Na południe od Jawy - Alistair MacLean.pdf

(1495 KB) Pobierz
MacLean - Na poludnie od jawy
Alistair MacLean
Na południe od Jawy
Tłumaczyła Halina Cieplińska
Data wydania polskiego 1990
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Umierające miasto spowił całun nieprzeniknionego, gęstego, dławiącego dymu.
Oblekł wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy, zarówno te nietknięte, jak i zburzone
przez bomby, otulił je ciemnym, lekko wirującym kokonem anonimowości. Wypełniał,
zatapiał wszystkie ulice, zaułki i baseny portowe. Kłębił się jak w piekielnej otchłani w
łagodnym powietrzu tropikalnej nocy.
Wcześniej wieczorem, kiedy dym buchał w mieście tylko z płonących budynków, w
górze tworzyły się szerokie, nieregularne prześwity, przez które widać było gwiazdy świecące
na pustym niebie. Lecz wiatr się nieco zmienił i prześwity znikły, a poza tym zza miasta
nadciągnęły kłęby dymu z uszkodzonych zbiorników, w których płonęła ropa. Nie wiadomo
było, skąd się bierze ten dym. MoŜe z lotniska Kallang, moŜe z elektrowni, moŜe wprost z
przeciwnej strony wyspy, to znaczy z północy, gdzie była baza marynarki, a moŜe z wysp, na
których wydobywało się ropę, z oddalonych o cztery czy pięć mil Pulo Sambo i Pulo Sebarok.
Nikt nie wiedział. Nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek, prócz tego, co się samemu
zobaczyło, a panowała niemal całkowita ciemność. Nie rozświetlały jej teraz nawet płonące
budynki, bo juŜ się spaliły i pozostało po nich tylko pogorzelisko, na którym migotały
ostatnie wątłe płomyki, prawie wygasłe, podobnie jak całe Ŝycie w Singapurze.
Umierające miasto spowiła juŜ śmiertelna cisza. Co pewien czas rozlegał się w górze
groźny świst pocisku, który wpadał nieszkodliwie w wodę albo walił w budynek z krótkim
grzmotem i błyskiem wybuchu. Lecz w tym, Ŝe wszystko było osobliwie przelotne, Ŝe dźwięk
i światło natychmiast zamierały i gasły w spowijającym okolicę dymie, było coś naturalnego -
zdawało się to nieodłączną cechą dziwnej i jakby nierealnej nocy. Cisza tylko jeszcze bardziej
się przez to pogłębiała i tęŜała. Co pewien czas zza Fortu Canning i Pearls Hill, spoza
północno-zachodnich granic miasta dolatywał nieregularny trzask serii z karabinów i
pistoletów maszynowych, ale te odgłosy teŜ były odległe, nierealne i odbijały się tak dalekim
echem jak we śnie. Wszystko tej nocy przypominało sen, było mroczne i nierzeczywiste -
nawet tych kilku ludzi, którzy przedzierali się przez zasypane gruzem, niemal wyludnione
ulice Singapuru. Przypominali podróŜnych wędrujących bez celu, pełnych wahania,
zobojętniałych i niepewnych, błądzących po omacku przez kotłujące się kłęby dymu: drobne
zagubione postacie beznadziejnie brnące na oślep przez mgłę sennego koszmaru.
* * *
Posuwając się powoli i niepewnie ciemnymi ulicami mała grupka Ŝołnierzy - moŜe
było ich z dwudziestu czterech - zmierzała w stronę nabrzeŜa krokiem starych, wyczerpanych
ludzi. Wyglądali teŜ jak starcy, szli chwiejąc się na nogach, a głowy i ramiona mieli po
starczemu pochylone, chociaŜ najstarszy z nich nie liczył więcej niŜ trzydzieści lat. Byli
jednak zmęczeni, strasznie zmęczeni, zmęczeni do granic zobojętnienia i wyczerpania, kiedy
juŜ nic nie ma znaczenia i łatwiej jest potykając się brnąć naprzód, niŜ się zatrzymać. Byli
wyczerpani, chorzy i ranni, działali bezmyślnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania
świadomych decyzji. Całkowite wyczerpanie umysłowe i fizyczne jest jednak zarazem
dobrodziejstwem, lekiem, środkiem uśmierzającym. Potwierdzał to ponad wszelką
wątpliwość ich bezmyślny wzrok wbity tępo w ziemię pod stawiane z mozołem stopy. Jeśli
nawet ich ciałom nadal dawały się we znaki róŜne dolegliwości, przynajmniej nie zdawali
sobie z tego sprawy.
W kaŜdym razie w tej chwili zatarł im się w pamięci ślad koszmarnych wydarzeń
minionych dwóch miesięcy - niedostatku, głodu, pragnienia, ran, chorób i strachu - kiedy to
Japończycy gnali ich przez nieskończenie długi Półwysep Malajski, przez zniszczoną teraz
mierzeję Johore, aŜ znaleźli się na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pamiętali
juŜ towarzyszy, którzy zginęli, wrzasków niczego nie podejrzewających wartowników,
zarzynanych we wrogiej ciemnej dŜungli, diabolicznego wycia Japończyków, kiedy napadli
przed świtem na ich naprędce przygotowane pozycje obronne. Nie pamiętali juŜ tych
rozpaczliwych samobójczych kontrataków, których jedynym pozytywnym wynikiem było
zdobycie kilku metrów kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo odzyskanej jedynie na
chwilę. Nie dawały im te natarcia nic, prócz widoku okropnie okaleczonych, torturowanych
ciał schwytanych kolegów oraz cywilów nie kwapiących się do współpracy z wrogiem. Nie
pamiętali juŜ, jak byli wściekli, zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni myśliwiec
brewster, a przedtem myśliwce hurricane zniknęły z nieba pozostawiając ich wyłącznie na
łasce lotnictwa japońskiego. Nawet to, Ŝe absolutnie nie dawali wiary nowinom o lądowaniu
japońskich wojsk na wyspie przed pięcioma dniami, Ŝe patrzyli z goryczą, jak na ich oczach
rozwiewa się pieczołowicie pielęgnowana legenda, mit o niezdobytym Singapurze - nawet to
teŜ zatarło im się w pamięci. JuŜ nie pamiętali. Byli zbyt oszołomieni, chorzy, ranni i słabi, by
pamiętać. Ale pewnego dnia, juŜ wkrótce, jeśli nie zginą, przypomni im się to wszystko, a
wtedy nigdy juŜ nie będą tacy sami jak przedtem. Tymczasem jednak mozolnie posuwali się
naprzód, ze wzrokiem wbitym w ziemię, z opuszczonymi głowami, nie patrząc, dokąd idą,
obojętni, dokąd dotrą.
Jeden z nich jednak patrzył i nie był obojętny. Szedł powoli na przedzie ciągnącej
dwuszeregiem kolumny męŜczyzn, szukał drogi przez rumowisko zaściełające ulicę,
zapalając od czasu do czasu latarkę, by się upewnić, czy podąŜają we właściwym kierunku.
Był to niski, drobny męŜczyzna, jedyny w grupie, który miał na sobie szkocką spódnicę, a na
głowie beret. Tylko kapral Frazer wiedział, skąd ma tę spódnicę - na pewno nie był w nią
ubrany, kiedy wycofywali się przez Malaje na południe.
Kapral Frazer był tak samo zmęczony jak inni. TeŜ miał podkrąŜone i nabiegłe krwią
oczy, twarz szarą, wyniszczoną przez malarię czy dyzenterię, a moŜe przez jedno i drugie.
Szedł trzymając lewe ramię o wiele wyŜej niŜ prawe, tak Ŝe sięgało mu niemal do ucha,
niczym garb, ale był to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i bandaŜa, załoŜony
pośpiesznie tego samego dnia przez sanitariusza, który chciał dowieść, Ŝe usiłował
zatamować krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej ręce Frazer trzymał
waŜącego jedenaście kilogramów brena, którego dźwiganie było niemal ponad siły dla
osłabionego organizmu - wyglądało to tak, jakby karabin obciągał kapralowi w dół prawe
ramię, podczas gdy lewe wędrowało jeszcze wyŜej, pod samo ucho.
Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w spódnicy, której fałdy luźno obijały
się o wychudzone nogi, drobny męŜczyzna wyglądał śmiesznie i groteskowo. Ale tak
naprawdę kapral Frazer nie był ani śmieszny, ani groteskowy. Jako pasterz z Cairngorms, dla
którego trud i niedostatek stanowiły nieodłączny element egzystencji, mógł jeszcze ostatkiem
siły woli i wytrwałości coś z siebie wykrzesać. Kapral Frazer nadal był najlepszym
Ŝołnierzem pod słońcem - najlepszym z najlepszych typów Ŝołnierza. Miał ogromne poczucie
obowiązku i odpowiedzialności, nie pozwalał sobie na to, by poddać się bólowi czy słabości,
myślał wyłącznie o ludziach, którzy słaniając się na nogach ciągnęli ślepo za nim. Dwie
godziny wcześniej oficer dowodzący ich rozbitą, zdezorganizowaną kompanią na północnym
skraju miasta wydał rozkaz, by Frazer zabrał wszystkich zdolnych do chodzenia rannych oraz
tych, których moŜna było nieść, i przeprowadził ich z linii ognia w jakieś względnie spokojne
i bezpieczne miejsce. Był to ruch nie mający znaczenia, o czym wiedział sam oficer i o czym
wiedział teŜ Frazer, padały bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszedł kres Singapuru.
Zanim upłynie następny dzień, na wyspie Singapur nie pozostanie ani jeden człowiek, który
nie będzie martwy, ranny czy wzięty do niewoli. Ale rozkaz to rozkaz kapral Frazer więc
posuwał się mozolnie, acz zdecydowanie naprzód, kierując się ku zatoczce Kallang.
Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie była zasypana gruzem, stawał z boku i
przepuszczał przed siebie kolumnę Ŝołnierzy. Wątpliwe, by którykolwiek z nich w ogóle
zwrócił na niego uwagę - nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych,
którzy wprawdzie teŜ byli chorzy i ranni, lecz dźwigali nosze. Za kaŜdym teŜ razem kapral
Frazer musiał czekać na ostatniego w kolumnie - wysokiego i chudego chłopaka, któremu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin