Coulter Catherine - Czar księżycowej nocy.rtf

(809 KB) Pobierz
CATHERINE COULTER

Catherine Coulter

CZAR KSIĘŻYCOWEJ NOCY

PROLOG

Charlotte Amalie, St. Thomas

sierpień 1813

 

Dlaczego człowiek brzydzi się prosięciem,

lub kotem, który szkody mu nie czyni.

SHAKESPEARE

 

Rafael odczuwał wściekłość, ale i w równym stopniu strach. Umierać w samotności w Zachodnich Indiach, tak daleko od rodzinnej Kornwalii, tylko z powodu własnej głupoty, ponieważ zaufał nieodpowiedniemu człowiekowi.

Walczył ze strachem, który był przyczyną paraliżującej go bezsilności; starał się pobudzić w sobie uczucie wściekłości. Mężczyzna, któremu osiem miesięcy wcześniej w zatoce Montego ocalił życie, zdradził go. Człowiek ten - Dock Whittaker, był francuskim szpiegiem.

Teraz Whittaker miał go zabić. Jego, angielskiego kapitana floty handlowej, który przez ostatnie pięć lat nękał Francuzów na morzu, prześlizgiwał się przez ich linie w Portugalii, przenikał ich szeregi w Neapolu.

Dock Whittaker miał ze sobą dwóch ludzi - nabrzeżne szumowiny, każdy z nich zdolny zamordować za kubek rumu. Wszyscy uzbrojeni byli w szable o srebrzystych śmiercionośnych klingach. W milczeniu zbliżali się do Rafaela z trzech stron, zmuszając go do wycofywania się w stronę brudnej alei Stonera, z dala od nabrzeża portu św. Tomasza. Noc była bezksiężycowa, ulica spokojna, nawet pijacy spali; jedynym dźwiękiem, jaki dochodził jego uszu, były miarowe oddechy trzech mężczyzn zbliżających się do niego nieubłaganie.

Po to, by go zabić. Nie chciał umierać. Chciał odczuwać pogardę, aby móc zapanować nad otępiającym go strachem.

- Jesteś szują, Whittaker, kłamliwą szują. W taki sposób odpłacasz człowiekowi, który ocalił ci skórę? Czy to też było częścią zastawionej na mnie pułapki? Posłuchajcie mnie - teraz mówił do dwóch pozostałych, śledząc ich powolne, zdecydowane ruchy - Whittakerowi nie można ufać. Chcecie dostać kiedyś nożem w plecy w ciemnej alei za sprawą tego szubrawca?

- Kapitanie - powiedział Whittaker cicho. - Przykro mi z powodu tego, no cóż... zakończenia. Jestem wierny tylko Napoleonowi. Kiedy się jest lojalnym wobec jednego pana, należy czasami udawać lojalność wobec innego. Powinieneś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny. W końcu jesteś taki sam jak ja.

- Stanę się taki sam jak ty dopiero w piekle. Jak naprawdę się nazywasz, Whittaker? Pierre czy Francois Jakiśtam?

Uderzył we właściwą strunę. Whittaker uniósł głowę.

- Moje prawdziwe nazwisko, kapitanie, to Francois Desmoulins. Bulbus, Cork, obserwujcie go uważnie... Widziałem, jak potrafi walczyć. Jest szybki i nieubłagany. Kapitanie, wystarczająco długo działał pan na szkodę mojej sprawy. Henri Bouchard, człowiek wybitny, któremu ufa sam Napoleon, chciał, bym się upewnił, czy naprawdę jest pan tym bezwzględnym, zdecydowanym na wszystko korsarzem na usługach Jego Królewskiej Mości. I Czarnym Aniołem, jak nazwali pana w Portugalii moi rodacy. Pokrzyżował nam pan wiele planów, kapitanie, ale to już koniec. Już nie mam wątpliwości. Śledziłem pana w drodze na spotkanie z Benjaminem Tuckerem. Nie usłyszałem zbyt wiele, ale widziałem, jak przekazywał mu pan dokumenty. Tak, to już koniec.

Jeszcze metr i oprze się o ścianę domu publicznego Trzy Koty. Spojrzał przez chwilę w górę, wyobrażając sobie, jak kilka z dziewcząt, ubranych w leciutkie peniuary, wyskakuje mu na pomoc z dolnych okien. Prawie się uśmiechnął do swoich myśli. W rzeczywistości, a to była rzeczywistość, zaledwie metr dzielił go od śmierci. W ustach poczuł smak strachu, zimny i metaliczny.

- Dwóch z was zabiorę ze sobą - powiedział już z łatwością. - Bulbus, ufasz tej francuskiej szui? Nie jesteś Francuzem, zapłacę...

- Niech pan zamilknie, kapitanie - syknął Whittaker. - A, jest jeszcze coś. Ten angielski hrabia Saint Leven... Będę musiał zabić jego i jego żonę, oczywiście. Nie mogę mieć pewności, że nie współpracował z panem lub że nie był już zaangażowany nim znalazł się na pokładzie „Morskiej Wiedźmy”.

Teraz strach opuścił Rafaela już całkowicie; zalała go fala wściekłości. Lyon i Diana zabici? O nie, do tego nie dojdzie, on na to nie pozwoli.

Ocenił odległość i szansę zabicia Bulbusa, nim zaatakuje go Cork lub nim Whittaker przebije szablą jego pierś. Szansy nie było.. Zginie, ale zabierze dwóch z nich ze sobą. Jednym będzie Whittaker. To jedyny sposób, w jaki może ocalić Lyona i Dianę. Nagle przekorne przeznaczenie odmieniło sytuację i pojawił się wybawiciel Rafaela. Był to czarny, wyliniały kocur, z długim ogonem, sterczącymi wąsami i naderwanym uchem. Rafael zadziałał natychmiast.

Kot, głośno miaucząc, przechodził pomiędzy Rafaelem i jego napastnikami. Rafael rzucił się na ziemię, złapał kota, który właśnie znalazł się u jego stóp, i rzucił go, oburzonego, Whittakerowi prosto w twarz. Kocur wbił się w nią ze wściekłością i począł zaciekle drapać.

Rafael rzucił się na Bulbusa i mocno uderzył pięścią w jego krocze. Zobaczył srebrny łuk szabli i szybko wbił łokieć w wielki brzuch Córka. Usłyszał, jak upuszczona broń brzęknęła przy wejściu do alei. Whittaker krzyczał, a wyliniały kocur drapał go po twarzy.

Bulbus z trudem łapał powietrze, a jego ospowata twarz poczerwieniała z bólu i gniewu.

- Ty łajdaku - stęknął, ale Rafael szybko odskoczył na lewo i uderzył pięścią w jego szczękę. Wykręcił mu prawe ramię, aż usłyszał, jak pęka kość. Był to bardzo nieprzyjemny dźwięk. Bulbus jęknął. Rafael usłyszał, jak Cork się podnosi, by odzyskać swoją szablę. W tej chwili nie mógł nic na to poradzić, przynajmniej na razie.

Usłyszał, jak Whittaker klnie po francusku, zobaczył jak kocur odrywa się od jego piersi i lekko ląduje na stosie śmieci przy końcu alei. Zwierzak syczał z postawionym ogonem. Rafael żałował, że nie może kazać kocurowi jeszcze raz skoczyć na pierś Whittakera.

Ten tymczasem wyciągnął pistolet. Już nie przejmował się tym, że ktoś może usłyszeć odgłosy walki. Najważniejsze dla niego było to, by zabić.

Rafael chwycił szablę i precyzyjnym ruchem wzniósł ją w powietrze. Whittaker celował w niego z pistoletu. Oboje stali bez ruchu. Rafael zobaczył, jak palec naciska spust. Ujrzał siebie upadającego. W tej wizji nie czuł bólu, tylko spadał i spadał. Usłyszał głuchy łomot. Zobaczył twarz Whittakera, zdezorientowaną, oszołomioną. Zobaczył szablę wbitą w jego pierś.

- Jesteś trupem Whittaker - powiedział. Whittaker tylko na niego patrzył.

- I jesteś zbyt głupi, żeby to wiedzieć.

Whittaker otworzył usta, ale nic nie powiedział. Powoli upadł do przodu z pistoletem w ręku. Pistolet wystrzelił, ale głośny huk został stłumiony przez padające ciało Whittakera. Rafael przez chwilę pomyślał ze współczuciem o człowieku, który odwróci zabitego. Bulbus leżał na boku, jęcząc i trzymając się za złamane ramię. Cork stał zgięty wpół przy wejściu do alei, i z szablą w dłoni patrzył to na Whittakera, to na Rafaela.

- Nie - powiedział Rafael. - Nie rób tego. Czy Whittaker ci zapłacił? Nie sądzę. Teraz nie żyje. To już koniec, odejdź.

Cork skinął głową, spojrzał z obrzydzeniem na Bulbusa, włożył szablę za pas i rozpłynął się wśród cieni.

Rafael odwrócił się i popatrzył w kierunku końca alei. Zaczął gwizdać na kocura.

Zatoka Montego, Jamajka

sierpień 1813

Piekielnie gorąco, jak zawsze. W pokoju było duszno, ponieważ Morgan bał się przeciągów. Tak jak książę regent, pomyślał Rafael, odciągając na chwilę koszulę od spoconych pleców. Stał przed człowiekiem, którego zadaniem było kierowanie jego poczynaniami na Karaibach. Morgan wyglądał na osobę nieistotną; mężczyzna o cofniętym podbródku, z początkiem łysiny przypominającej tonsurę, o wyblakłych oczach i zaokrąglonych ramionach. Mimo to był świetnym strategiem i Rafael bardzo go szanował. W tym momencie jednak czuł jedynie frustrację i złość z powodu nieustępliwości Morgana.

- Niech to diabli, Morgan! To był nieskomplikowany atak, nic więcej. Whittaker nie żyje. Szumowiny, które wynajął, nie wiedziały nawet, kim on jest ani kim ja jestem. On nie...

Morgan podniósł dłoń i Rafael umilkł.

- Wystarczy, Rafaelu. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to już koniec. Atak Whittakera był ostatecznym posunięciem. Twoja tożsamość jest teraz znana, a twoja... hm... przydatność się skończyła.

- Tak po prostu?

- Tak. Nie zapominaj o ataku Francuzów na „Morską Wiedźmę”. LaPorte otrzymał rozkaz, aby zaprowadzić cię na samo dno. Dziękuję Bogu, że jest on tak samo niekompetentny jako kapitan, jak jego brat jako handlarz bronią.

Morgan umilkł na chwilę i sięgnął po szklankę lemoniady, którą miał zawsze pod ręką.

- Za Czarnego Anioła - powiedział z pocieszającym i pojednawczym uśmiechem. - Świetnie się spisałeś. Lord Walton, mój kontakt w Ministerstwie Wojny w Londynie, oczywiście się ze mną zgadza. Jedź do domu, Rafaelu. Pomściłeś śmierć swoich rodziców. Nadal żyjesz. Wróć do Kornwalii.

Rafael przechadzał się po długim, wąskim pokoju. Był on wypełniony książkami Morgana. Zapełniały całkowicie półki od podłogi aż po sufit. Leżały w stosach na podłodze, krzesłach, nawet na odwróconym do góry nogami koszu na śmieci.

Morgan przyglądał się życzliwie młodemu człowiekowi. Rafael był wspaniałym mężczyzną, świetnym kapitanem, a jego odwaga w obliczu przytłaczających przeciwności graniczyła z lekkomyślnością. Morgan go lubił. Czasami się zastanawiał, jak to możliwe, skoro Rafael Carstairs jest taki piekielnie przystojny, odkrył jednak, że lubi go większość mężczyzn, mimo że ich kobiety patrzą na niego z tęsknotą graniczącą z pożądaniem. Morgan uśmiechnął się. Dzięki Bogu, jego córka jest w Kingston, w odwiedzinach u ciotki. Gdyby Lucinda była tutaj, gapiłaby się na Rafaela, aż by poczerwieniał.

- Ocaliłeś wiele osób przez ostatnie pięć lat. Pomogłeś Anglii niezmiernie.

Morgan jest w nastroju sprzyjającym łagodnej perswazji, pomyślał Rafael, mrużąc oczy. Do czorta, nie chciał teraz rezygnować! Wiedział jednak, tak, w głębi duszy już po ataku LaPorte'a zdawał sobie sprawę, że to koniec. A teraz Whittaker. Ten zdradziecki podstęp ciągle wzbudzał w nim wściekłość.

- LaPorte jest skompromitowany. Trzy jego statki przeciwko twojemu jednemu. Żałuję, że tego nie widziałem. - Głos Morgana zabrzmiał trochę tęsknie, aż Rafael musiał się uśmiechnąć, przypominając sobie tamtą noc.

- LaPorte w tym sztormie nie był w stanie poradzić sobie ze sterem - powiedział Rafael. - Oddałem salwę całą burtą, on upadł do tyłu, a tymczasem ja przemknąłem „Morską Wiedźmą” między dwoma pozostałymi statkami i byłem już daleko, nim zdążyli się przegrupować.

Morgan dopił lemoniadę i sięgnął po nóż do papieru. Zakręcił nim umiejętnie w palcach.

- Słyszałem też o dwójce twoich pasażerów, córce Luciena Savarola i angielskim hrabi. Jak on się nazywa?

- Lyonel Ashton, hrabia Saint Leven. Nawiasem mówiąc, córka Luciena Savarola, Diana, jest obecnie hrabiną Saint Leven. Jeśli będę zmuszony wracać do domu, spotkam ich prawdopodobnie w Londynie.

- Uśmiechnął się nagle. - To ja udzieliłem im ślubu. Moje pierwsze doświadczenie w tego rodzaju sprawach. Byłem bardziej zdenerwowany od nich.

Morgan zaśmiał się, pokazując szerokie szpary między przednimi zębami.

- Czy to prawda, że zmusiłeś ich, aby przeskoczyli przez burtę? I spędzili samotnie tydzień na wyspie Calypso?

Skąd Morgan to wszystko wie? - zastanowił się Rafael. To oczywiste, że potwierdzał jedynie swoje wiadomości.

- Tak, to prawda. Myślę, że świetnie się tam bawili. Nie martwiłem się o nich. Diana Savarol była w końcu wychowana tutaj. Ta młoda dama to twarda osóbka. - Uśmiechnął się łagodnie, przypominając sobie dzień, w którym powrócił, by ich uratować. Zobaczył ich na plaży przez lunetę, nagiego Lyona, trzymającego w ramionach Dianę, jej ręce i nogi oplecione wokół niego. Nie wybrał najlepszego momentu na powrót.

- Moje dni pełne przygód skończyły się - powiedział teraz na głos. Westchnął, odwracając się, by spojrzeć na Morgana. - Rzeczywiście tęsknię za Kornwalią.

- Wracaj do domu, Rafaelu. Wracaj i zacznij żyć na nowo. Może twój brat zmienił się przez te lata. Kiedyś Rafael, już solidnie wstawiony, opowiedział Morganowi o swoim bracie, identycznym bliźniaku urodzonym trzydzieści minut przed nim - o Damienie Carstairs, piątym baronie Drago. Teraz żałował, że nie trzymał pijanej gęby na kłódkę.

- Prawdopodobnie nie - powiedział.

- Ożenił się, prawda?

Skąd Morgan to wie? Informacje, które posiadał, zatrważały swoim zakresem.

- Tak, z córką baroneta z Dorset. Elaine Montgomery. Wniosła olbrzymi posag.

- Powiem ci coś, Rafaelu. Ojciec panny Montgomery, sir Langdon, nie jest głupcem. Znam go, właściwie nawet dość dobrze.

- Jakoś mnie to nie dziwi.

- Tak więc, faktem jest, że nie przekazał posagu twojemu bratu tak po prostu. Zawarto umowę na coroczne wypłaty. Zabezpieczył swoją córkę.

Rafael mógł się mu tylko przyglądać.

- Naprawdę, przeraża mnie pan. Morgan jedynie się zaśmiał.

- Znałem twojego ojca. Mówiłem ci o tym? Nie? A więc twój ojciec był mężczyzną silnym, bezwzględnym, lojalnym, kimś w rodzaju feudalnego pana w obecnych czasach. Jesteś do niego bardzo podobny.

- Dziękuję panu. A przed powrotem do Anglii popłynę jeszcze do Hiszpanii. Chciałbym odwiedzić moich dziadków. Na pewno są jakieś ważne wiadomości, które mógłbym dostarczyć naszym ludziom w tym regionie.

Morgan potrząsnął głową.

- Nie chcę, żebyś się nawet pojawiał w pobliżu Hiszpanii. Odłóż swoje odwiedziny u dziadków. Jeszcze rok lub dwa, i Napoleona uda się zabić lub uwięzić. Niefortunna kampania rosyjska go wykończyła. Stracił większość doświadczonych oficerów i zaprawionych w boju żołnierzy. Teraz ma tylko świeżych rekrutów, prawie dzieci. To się niedługo skończy, Rafaelu.

Rafael z niechęcią przyznał Morganowi rację. Czuł się, jakby nagle wyrzucono go na bruk. Podszedł do jednego z wąskich okien i spojrzał w kierunku zatoki Montego, na zapełniony statkami port zaniedbanego miasta.

- Przeklęte łajdaki - bąknął pod nosem, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno. Nigdy nie zapomni dnia, w którym się dowiedział, że statek jego rodziców i został zaatakowany i zatopiony przez Francuzów.

- W ciągu pół roku sam będę wracał do Londynu - powiedział Morgan. Wstał i machinalnie poprawił fular, który wcale tego nie wymagał. Czy ten człowiek kiedykolwiek się poci lub ma wymięte ubranie? Morgan wyciągnął dłoń.

- Może zabawimy się razem w Londynie? Co o tym myślisz, Rafaelu?

- Nie planuję podróży do Londynu. To miasto nigdy mnie nie interesowało. Jest za duże, zbyt hałaśliwe i zbyt wiele jest tam całkowicie niepotrzebnych osób, robiących całkowicie niepotrzebne rzeczy. Morgan uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Cóż, chciałbym, żebyś to jeszcze rozważył. Tak się składa, że mam wiadomość, którą należy dostarczyć lordowi Waltonowi.

- Powinienem był się domyślić. Jak na osobę już bezużyteczną, doświadczyłem niezłego wskrzeszenia.

- Tak myślę. A teraz może wypijemy po szklaneczce najlepszego jamajskiego rumu? Pochodzi z plantacji Barreta. Lepszego rumu nie piłeś.

Rafael uśmiechnął się, bo cóż innego mógł zrobić.

ROZDZIAŁ 1

Rezydencja Drago, St. Austell,

Kornwalia, wrzesień 1813

 

Cóż to za człowiek krwią ociekający?

SHAKESPEARE

 

Usłyszała kroki. Jego kroki, odbijające się upiornym echem wzdłuż długiego wschodniego korytarza, coraz bliżej, prawie przy jej drzwiach. Teraz zwolniły, jakby się zawahał, ale tylko na moment, tak aby zdążyła poczuć przypływ nadziei. Potem odezwały się głośniej, krok się wydłużył i jak gdyby przyspieszył. Już tak blisko.

Victoria patrzyła prosto w ciemność. Usiadła na łóżku. Jej ruchy były równie ciche, jak wędrówka zachmurzonego półksiężyca za oknem. Bała się, że mógłby w jakiś sposób usłyszeć, że nie śpi, że zdaje sobie sprawę z jego obecności za drzwiami. Nie spuszczała oczu z drzwi sypialni.

Kroki ucichły. Teraz stał przed drzwiami do jej sypialni. Oczyma duszy widziała, jak wyciąga dłoń, jak jego palce oplatają mosiężną klamkę, chwytają ją mocno, naciskają.

Nic się nie stało.

Żałowała, że nie widzi dużego, staromodnego mosiężnego klucza w zamku, jej zabezpieczenia, jej jedynej ochrony przed nim.

Usłyszała, jak drzwi stawiły opór, gdy nacisnął klamkę, a potem w przypływie frustracji mocniej za nią szarpnął.

Dlaczego nie chciał odejść? Niech już sobie pójdzie! Klucz głośno zazgrzytał w zamku. Nagle upadli na podłogę, wydając głośny brzęk na nagim drewnie, co przypominało wystrzał z pistoletu. Podskoczyła, dusząc w sobie krzyk.

Teraz nie dochodził żaden dźwięk. Wyobraziła sobie, jak jego twarz się zmienia, gdy zaczyna pojmować przyczynę brzęku, jak powoli zaczyna ogarniać go wściekłość, kiedy orientuje się, że zamknęła się od środka. Drzwi są grube i solidne jak cała rezydencja Drago. Nie poddadzą się.

Wstrzymała oddech, czekając aż zawoła.

Jej serce biło głośno, szybko. Czy przypadkiem nie słyszał tych uderzeń? Czy nie czuł jej strachu? Wyobraziła sobie jego szare oczy, teraz przyciemnione, rozszerzone gniewem i chłodem, panującym nocą w ponurym wschodnim korytarzu. W świetle dziennym były one tak jasne i przejrzyste, jak srebra i świeżo wypolerowane przez Liggera.

- Victorio?

Jego głos był miękki i proszący. Wcisnęła pięść w usta, nie poruszała się.

- Victorio, otwórz drzwi.

Teraz przybrał ton rozkazujący, podszyty stalą, ale nadal cichy i miękko brzmiący. Rzadko go używał, zazwyczaj zwracał się tak do służących, a oni stawali się wtedy bezwzględnie posłuszni. Pamiętała też, żel raz odezwał się w ten sposób do Elaine. Bystra, silna Elaine ugięła się przed nim.

Co robić? Nie mogła mu odpowiedzieć. Może uwierzy, że ona rzeczywiście śpi. Na myśl, że jest świadomy jej umyślnego oporu, zrobiło się jej zimno.

Przyjechała, aby zamieszkać w rezydencji Drago w wieku czternastu lat, gdy jej kuzynka, Elaine Montgomery, wzięła ślub z Damienem Carstairsem, baronem Drago. Victoria, głodna uczuć, uwielbiała to wtedy. Widziała w nim bohatera, idealnego dżentelmena, a on traktował ją z niedbałą sympatią, okazując czułość podobną do tej, którą od czasu do czasu otaczał mopsa Elaine, Missie, lub swoją malutką córeczkę, Damaris.

Te czasy jednak się skończyły.

Kiedy zaczął patrzeć na nią w inny sposób? Sześć miesięcy temu? Niania Black dokuczała Victorii, że wolno rozkwita”. Najwyraźniej Damien uważał, że rozkwitła już wystarczająco. Chciała krzyczeć, wrzasnąć, żeby zostawił ją w spokoju. Na miłość boską, jest przecież kuzynką jego żony! Czy mężczyzna nie powinien być lojalny wobec swojej żony, nie powinien być jej wierny?

Mijały minuty. Nie powiedział nic więcej. Jej serce nadal biło głośno, powoli. Nagle nastąpiło ponowne szarpnięcie klamką, a potem cisza. Usłyszała, jak jego kroki oddalają się, coraz cichsze i cichsze we wschodnim korytarzu.

Nagle przypomniała sobie to lato, kiedy jeden z jego psów myśliwskich skaleczył sobie łapę w sidłach. Damien go zastrzelił. A potem odszedł, rzucając strzelbę jednemu z pobladłych stajennych.

Musiała działać. Jeśli tego nie zrobi, on postawi na swoim. Osaczy ją i zrobi z nią, co tylko będzie chciał. Może powiedzieć o tym Elaine? Jednak Victoria porzuciła tę myśl tak szybko, jak tylko pojawiła się w jej głowie. Powiedzieć Elaine, że jej mąż chciał ją zniewolić? Przełknęła ślinę, wyobrażając sobie swoje upokorzenie, kiedy Elaine wyśmiewałaby ją, potrząsała głową, łajała za opowiadanie takich abmrdów, takich nikczemnych niedorzeczności, na pewno tak by zrobiła. W przeciwieństwie do swoi i ego męża była lojalna i wierna.

Victoria nie mogła pozostać w rezydencji Drago. Nie teraz.

Ukryła twarz w dłoniach. Trzęsła się, ale nie płakała. Bezsilność była paraliżująca. Nie, pomyślała potrząsając głową. Nie! Jak mógł jej pożądać? To nie miało sensu. Elaine była piękna, o lśniących czarnych włosach i bladozielonych oczach... I taka uzdolniona, jej palce uwijały się zwinnie przy robótkach ręcznych lub przy grze na fortepianie. I na dodatek; nosiła jego dziecko. Dziedzica, jak to Damien powtarzał już każdego dnia, jak gdyby to miało pomóc w wydaniu na świat upragnionego przez niego dziecka płci męskiej. Elaine była jego żoną, nie miała żadnych zniekształceń. Damien na pewno wiedział o jej nodze, Elaine musiała mu powiedzieć. Victoria dotknęła nierównej blizny na lewym udzie, badając delikatnie rozluźnione w tej chwili mięśnie. Kiedyś, gdy miała piętnaście lat, uciekła od drażniącego się z nią Johnny'ego Tregonneta, biegła zbyt długo i zbyt intensywnie i Elaine widziała rezultat tej ucieczki - mięśnie naprężające się, marszczące pod poszarpaną blizną. Starała się być uprzejma, ale widok ten wzbudził w niej wstręt.

Jak on w ogóle mógł jej pożądać? Była brzydka, tak samo ułomna jak ten biedny pies myśliwski, którego zastrzelił.

Bardzo powoli Victoria rozluźniła się pod swoją pierzyną. Noc była długa. A ona czuła zimno w środku i bała się.

Pomyślała o Davidzie Esterbridge'u, cztery lataj od niej starszym, prawie dziewiętnastoletnim. Oświadczył się jej już trzy razy od zeszłego stycznia. Był dla niej miły, wielkodusznie wytrwały, cherlawy jedynak, chodzący u swojego ojca na pasku. Nie kochała go. Ale cóż innego mogła zrobić? Przynajmniej David by ją chronił. Byłaby dla niego dobrą żoną. Tak, właśnie tak. Wyjdzie za niego, a on zabierze ją z dala od rezydencji Drago.

Z dala od Damiena.

W salonie o drewnianych belkach stropowych znajdowało się ośmiu mężczyzn. Było to jedno z pomieszczeń Treffy, małego domku myśliwskiego, należącego do starego i zniedołężniałego hrabiego Crowdena. Osoba opiekująca się budynkiem zmarła, a nikt nie poinformował o tym zarządcy hrabiego. Zresztą jego i tak by to nie obeszło, ponieważ domek rozpadał się, a dziedzic starego hrabiego na pewno nie chciałby ponosić kosztów doprowadzenia go do porządku. Treffy zbudowano w 1748 roku, w nudnych czasach panowania Jerzego II. Był on mały jak na standardy owych czasów, posiadał zaledwie siedem pokoi. Ponadto, osadzony w samym środku gęstego klonowego gąszczu, był zbyt odizolowany jak na ówczesne gusta. Domek od miasteczka Towan dzieliły trzy mile, a samo Towan zaledwie o pół mili od zatoki Mevagissey. W powietrzu zawsze było czuć zapach morza i wilgoć, która utrzymywała się na ubraniach, na siedzeniach krzeseł, na pościeli.

Ośmiu mężczyzn nie obchodziła tej nocy wilgoć, ani żadna inna niedogodność domku myśliwskiego. Za trzy minuty miała wybić północ. Byli gotowi, przygotowani na nadchodzący rytuał. Każdy miał uprzednio przydzieloną pozycję, wszyscy stali przodem do długiego stołu.

Obrzędy i rytuały, tego wymagał Tryk. Nic nie dało zrobić się spontanicznie. Wszystkie poczynania odbywały się zgodnie z regułami, regułami ustanowionymi przez samego Tryka. Mógł je zmieniać lub ustanawiać nowe, kiedy tylko zechciał.

Cała ósemka była przyodziana w czarne, atłasowe szaty, głowy mieli nakryte czarnymi atłasowymi kaprami. Były w nich otwory na oczy i na nozdrza. Ja usta nie wycięto otworu. Atłas był wystarczająco cienki, aby to, co mówili, brzmiało wystarczająco wyraźnie. Natomiast ich jęki były odrobinę stłumione, ale tego właśnie chciał Tryk.

Posiadał księgę w krwistoczerwonej welinowej (prawie, z której tylko on mógł czytać. Mówił, że to ego przewodnik. Nikt już nie kwestionował tego, co mówił Tryk.

Wszyscy znajdowali przyjemność w niegodziwej anonimowości.

Wszyscy znajdowali przyje...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin