Krwawy świt.rtf

(64 KB) Pobierz

                                      KRWAWY ŚWIT       

     Jaskrawy blask światła rozjaśnił małe pomieszczenie jednocześnie mnie budząc. Oświetlił

ponure kartonowe, gdzie nie gdzie przybitymi deskami ściany.

Powpychane w szpary kawałki materiału miały chronić przed zimnym wiatrem, lecz kiepsko spełniały swoją rolę bo w środku

panował przeraźliwy chłód. Odrzuciłem stary dziurawy koc i pomiętą kurtę pod którymi przed chwilą spałem. Pospiesznie przyparłem do tekturowej ściany, jednocześnie

wpatrując się przez małą dziurę na zewnątrz. Kolejny błysk rozjaśnił ciemne niebo i odruchowo  

zmrużyłem oczy. Rozglądnąłem się po pokoju. Szybko zdecydowałem. Czas ruszać. W pośpiechu naciągnąłem

czarny, szpiczasty kaptur, założyłem

kurtkę która przed chwilą służyła mi za pościel i drżącymi palcami

niedbale zasznurowałem wysokie wojskowe buty które

nie można było już  zaliczyć do obuwia. W pół mroku odszukałem karabin po czym wyruszyłem na zewnątrz.

      Niebo promieniowało od czerwonego blasku, huk wystrzałów

rozbrzmiewał wśród zabieganych postaci ludzkich. Ze skleconych

z kartonów, desek i kawałków metalu mieszkań wyłaniali się coraz

to nowi ludzie. Niektórzy podążali w przeciwnym kierunku wystrzałów a inni wręcz pędzili w ich stronę. Ludzie uzbrojeni

w karabiny, pistolety a nawet w noże i drewniane pałki nabijane

kilkunasto centymetrowymi gwoździami, skrywając pod zniszczonymi ubraniami granaty, butelki napełnione wszelkimi

łatwopalnymi płynami oraz pociski różnego kalibru. W dali wciąż

rozbrzmiewały odgłosy walki a kłęby dymu złowrogo unosiły się

ku niebu, zasłaniając przy tym blask księżyca.   

Kilka metrów przed sobą zobaczyłem grupkę postaci nad którymi górował potężny mężczyzna. Jego długie spięte włosy opadały na masywną skórzaną kurtkę która ledwo wytrzymywała napinające się mięśnie. Zachowywał się jak wściekłe z bólu zwierze, wymachiwał karabinem, unosił zaciśniętą dłoń w stronę jasnych błysków , krzyczał a raczej potwornie wył przeklinając żołnierzy i wymienianych każdego z osobna generałów nieprzyjaciela. Nagle jakby uwolniono go z kajdan które krępowały mu nogi bo nie zważając na otaczających go tłum zaczął biec, przepychając się i tratując współtowarzyszy. Kilkunastu ludzi jakby na to czekało ruszyli więc próbując go dogonić . Ja także znalazłem się w tej grupie, po przebiegnięciu  około trzystu metrów bojownicy rozproszyli się. Wiedziałem że rozpoczęła się walka. Pochylony , chowając się co jakiś czas za  fragmenty budynków parłem nerwowo naprzód. Wystrzały i huki eksplozji nie milkły lecz nie spotykałem przeciwników. Parę metrów dalej  gdy znalazłem się przy płonącej ,stojącej samotnie ściany do moich uszu dotarł cichy warkot dochodzący od strony kilku domów, które jeszcze nie zdążono zrównać z ziemią. Rozglądnąłem się po  metalowo-tekturowych konstrukcjach. Ze swojego położenia mogłem jedynie zobaczyć wrak samochodu imitujący ścianę, kawałek folii na dachu i kawałek drugiej ściany zrobionej z tektury. Wtedy niesamowity ryk wypełnił moją głowę , po lewej stronie przejeżdżał ogromny pancerny pojazd miażdżący kruche zabudowania. Czołg. Tak to na pewno czołg Nigdy jeszcze nie walczyłem z czołgiem. Masywna konstrukcja destrukcyjną siłą parła do przodu, raz po raz ziejąc ogniem z wmontowanych w pancerz miotaczy ognia. Szok szybko minął i odruchowo oparłem drewnianą kolbę na ramieniu. Silny wstrząs odrzutu  niemal położył mnie na ziemię. Kule grzechotem przeorały metal nie czyniąc jednak potworowi żadnej szkody. Równie dobrze mógłbym rzucać kamieniami.  Druga seria , efekt ten sam. Wśród warkotu i trzasku tratowanych mieszkań wyłapałem odgłos przypominający ludzkie kroki.  Kilka sekund później obok stojącego wraku samochodu  skradały się dwie postacie. Odruchowo wystrzeliłem. Jeden przeciwnik krzyknął i opadł na ziemię, drugi zdążył ukryć się za wrakiem. W podnieceniu opróżniłem cały magazynek.  Załadowałem następny gdy niespodziewanie zrobiło się ciemno, w głowie huczało mi tak jak gdybym stał obok wielkiego wodospadu. Świat przekręcił się i usłyszałem tylko słaby metaliczny brzdęk. 

 

Wciąż było ciemno. Docierał do mnie tylko okropny smród spalenizny, wypełnił na tyle moje wnętrzności że ze rzygałem się. W ustach smak rzygowin  mieszających się z ciepłą lepką cieczą, gdy dotarło do mnie że to krew ponownie zwróciłem zawartość żołądka. Spróbujmy  się poruszyć. Prawa ręka, palce, ramię, bark, w porządku. Lewa ręka, palce, ramię ,wstrząsnął mną potworny ból. Trwał chyba z  godzinę, przez godzinę lub więcej zwijałem się, wyjąc przy tym niemiłosiernie. Niewiele brakowało a od własnego krzyku rozwalił bym sobie bębenki. Gdy wreszcie ustał uświadomiłem sobie że przez cały czas miałem zamknięte oczy, to znaczy nie tyle zamknięte co zapieczętowane zaschniętą krwią. Przygryzłem mocno wargę i brutalnie rozkleiłem powieki. Do mózgu wdarł się cały ocean światła. Trzęsące wszystkimi nerwami bezlitosne cierpienie starało się zamknąć mi na powrót powieki. Wytrzeszczyłem więc oczy ku kąsającym promieniom słońca. Trwałem tak przez kilka minut energicznie mrugając. Przyzwyczaiwszy się do światła podniosłem się nieznacznie na prawej ręce i zacząłem ocenę sytuacji w jakiej się znajduję. Lewy bark był przygnieciony niezbyt dużym kawałkiem metalu, więc z łatwością się uwolniłem od tego ciężaru. Przewróciłem się na brzuch i z pozycji klęczącej wstałem. Kilka kroków i znów znalazłem się na kolanach. Głowę rozsadzał niemiłosierny ból, wszystko wokół wirowało jak w jakimś chorym kalejdoskopie. Odczekałem chwilę i ruszyłem dalej. Cisza jaka panowała nad niedawnym polem bitwy była przytłaczająca a widok przerażający. Wszystko kompletnie zrównane z ziemią, nie licząc kilku ledwie stojących samotnie ścian, wszędzie zastygłe w bezruchu, jedne zwęglone inne porozrywane trupy. Rozrzucone bezwładnie wnętrzności ludzkie, kawałki kończyn, szczątki broni oblane obficie zakrzepłą krwią, wszystko to wmieszane w powyginane kawałki blach, tektury, drewna, walających się wszędzie wszelakich śmieci. Przede mną rozciągał się kilku kilometrowy obraz rzezi i perfekcyjnej wręcz destrukcji. Przez chwilę przemknął mi znajomy kształt, obróciłem się i dostrzegłem wrak czołgu. Olbrzymie cielsko było rozprute  prawie na pół, musiało coś w niego porządnie rąbnąć. Dało ci radę skurwysynu, uśmiechnąłem się jak najbardziej szczerze, moje kulę nie zrobiły na tobie wrażenia to ktoś jebnął w ciebie bombkę, bardzo pięknie. Stałem i napawałem się widokiem nieruchomego kolosa. Nacieszywszy się dostatecznie jego klęską ruszyłem dalej. Po kilkunastu minutach zauważyłem drobną postać. Nie miałem żadnej broni, a mogło się okazać że to jeden z żołnierzy który zgubił oddział. Podniosłem więc kawałek rurki i tak uzbrojony ruszyłem w jego kierunku. Wreszcie zbliżyłem się na tyle by przekonać się że nie nosi munduru, lecz nie mogłem stwierdzić czy jest uzbrojony gdyż widziałem tylko jego plecy. Klęczał na jednym kolanie i chyba coś jadł.  Gdy odległość między nami zmniejszyła się do kilku kroków usłyszał mnie czy raczej wyczuł moją obecność. Znieruchomiał przez chwilę, ja także się zatrzymałem,  powoli wstał.

·         Odwróć się a rozpierdolę ci łeb- krzyknąłem wściekle.

Mimo moich gróźb odwrócił się. Widok mnie dosłownie sparaliżował. Jego twarz, ręce, górna część ubrania i długie włosy pokryte były krwią , tak czerwoną jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Musiał wylać na siebie całe jej wiadro albo pić ją z dużego naczynia. Po opadnięciu strachu zrobiło mi się po prostu słabo. Ścisnąłem więc mocniej rurkę lecz jej nie czułem w dłoni. Wyczerpany z roztrzaskanym barkiem i niewielkim kawałkiem starej rurki przeciwko dwumetrowemu potworowi, który przed chwilą wziął kąpiel w ludzkiej krwi.

·         Przejebane , nie wyjdę z tego żywy- pomyślałem.

Przeciwnik jakby słyszał moje myśli, bo bez słowa zbliżył się do mnie, więc spróbowałem przywalić mu żelazem w czerep. Zasłonił się ręką i prasnął mnie w ryj. Cios rzucił moje ciało na ziemię. Nagle zaświtało mi że go wczoraj widziałem. Tak , na pewno to ten dziki olbrzym który powiódł nas do boju.  Jestem w małym miasteczku zamienionym w kilku kilometrową pustynię i akurat musiałem spotkać tego furiata.

·         Uspokoiłeś się już ?- zapytał niespodziewanie.

  Skinąłem niepewnie głową.

·         To wstawaj , idziemy.

No, przynajmniej mnie nie załatwił. Podniosłem się ciężko i zaraz potem  wlokłem się tuż za nim. Szedł powoli dostosowując się prawie idealnie do odległości metra , może półtora między nami. Domyśliłem się że stosuje przy tym jakiś środek bezpieczeństwa, lecz nie musiał się mnie obawiać nie miałem zamiaru go zaatakować. Zresztą jeśli nawet , to szansę na pokonanie go miałem takie same jak wtedy gdy stał nade mną podziwiając siłę swojego uderzenia. Tak więc skoncentrowałem się na podrygującym karabinie który miał przewieszony na ramieniu.

 

  Nie wiem jak długo szliśmy. To znaczy ja przebyłem kilka kilometrów o własnych siłach a następnie próbowałem przebierać nogami gdy podtrzymywał mnie wielkolud. Wreszcie dotarliśmy do zabudowań. Mijaliśmy wyglądające na pozór znajome mi domy, tak jak wszystkie sklecone z przeróżnych rzeczy z małymi ogródkami  obok. Jednak wśród nich nie mogłem rozpoznać  żadnej znajomej twarzy, więc nie byłem w mojej dzielnicy. Mieszkańcy przyglądali mi się z ciekawością lecz wyglądała ona raczej typu „ czy ja go znam ? „  niż „ kto to jest ? „. Mój przewodnik , pozdrawiany machnięciami ręki, zagadywany krótkimi pytaniami , był tu traktowany jako podziwiany bojownik do którego trzeba odnosić się sympatycznie ale z szacunkiem. Doszliśmy w ten sposób do dużego budynku, trochę lepiej utrzymanego od zwykłych budowli. Odsuwając płachtę zasłaniającą wejście dostaliśmy się do środka. Panował tu niesamowity upał i zaduch. Fala ciepła dosłownie uderzyła we mnie, coś takiego normalnie nie mogło się zdarzyć bo na zewnątrz ( jak i pewnie w większości mieszkań ) królowała nie kwestionowanie wilgoć i chłód. Na rozścielonych kocach i rozstawionych pod ścianami łóżkach leżeli ranni. Wśród bieli zabandażowanych kończyn, głów, korpusów przebijały się ciemne i brudne ubrania pacjentów.  Pomiędzy nimi krążyły dzieci wyglądające na osiem, dziewięć lat  ubrane w szare, kiedyś na pewno białe uniformy. Opatrywały rany, podawały tabletki, wodę, coś wstrzykiwały poruszały się jednak spokojnie by nie powiedzieć leniwie. Śmieszne, ale wydawało mi się jakby całe to towarzystwo było porządnie naćpane. Rebeliant, bo tak zwracali się do mojego olbrzyma mijani przez nas ludzie, położył mnie pod ścianą a sam zniknął wśród tego dość dziwnego tłumu. Ponieważ ból w barku nie pojawiał się od jakiegoś czasu rozpocząłem obserwowanie sali. Przebywało tu około trzystu, czterystu może więcej rannych lecz nie ich  liczba mnie zastanawiała lecz prawie cisza jakiej sobie nigdy w szpitalu nie wyobrażałem. Większość z nich dostała się tu pewnie prosto z pola walki a oprócz pomruków, szeptów i głośnych przekleństw wściekłego człowieka nie mogłem zidentyfikować żadnego dźwięku. Zawsze wydawało mi się że w takich miejscach powinny przeważać wrzaski cierpiących,  krzyki sanitariuszy i skomlenie umierających. Ja w razie postrzału na przykład w brzuch bym prędzej wypluł z płuc ostatnie tchnienie niż się uspokoił, a tu tylko szepty i pomruki. Rebeliant wrócił z niskim, grubym facetem.

·         Ten ?- zapytał wskazując na mnie.

·         No

Lekarz odpalił papierosa usmarowanymi od krwi palcami.

·         Co ci jest ?

·         Lewy bark , chyba złamany.

Złapał za moją rękę, obejrzał , wepchnął mi kawałek szmaty w usta i brutalnie szarpnął ją do siebie. Próbowałem uśmierzyć ból wrzaskiem ale byłem dobrze zakneblowany. Zemdlałem. Pierwsze co zobaczyłem gdy już odzyskałem przytomność to postać człowieka który przywlekł mnie na te tortury. Czułem się cholernie słabo i jestem pewien że tak samo wyglądałem bo Rebeliant od razu zawołał Doktorka.

Tym razem przybył lekko nawalony. Uśmiechał się do mnie serdecznie a alkohol chwiał jego grubym cielskiem na boki. Jego małe oczka obserwowały mnie zza pijackiej mgły.  

- No i co żyjesz ?- w końcu zapytał.                                      

·         Chyba- nie byłem jeszcze całkiem pewien. Zresztą jak zamierza jeszcze jakieś eksperymenty to nic mi z tego życia.

·         Słyszałeś ?- zapytał Rebelianta- no to zabieraj go i spierdalajcie.

  Już miał się zbierać do odejścia lecz powstrzymała go wielka łapa która niespodziewanie chwyciła za jego biały fartuch.

·         Zara Doktorku, nie po to go taszczyłem ładnych parę kilometrów żeby się miał przekręcić jak stąd wyjdzie. Po za tym on jest...

·         A gówno mnie, kurwa obchodzi kim on jest- Doktorek widocznie się wściekł – ja mam tu trzystu dwudziestu rannych a wciąż dochodzą nowi, nie mam kurwa dobrych przyrządów chirurgicznych, sala operacyjna się rozpada, brakuje prochów przeciwbólowych,  nawet te pierdolone bandaże się kończą, jedyne czego jest pod dostatkiem to wszelkiego zasranego robactwa- wskazał na kilka poruszających się kropek.

Zbliżyła się do nas jedna z dziewczynek pełniących tu rolę pielęgniarek.

·         No, jeszcze te bachory. Wiecie co , gdyby nie one wszystko by dawno trafił szlag.- zamyślił się przez moment- Dobra, zbierajcie się. Już kurwa idę , ochujać można.

Ostatnie zdanie było przeznaczone dla ośmioletniej pielęgniarki która niecierpliwie szarpała mu rękaw. Miał zamiar odejść, jednak zatrzymał się i rzucił :

·         Rebeliant, zrób coś dla świata... umyj się- i odszedł.

 

Tym sposobem znalazłem  się w domu Rebelianta. Zwykłe mieszkanie dla jednej osoby: dwa pomieszczenia ( pokój i kibel ), materac, stół, krzesło, mały żelazny piecyk, garnek, półka i tyle. Spodziewałem się ludzkich flaków zawieszonych na ścianach, stosu równo poukładanych czaszek, jakiś poobcinanych uszu, kciuków czy gałek ocznych albo stosy amunicji, broni i wszelkich śmiercionośnych zabawek a tu normalne mieszkanko zdziwiło mnie to w końcu mój przyjaciel spija krew z martwych wrogów.

·         Twoje ?- rozglądnąłem się po pomieszczeniu.

Właściwie wiedziałem że „ jego” ale w końcu musiałem jakoś zacząć rozmowę. W odpowiedzi odwrócił się i wyszedł. Przestraszyłem się nieco, obraził się czy wkurwił ?. Jeśli wkurwił to raczej pora spierdalać. Naszła mnie wtedy zupełnie głupia myśl: A jak chce mnie zamordować i zjeść. Próbowałem się uspokoić, logicznie myśleć, za późno wyobraźnia już pracowała na najwyższych obrotach. Dzięki niej widziałem jak wali mnie w czachę, kładzie martwe ciało na stole, swoim rzeźnickim nożem tnie na kawałki i wrzuca do wielkiego, gara stojącego na piecu. Byłem coraz bardziej spanikowany i prawie dostałem zawału serca gdy wrócił. Zamiast noża przyniósł materac i koc, uspokoiłem się nieco: jeszcze nie słyszałem by kogoś zabito kocem a tym bardziej materacem, lecz postanowiłem być nadal czujny. Odsunął stół, rzucił materacem i kocem o podłogę, wyciągnął papierosy.

·         Jarasz ?- spytał celując we mnie paczką.

Choć ostatniego papierosa wypaliłem trzy lata przed tym spotkaniem ale nie odmówiłem. Dym wypełniając mi płuca przyniósł jednocześnie ulgę.

·         Tu będziesz spać  – wskazał na moje nowe łóżko.

·         A może wrócę do siebie ?- zapytałem niepewnie.

·         Twój budynek nie istnieje.

·         Skąd wiesz ?

·         Mieszkałeś w pięćdziesiątej pierwszej dzielnicy a ona została rozkurwiona, to twój budynek też. Teraz mieszkasz tu.

Właściwie ta wiadomość nie wywarła na mnie większego wrażenia. Nigdy nie przejmowałem się dachem nad głową, ważniejsze było żarcie bo właściwie to ono decydowało o przetrwaniu tutaj. Dom dawał ochronę tylko na czas jesiennych deszczy i chłodów, choć patrząc na moje byłe mieszkanie ”ochrona” to mocno przesadzone słowo.     

Zamieszkałem więc u Rebelianta. Jak się okazało mój współlokator wcale nie był takim psychopatą  jakiego poznałem dotychczas. W jakiś sposób nawet zaprzyjaźniliśmy się. Nie był zbyt rozmowny, rzadko mówił więcej niż parę zdań, trzeba jednak przyznać że miał niesamowite poczucie humoru. Przez kilka pierwszych dni nie spodziewałem się że coś takiego jak śmiech może wydobyć się z jego płuc a żart zakiełkować w owłosionej głowie. Myliłem się i to bardzo. Czwartego dnia, jakoś w południe przyrządził zupę, kucharzem nie był doskonałym ale wszystko co upichcił nadawało się do zjedzenia, ugotował tą zupę i postawił na stole w garze ( jedliśmy wspólnie z tego garnka ). Zupa, raczej płyn zupo podobny, wyglądała nie zbyt apetycznie ale z racji tego że byłem głodny, naśladując kucharza, zacząłem ją wchłaniać. To co się zdarzyło minutę później nie zapomnę do końca życia. „ Jedz póki ciepłe , ludzkie flaki szybko tracą ciepło „ mruknął spokojnie nabierając łyżką kolejną porcję. Ścisnęło mi żołądek i jego zawartość podpłynęła do gardła szczelnie wypełniając przełyk. W ostatnim momencie wyskoczyłem za drzwi i mówiąc wprost puściłem pawia. Żołądek torturowałem z , nie przesadzając, godzinę. Po zabiegu, półprzytomny wtoczyłem się do domu. Miałem ochotę go zabić, ledwo jednak stałem na nogach i podpierając się ściany, próbowałem go chociaż ogłuszyć, tyle że wzrokiem. Stać było mnie tylko na tyle. Siedział przy stole, popatrzył w moją stronę, najpierw lekko trząsł się, by po chwili odrzucić gwałtownie głowę w tył i wypełnić całe pomieszczenie potężnym śmiechem. Tłukł pięścią w stół, zasłaniał twarz, trzymał za brzuch ,zwijał się ze śmiechu. „ Ż-a-r-t-o-w-a-ł-e-m.” wydusił przez łzy. Później żartował często lecz mniej drastyczniej. Śmiech wręcz królował w tym ciasnym pomieszczeniu, niejednokrotnie doprowadzając mnie do bólu brzucha, łez szczęścia czy nawet wyczerpania. Zapominałem wtedy o szarej, przygnębiającej rzeczywistości, nieraz tylko rozmyślając o minionych dniach ( niezwykle rzadko zdarzało mi się martwić przyszłością, tak tu jak i w całym dotychczasowym życiu ). Przyszłość zawsze stanowiły dwa, trzy następne dni, „przeżyjemy zobaczymy”- tyle filozofii. Przeszłość natomiast powracała jak upiorny sen : wyrzucenie z Miasta, mnie, matki, ojca i czwórki rodzeństwa, tak jak pozbywa się niepotrzebnych śmieci, przez głupi wybryk nastoletniego szczeniaka który zatłukł swojego nauczyciela chemii, upadek na samo dno ludzkiej egzystencji i brutalna walka o przetrwanie w nowym środowisku, ciężka, pożerająca siły i nadzieję praca, najpierw składając dom, później podczas codziennych dwunastu godzin zbierania odpadków, wreszcie śmierć...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin