugiej strony nie musiał tego zrobić, żeby potem o tym opowiadać, prawda?

- Chyba nie powinienem lecieć - stwierdził. - Trochę się upiłem.

- To nie masz nic przeciwko temu, żebym wróciła do baru i złapała twojego kumpla? Nie zaszkodzi trochę zarobić.

-To może być niebezpieczne.

-O to chodzi, nie? - Uśmiechnęła się.

-Nie, naprawdę niebezpieczne.

-Mam kondomy.

Wzruszył ramionami.

- Złapię taksówkę.

Dziesięć minut później szli po mokrym asfalcie w stronę kilku korporacyjnych odrzutowców.

-Jest różowy!

-Tak, no i co?

- Latasz różowym samolotem?

Gdy Tuck otworzył właz i opuścił schodki, doznał smutnego wrażenia, że biznesmen w barze mógł mieć rację.

 

4*

2

MYŚLAŁEM, ŻE TO LOT DLA NIEPALĄCYCH

W większości odrzutowce (zwłaszcza te nieobciążone pasażerami ani paliwem) mają wystarczającą zdolność szybowania, by wylądować bez napędu. Tucker jednak popełnił błąd w ocenie, skutek siedmiu ginów z tonikiem i skupienia na Meadow, która siadała na nim okrakiem na fotelu pilota.

Myśli, że może powinien był coś powiedzieć, gdy lampka paliwa zapala się pierwszy raz, ale Meadow rozsiada się już wtedy w siodle i Tuck nie chce sprawiać wrażenia, że na nią nie zważa. Trajektoria szybowania jest zbyt stroma, a pas startowy znajduje się trochę za daleko. Używa trochę siły, by pociągnąć za drążek sterowy, co Meadow bierze za przejaw entuzjazmu.

Tucker pilotuje różowego gulfstreama nad SeaTac, trochę za nisko, i tylne podwozie zaczepia o antenę radaru i odrywa się na sekundę przed uderzeniem w pas, Meadow zaś przelatuje nad drążkiem sterowym, odbija się od szyby i pada nieprzytomna na deskę przyrządów. Skrzydła odrzutowca wykonują pojedynczy ruch - niczym u zdychającego flaminga, próbującego się wydostać ze smoły - i odpadają pośród huku, iskier, płomieni i czarnego dymu, po czym, wirując, wylatują w powietrze i zostają rozrzucone na powierzchni pasa.

Przypięty do fotela Tucker wydaje z siebie przeciągły krzyk, który zagłusza w jego głowie odgłos dartego metalu.

Bezskrzydły gulfstream sunie po powierzchni pasa niczym osobisty bobslej samego diabła, pozostawiając smugę gęstego dymu i aluminiowe konfetti. Strażacy i sanitariusze wskakują do samochodów i ruszają za nim po pasie. W przypływie analitycznego dystansu jeden ze strażaków odwraca się do towarzysza ze słowami:

- Za mało ognia. Musiał lecieć na oparach.

Tucker widzi zbliżający się koniec pasa, las anten, jakieś efektowne niebieskie światła, siatkę ogrodzeniową i porośnięty trawą, otwarty teren, gdzie resztki gulfstreama rozpadną się na różowe szrapnele. Zdaje sobie sprawę, że patrzy na własną śmierć i krzyczy „o, kurwa!”, zgodnie z oficjalnymi wymogami FAA, by z czarnej skrzynki dało się wydobyć jakieś ostatnie słowa.

Nagle, zupełnie jakby ktoś nacisnął kosmiczny przycisk pauzy, w kokpicie zapada cisza. Ustaje wszelki ruch.

- To tak chcesz odejść? - rozlega się męski głos.

Tucker odwraca się w stronę, z której dobiega głos. Ciemnowłosy mężczyzna w szarym mundurze lotniczym siedzi w fotelu drugiego pilota i czeka na odpowiedź. Chociaż siedzi przodem do niego, Tuck nie widzi jego twarzy.

- No?

-Nie - odpowiada Tuck.

        -To będzie kosztowało - mówi tamten. A potem znika. Fotel drugiego pilota pozostaje pusty, a kabinę wypełnia ryk udręczonego metalu.

Zanim Tucker jest w stanie ułożyć w głowie słowa „co, do diabła?”, bezskrzydły odrzutowiec przebija się przez anteny, efektowne niebieskie światła i siatkę ogrodzeniową, po czym wypada na pole, nasiąknięte wodą od deszczu, który padał w Seattle przez trzydzieści dni z rzędu. Błoto pieści kadłub, gasi iskry i płomienie, przylepia się do metalu i stopniowo zatrzymuje dymiący samolot. Tuck słyszy trzask metalu, syreny, miły uchu dzwonek wyłączającej się lampki zapiąć pasy.

„Witamy na międzynarodowym lotnisku Seattle-Taco-ma. Jest godzina czternasta czasu lokalnego, temperatura na zewnątrz wynosi siedemnaście stopni, a u twoich stóp bulgocze półprzytomna dziwka”.

Kabinę wypełnia czarny dym ze spalonych przewodów i parującego płynu hydraulicznego. Pierwszy oddech pali tchawicę niczym środek do czyszczenia rur i Tucker wie, że drugi wdech może go zabić. Rozpina uprząż, sięga w ciemność po Meadow i natrafia na koronkową kamizelkę, która rozpada mu się w rękach. Wstaje, pochyla się, obejmuje ją w talii i podnosi. Jest lekka, waży może ze czterdzieści pięć kilo, ale Tucker zapomniał podciągnąć spodnie i bokserki, które unieruchamiają mu nogi w kostkach. Chwieje się i pada w tył, na tablicę przyrządów między fotelami. Z konsoli sterczy dźwignia siłownika klap - trzydziesto-centymetrowy, stalowy pręt, zwieńczony plastikowym czubkiem o kształcie strzały. Czubek trafia Tuckera w tył moszny. Połączony ciężar jego samego i Meadow pcha go w dół, a dźwignia rozrywa mu skórę, przebija od wewnątrz całą długość członka i wyłania się w fontannie krwi.

Żadne słowa nie opiszą tego bólu. Brak oddechu, brak myśli. Tylko ogłuszający biały i czerwony szum. Tucker czuje, że traci przytomność, i przyjmuje to z ulgą. Upuszcza Meadow, która jednak jest na tyle przytomna, że trzyma go za szyję i upadając, ściąga go z dźwigni.

Nie zdając sobie z tego sprawy, mężczyzna wstaje i oddycha. Jego płuca płoną. Musi wyjść. Obejmuje Meadow i wlecze ją metr do włazu. Zwalnia zamek i właz otwiera się do połowy. Zaprojektowano go tak, by pełnił funkcję schodów, wiodących na ziemię, w samolocie, który stoi na podwoziu. Ręce w rękawicach sięgają do otworu.

- Wyciągniemy was stamtąd - mówi strażak.

Właz otwiera się ze skrzypnięciem. Tuck widzi migotanie niebieskich i zielonych świateł, rozświetlających krople deszczu na tle nocnego nieba, co wywołuje takie wrażenie, jakby padał deszcz ognia. Wciąga haust świeżego powietrza.

- Urwałem sobie fiuta - mówi i pada naprzód.

 

 

 

 

STRACIŁEŚ SWOJE MILE W PROGRAMIE CZĘSTYCH LOTÓW

Jak w wypadku większości spraw w życiu, Tucker Case mylił się co do skali swoich obrażeń. Gdy wieźli go przez izbę przyjęć, nie przestawał jęczeć: - Urwałem sobie fiuta! Urwałem sobie fiuta! - Zawodził prosto w maskę tlenową, aż w końcu u jego boku pojawił się zamaskowany lekarz.

- Panie Case, nie urwał pan sobie fiuta. Uszkodził pan trochę ważnych naczyń krwionośnych i ciała jamiste. Zerwał pan też nerw, który przebiega od czubka penisa do podstawy mózgu. - Lekarz okazał się kobietą, która zsunęła maskę na tyle, by zobaczył jej uśmiech. - Wyjdzie pan z tego. Wieziemy pana teraz na chirurgię.

-Co z dziewczyną?

- Lekkie wstrząśnienie mózgu i parę siniaków, ale nic jej nie będzie. Pewnie za kilka godzin wróci do domu.

-To dobrze. Pani doktor, czy ja będę mógł... Znaczy, czy jeszcze kiedyś...

-Spokojnie, panie Case. Chcę, żeby zaczął pan odliczać od stu.

- Jest jakiś powód tego... odliczania?

-Może pan wygłosić Przysięgę Wierności Sztandarowi, jeśli pan woli.

-Przecież nie mogę wstać.

- To po prostu odliczaj, cwaniaku.

Gdy Tucker się ocknął, przez mgiełkę znieczulenia ujrzał obraz samego siebie, nałożony na płonący, różowy odrzutowiec. Z góry patrzyła na tę scenę przerażona twarz władczyni piramidy sprzedaży kosmetyków do makijażu, Mary Jean Dobbins, znanej w świecie jako Mary Jean. Potem obraz zniknął, zastąpiony przez pobrużdżoną męską twarz i doskonały uśmiech.

- Tuck, jesteś sławny. Napisał o tobie „Enąuirer”. - Głos należał do Jake’a Skye’a, jedynego przyjaciela Tucka płci męskiej i naczelnego mechanika lotniczego u Mary Jean. - Rozbiłeś się w samą porę, żeby trafić do ostatniego wydania.

- Mój fiut? - spytał Tuck, próbując usiąść. Na jego pod brzuszu widniało coś, co wyglądało jak gipsowe jajo strusia. Wychodziła z niego rurka.

Jake Skye, wysoki, ciemny i rozczochrany - w połowie Apacz, a w połowie kelnerka z baru dla kierowców ciężarówek - powiedział:

- To będzie bolało. Ale lekarz mówi, że jeszcze zagrasz na skrzypcach.

Jake usiadł na krześle przy łóżku Tucka i otworzył brukową gazetę.

- Popatrz na to. Oprah znowu jest szczupła. Marchew, grejpfruty i amfetaminy.

Tucker Case jęknął.

- Co z dziewczyną? Jak ona się nazywała?

- Meadow Malackovitch - odparł Jake, zerkając do gazety. - O kurde, Oprah bzyka się z Elvisem. Szacunek dla tej kobiety. Nie próżnuje. Przy okazji, przenoszą cię do Houston. Mary Jean chce mieć cię na oku.

- Dziewczyna, Jake?

Tamten podniósł wzrok znad gazety.

-Nie chcesz wiedzieć.

-Powiedzieli, że nic jej nie będzie. Nie żyje?

-Gorzej. Jest wkurzona. Skoro o wkurzeniu mowa, na zewnątrz jest paru gości z FAA, którzy chcą z tobą pogadać. A ja mam zadzwonić do Mary Jean, kiedy zaczniesz gadać do rzeczy. Radzę tego nie robić... znaczy gadać do rzeczy. Jest też cała masa dziennikarzy. Pielęgniarki ich nie wpuszczają.

-A ty jak wszedłeś?

-Jestem twoim jedynym żyjącym krewnym.

-Moja matka się ucieszy.

-Bracie, matka nie chce się nawet do ciebie przyznać. Tym razem naprawdę spierdoliłeś sprawę.

- Czyli jestem zwolniony?

-Możesz na to liczyć. Właściwie będziesz miał szczęście, jeśli dadzą ci licencję na obsługę kosiarki.

- Nie umiem nic poza lataniem. Jedno złe lądowanie?

- Nie, Tuck, złe lądowanie jest wtedy, kiedy otwierają się luki i ludziom wypadają torby. Ty rozbiłeś samolot. Jeśli przez to poczujesz się lepiej, to bez gulfstreama nie będę miał żadnej roboty przynajmniej przez pół roku. Może nawet nie kupią następnego odrzutowca.

- Czy FAA wniesie oskarżenie?

Jake Skye spojrzał w gazetę, by uniknąć jego wzroku.

- Słuchaj, stary, chcesz, żebym cię okłamywał? Przyszedłem tutaj, bo pomyślałem, że wolisz to usłyszeć ode mnie. Wypiłeś. Oprócz samolotu rozwaliłeś należący do SeaTac sprzęt, wart milion dolarów. Masz szczęście, że żyjesz.

- Jake, popatrz na mnie.

Tamten opuścił gazetę na kolana i westchnął. - Co?

- Pójdę do więzienia?

- Muszę iść, stary. - Jake wstał. - Wyliżesz się. - Odwrócił się, by wyjść z sali.

- Jake!

Jake Skye przystanął i obejrzał się przez ramię. Tucker widział zawód w oczach przyjaciela.

- Co ci przyszło do głowy? - spytał mechanik.

- Namówiła mnie. Wiedziałem, że to zły pomysł, ale za bardzo nalegała.

Jake podszedł do łóżka i się nachylił.

- Tucker, ile cię to kosztowało? Słuchaj uważnie, stary, bo to twoja ostatnia lekcja, dobra? Przez ciebie wyleciałem z pracy. Sam musisz podejmować decyzje. Nie możesz pozwolić, żeby ktoś inny zawsze mówił ci, co masz robić. Musisz przyjąć na siebie jakąś odpowiedzialność.

- Nie do wiary, że słyszę to od ciebie. To ty wciągnąłeś mnie w ten biznes.

- Właśnie. Masz trzydzieści lat, facet. Musisz zacząć myśleć samodzielnie. I to głową, a nie fiutem.

Tucker spojrzał na bandaże na swoim podbrzuszu.

- Przepraszam. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Wiesz, leciałem na autopilocie. Nie chciałem...

·                     - ora przejąć stery, chłopie.

- Jake, podczas katastrofy stało się coś dziwnego. Nie wiem, czy to było złudzenie, czy jak. W kabinie był ktoś jeszcze.

- Znaczy, oprócz tej dziwki?

- Tak, tylko przez chwilę. W fotelu drugiego pilota siedział facet. Gadał ze mną. A potem zniknął.

Jake westchnął.

- Po rozwaleniu samolotu żółte papiery w niczym nie pomogą, Tuck. Straciłeś wiele krwi.

- To było, zanim się zraniłem. Kiedy samolot jeszcze spadał.

- Masz. - Jake wsunął mu pod poduszkę srebrną piersiówkę i szturchnął go w ramię. - Zadzwonię, stary. - Odwrócił się i wyszedł.

- A co, jeśli to był anioł czy coś?! - zawołał za nim Tuck.

           Wtedy w przyszłym tygodniu też będziesz w „Enąuirerze” - odparł Jake, stojąc już w drzwiach. - Prześpij się.

 

 

Rozdział 4

WIERZCHOŁEK RÓŻOWEJ PIRAMIDY

 

Szmer wyczekiwania poniósł się po szpitalnych korytarzach. Reporterzy sprawdzali baterie w dyktafonach i komórkach. Sanitariusze i pielęgniarki snuli się po korytarzach w nadziei, że uda im się zobaczyć gwiazdę. Ludzie z FAA poprawiali krawaty i mankiety. Jedna z recepcjonistek, której brakowało tylko dwóch kanałów dystrybucji do własnego różowego oldsmobile’a, skryła się w sali badań i wciągała w płuca tlen, by pozbyć się zawrotów głowy, jakie towarzyszą spotkaniu z Mesjaszem. Przyjeżdżała Mary Jean.

Mary Jean Dobbins nie podróżowała ze świtą, ochroniarzami ani żadnymi innymi dekoracyjnymi pijawkami, kojarzonymi zwykle z potężnymi bogaczami.

- Bóg jest moim ochroniarzem - mawiała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin