4 Między występkiem a miłością.doc

(1275 KB) Pobierz

Między występkiem a miłością Tuż przed wywróceniem się dyliżansu Judith była pogrążona w marzeniach, które skutecznie odgradzały ją od nieprzyjemnej rzeczywistości. W ciągu dwudziestu dwóch lat swego życia nigdy jeszcze nie jechała dyliżansem. Już po pierwszych kilku kilometrach drogi wyzbyła się złudzeń: to wcale nie jest romantyczny i ekscytujący sposób podróżowania. Siedziała wciśnięta między kobietę, której obfita tusza zajmowała półtora miejsca, i chudego, niespokojnego mężczyznę, który nieustannie się wiercił, szukając wygodniejszej pozycji. Przy okazji niechcący dotykał Judith w różne, czasem wręcz wstydliwe miejsca. Siedzący naprzeciwko tęgi mężczyzna ciągle chrapał, potęgując jeszcze panujący harmider. Jego sąsiadka bezustannie trajko-tała do każdego, kto nierozważnie odwzajemnił jej spojrzenie. Jękliwym, utyskującym tonem opowiadała smutną historię swego życia. Cichy człowiek siedzący obok niej był brudny i cuchnął potem, cebulą i czosnkiem. Dyliżans trząsł się, turkotał i podskakiwał na każdej nierówności na drodze, a przynajmniej tak się Judith wydawało. Jednak mimo wszystkich niewygód Judith nie wyglądała niecierpliwie końca podróży. Zostawiła za sobą rodzinę i dom w Beaconsfield, w którym spędziła całe życie. Wiedziała, że jeśli w ogóle kiedykolwiek tam wróci, nie nastąpi to prędko. Jechała do ciotki Effingham, by u niej zamieszkać. Życie, jakie wiodła do tej pory, właśnie się skończyło. Wprawdzie ciotka nie podała zbyt wielu szczegółów w liście do papy, dla Judith było jednak absolutnie jasne, że w Harewood Grange nie będzie honorowym, mile widzianym gościem, a raczej ubogą krewną, która musi zapracować na swoje utrzymanie 5 1

 

wszelkimi sposobami jakie ciotka, wuj, kuzynki i babka uznają za konieczne. Mówiąc bez ogródek, czekało ją szare, wypełnione pracą życie. Żadnych adoratorów, małżeństwa, domu i własnej rodziny. Stanie się wkrótce jedną z tych bezimiennych, wyblakłych kobiet, od których aż roiło się na obrzeżach towarzystwa, bezpłatną służącą żyjącą na łasce swoich krewnych.

Papa powiedział, że to bardzo uprzejme ze strony ciotki Effingham, że ją zaprosiła. Tylko że ciotka, siostra ojca, która trafiła na świetną partię, poślubiając bogatego wdowca sir George'a Effinghama, gdy była już nie pierwszej młodości, nigdy nie uchodziła za uprzejmą.

A wszystko przez tego łobuza Branwella i jego lekkomyślną rozrzutność. Doprawdy, zasługiwał na to, by go zastrzelić, a potem powiesić, utopić i poćwiartować. Judith już od wielu tygodni myślała o nim jak najgorzej. Poza tym była drugą z kolei córką, której w domu nikt nie potrzebował. Nie najstarszą - Cassandra była od niej starsza o rok. Z pewnością nie najpiękniejszą - ta zaleta przypadła w udziale jej młodszej siostrze Pameli. I też nie najmłodszą - ta wątpliwa przyjemność spotkała siedemnastoletnią Hilary. Ona zaś była tą żałosną niezgrabną brzydulą, a przy tym niepoprawną ma-rzycielką.

Gdy papa wszedł do saloniku i przeczytał na głos list ciotki Effingham, wszyscy odwrócili się i spojrzeli na Judith. Papa wpadł w tarapaty finansowe i zapewne napisał do swojej siostry z prośbą o pomoc. I właśnie otrzymał odpowiedź. Wszyscy wiedzieli, co oznacza wyjazd do Harewood Grange. Judith sama zaoferowała się pojechać. Gdy się odezwała, wszyscy zaprotestowali, a jej siostry też zadeklarowały gotowość do wyjazdu. Ona jednak zgłosiła się jako pierwsza.

Ostatnią noc na plebanii Judith spędziła na wymyślaniu dla Branwella najgorszych tortur.

Krajobraz za oknem powozu był szary i smutny. Na niebie nisko wisiały ciężkie chmury. Kiedy woźnica zatrzymał się na chwilę w gospodzie, żeby zmienić konie, karczmarz ostrzegał, że na północy padają ulewne deszcze, które zamienią drogi w błoto. Woźnica jednak zlekceważył radę, żeby zostać w gospodzie i zaczekać, dopóki nie będzie można bezpiecznie wyruszyć w dalszą podróż. A teraz rzeczywiście z każdą chwilą drogi stawały się coraz bardziej błotniste, mimo że deszcz ustał już jakiś czas temu.

Judith odsunęła od siebie wszystko, co czuła - głęboką urazę do brata, okropną tęsknotę za domem, przygnębienie z powodu złej pogody i niewygód podróży, smutek na myśl o życiu, które ją czekało. Zatonęła w marzeniach, snując niesamowitą historię z wymyślonym bohaterem i sobą w roli

 

6

 

heroiny. To właśnie dostarczało jej przyjemnej rozrywki i zajmowało myśli aż do ostatniej chwili przed wypadkiem.

Wyobrażała sobie rozbójników. A ściślej, jednego rozbójnika. Oczywiście nie był podobny do prawdziwego rzezimieszka, groźnego, brudnego, pozbawionego zasad moralnych, ordynarnego rabusia i bezlitosnego mordercy nieszczęsnych podróżnych. O nie. Ten rozbójnik był przystojny, dzielny i roześmiany. Miał piękne, białe zęby, ciemne włosy i wesołe oczy, błyskające w otworach wąskiej, czarnej maski. Przegalopował przez rozświetJone słońcem zielone pole i wyjechał na drogę. Jedną ręką pewnie przytrzymał uprząż swego wspaniałego czarnego rumaka, a drugą wymierzył pistolet, oczywiście nienaładowany, w serce woźnicy. Śmiał się i żartował z pasażerami, odbierając im kosztowności. A potem zwrócił to, co zabrał, tym, dla których strata byłaby, jak ocenił, zbyt dotkliwa. Nie... Nie, oddał wszystkie kosztowności wszystkim pasażerom, bo przecież nie był wcale prawdziwym rozbójnikiem, tylko dżentelmenem pragnącym zemścić się na pewnym łajdaku, który miał akurat tędy przejeżdżać.

Był szlachetnym bohaterem, przebranym za rozbójnika. Wolnym duchem,

o złotym sercu i stalowych nerwach, i tak przystojnym, że kobietom na jego widok zapierało dech w piersiach.

A potem spojrzał na Judith i ziemia zatrzęsła się w posadach, a gwiazdy zakołysały na niebie. I trwało to, dopóki nie roześmiał się wesoło i nie powiedział, że odbierze jej naszyjnik. Na pewno zdawał sobie sprawę, że klejnot nie ma właściwie żadnej wartości. To było po prostu coś, co... matka dała jej na łożu śmierci, a Judith przyrzekła, że nie rozstanie się z tym nigdy. Więc teraz dzielnie stawiła opór rozbójnikowi. Dumnie podniosła głowę i odważnie spiorunowała wzrokiem jego roześmianą twarz. Niczego ode mnie nie dostaniesz, nawet gdybym miała umrzeć, powiedziała nieustępliwie, a głos jej zadrżał odrobinę.

On znów się roześmiał, podczas gdy jego koń stanął dęba. Jeździec sprawnie go osadził i oświadczył, że skoro nie może mieć naszyjnika bez niej, to weźmie go razem z nią. Powoli podjechał bliżej, wielki, groźny i cudowny.

I gdy już znalazł się bardzo blisko, schylił się w siodle, chwycił ją silnymi dłońmi - pominęła w myślach kwestię pistoletu, który jeszcze przed chwilą trzymał w jednej ręce - i bez wysiłku uniósł do góry.

Żołądek podszedł jej do gardła, gdy straciła grunt pod nogami i... nagle została przywołana do rzeczywistości. Dyliżans wpadł w poślizg na błotnistej drodze i zaczął ostro skręcać, chybotać się i podskakiwać. Zdawało się, że wszystko dzieje się bardzo wolno. Na tyle wolno, że Judith zdążyła poczuć

 

7

 

 

 

paniczny strach, zanim pojazd ześliznął się na bok i uderzył w miękkie pobocze. Potem gwałtownie odwrócił się z powrotem w kierunku drogi i zatrząsł jeszcze mocniej. W końcu wpadł do płytkiego rowu, przewrócił się i wreszcie zatrzymał z ostrym szarpnięciem.

Gdy Judith doszła do siebie, wydało jej się, że wszyscy krzyczą i piszczą. Ona milczała, zagryzając mocno wargi. Zorientowała się, że szóstka pasażerów leży w jednym kłębowisku, rzucona bezładnie na bok dyliżansu. Ich wrzaski, przekleństwa i jęki świadczyły o tym, że większość z nich, a nawet wszyscy, żyją. Z zewnątrz słyszała krzyki oraz rżenie przestraszonych koni. Dwa głosy, wyróżniające się wśród pozostałych, klęły szokująco ordynarnymi słowami.

Żyję, pomyślała Judith z lekkim zdziwieniem. Ostrożnie sprawdziła, czy nic jej się nie stało. Czuła się jedynie roztrzęsiona. Dziwnym trafem znalazła się na wierzchu całej tej masy ludzi. Spróbowała się poruszyć, ale w tej samej chwili drzwi nad nią się otworzyły i ktoś, chyba woźnica, spojrzał jej w oczy.

- Podaj no mi, panienko, rękę - nakazał. - Wydostaniemy was stąd wszystkich w mgnieniu oka. Boże miłosierny, przestań się tak drzeć, kobieto -zwrócił się do gadatliwej pasażerki z oburzającym brakiem współczucia, jeśli wziąć pod uwagę, że to właśnie on spowodował wypadek.

Wyciąganie pasażerów potrwało znacznie dłużej niż mgnienie oka. W końcu jednak wszyscy stali na porośniętym trawą brzegu rowu albo siedzieli na porozrzucanych bagażach. Patrzyli z rozpaczą na dyliżans, który najwyraźniej nie nadawał się do dalszej drogi. Nawet Judith, mimo braku doświadczenia, zorientowała się, że pojazd jest poważnie uszkodzony. W zasięgu wzroku nie było żadnych domów. Chmury wisiały nisko, grożąc deszczem w każdej chwili. Powietrze przenikał chłód i wilgoć. Aż trudno było uwierzyć, że jest lato.

Jakimś cudem nawet pasażerowie podróżujący na dachu uniknęli poważniejszych obrażeń, choć dwaj z nich mieli ubranie kompletnie utytłane w błocie i głośno dawali wyraz swemu niezadowoleniu. Pozostali także nie kryli rozdrażnienia. Wokół rozlegały się krzyki, niektórzy wymachiwali gniewnie pięściami albo podniesionym głosem żądali wyjaśnień. Dlaczego doświadczony woźnica naraził ich na takie niebezpieczeństwo, skoro na ostatnim postoju radzono mu, by wstrzymał się z jazdą? Inni, starając się, by usłyszano ich w ogólnym zgiełku, głośno wykrzykiwali, co należy teraz zrobić. A jeszcze inni skarżyli się, że są ranni, potłuczeni albo w inny sposób poszkodowani. Jazgotliwej damie krwawił rozcięty nadgarstek.

 

8

 

Judith nie narzekała. Sama przecież podjęła decyzję, żeby kontynuować podróż, mimo że słyszała ostrzeżenia i mogła poczekać na następny dyliżans. Nie była ranna, a jedynie nieszczęśliwa. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia, które pozwoliłoby jej nie myśleć o tym, że oto znajdują się na pustkowiu, a lada moment spadnie deszcz. Zaczęła pomagać poszkodowanym, lecz większość obrażeń okazała się urojona, a nie prawdziwa. Pomoc potrzebującym to było coś, w czym miała spore doświadczenie i wprawę, bo często towarzyszyła matce odwiedzającej chorych. Zabandażowała skaleczenia i stłuczenia, używając wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Wysłuchiwała skarg i lamentów, szepcząc słowa pociechy. Pomagała usiąść chwiejącym się na nogach i wachlowała omdlewających. Już po kilku chwilach zdjęła kapturek, który jej przeszkadzał, i wrzuciła do przewróconego dyliżansu. Włosy zaczęły jej się wysuwać z upięcia, ale nie przerwała pracy ani na chwilę. Wiedziała z doświadczenia, że w krytycznych sytuacjach ludzie zachowują się naprawdę okropnie, choć przecież dzisiejszy wypadek mógł się skończyć o wiele gorzej.

Judith była jednak w równie podłym nastroju jak pozostali pasażerowie. Pomyślała, że to kropla, która przepełniła czarę goryczy. Życie nie mogło stać się już bardziej ponure. Sięgnęła dna. W pewnym sensie była to nawet pocieszająca myśl. Gorzej już nie będzie. Mogło być tylko lepiej... albo nadal tak samo źle.

- Z czego się tak cieszysz, złociutka? - spytała kobieta, która siedziała obok niej w dyliżansie, zajmując półtora siedzenia.

Judith uśmiechnęła się do niej.

- Żyję - odparła. - I pani też. Czy nie jest to powód do radości?

- Znam lepsze powody - powiedziała kobieta.

Ich uwagę zwrócił krzyk jednego z pasażerów, wskazującego w stronę, z której przyjechali jakiś czas temu. Zbliżał się samotny jeździec na koniu. Kilkoro pasażerów zaczęło do niego wołać, choć był jeszcze zbyt daleko, by ich usłyszeć. Byli podekscytowani, jakby jakiś nieziemski wybawiciel przybywał im na ratunek. Judith nie miała pojęcia, jak jeden człowiek mógłby pomóc w ich trudnej sytuacji. Gdyby zapytać pozostałych, też by pewnie nie wiedzieli.

Zajęła się nieszczęsnym przemoczonym dżentelmenem, który krzywiąc się z bólu, próbował ubłoconą chusteczką obetrzeć krew z zadrapania na policzku.

Może ten nadjeżdżający nieznajomy to właśnie wysoki, ciemnowłosy, szlachetny, roześmiany rozbójnik z jej marzeń, pomyślała i w ostatniej chwili

 

9

 

 

 

powstrzymała się od głośnego śmiechu. A może był to prawdziwy rozbójnik przybywający, by ich wszystkich, bezbronnych na tym pustkowiu, obrabować z kosztowności. Może jednak mogło być jeszcze gorzej.

Lord Rannulf Bedwyn jechał konno, mimo że miał przed sobą długą drogę. Jeśli tylko mógł unikał podróżowania powozem, posyłając nim tylko kamerdynera z bagażem. Jego osobisty służący, ostrożny, nudny typ zapewne zdecydował się przeczekać złą pogodę w tamtym zajeździe, który Bedwyn minął godzinę temu. Jego gospodarz ostrzegał przed deszczem, próbując zatrzymać u siebie klientelę.

Chyba niedawno w tej okolicy porządnie padało. Nawet teraz niebo wyglądało, jakby zbierało siły do następnej ulewy. Droga robiła się coraz bardziej rozmokła i błotnista, aż w końcu stała się jednym wielkim, pełnym kałuż grzęzawiskiem. Rannulf pomyślał, że powinien zawrócić. To było jednak wbrew jego naturze - wycofać się i nie podjąć wyzwania, rzuconego czy to przez człowieka, czy przez naturę. Powinien się jednak zatrzymać w następnej napotkanej gospodzie. Może nie zważać na niebezpieczeństwo grożące jemu, ale nie powinien narażać swojego konia.

Nie spieszyło mu się szczególnie do Grandmaison Park. Wzywała go babka, jak to czasem miała w zwyczaju. A on jak zwykle spełniał jej zachciankę. Lubił babkę, nie wspominając już o tym, że kilka lat temu uczyniła go dziedzicem swojej posiadłości i fortuny, pomijając w testamencie jego braci i dwie siostry. Niedawno po raz kolejny oznajmiła mu, że znalazła dla niego odpowiednią kandydatkę na żonę. I właśnie to było powodem jego opieszałości. Babka usilnie starała się pokierować jego losem i od jakiegoś czasu nakłaniała go do małżeństwa. Potrzebował wiele taktu, humoru i stanowczości, by nie poddać się jej woli, ale też nie urazić staruszki. Nie miał zamiaru żenić się w najbliższym czasie. Miał dwadzieścia osiem lat. A jeśli w końcu kiedyś zechce się ożenić, to sam doskonale poradzi sobie z wyborem żony.

Jego starszy brat Aidan zupełnie niespodziewanie ożenił się potajemnie zaledwie kilka tygodni temu. Uczynił to, by spłacić honorowy dług wobec brata pewnej damy, który był oficerem w jego pułku podczas wojny w Hiszpanii. Rannulf poznał żonę Aidana, Eve, zaledwie dwa dni temu. Właśnie od nich dziś rano wyruszył w podróż. Aidan, choć żenił się pospiesznie i niejako z obowiązku, zakochał się jak wariat, sprzedał swój patent oficerski

 

10

 

i postanowił osiąść na wsi i wieść stateczne życie z żoną i dwójką jej przybranych dzieci. Rannulf polubił swoją bratową.

Cieszył się, widząc, że Aidan i Eve tak się kochają. Bedwynowie cieszyli się opinią dzikich, aroganckich, a nawet nieczułych. Jednak kiedy w końcu zawierali małżeństwo, pozostawali wierni swoim współmałżonkom.

Rannulf nie wyobrażał sobie, by można było kochać jedną kobietę do końca życia. Myśl o dochowaniu wierności aż do śmierci wydawała mu się ogromnie przygnębiająca. Miał nadzieję, że babka nie napomknęła wybranej przez siebie damie o planowanym małżeństwie. Raz już tak zrobiła i Rannulf musiał się piekielnie napracować, by, zachowując pozory, przekonać ową damę, że wcale nie chce wychodzić za niego za mąż.

Nagle na horyzoncie pojawił się czarny punkt. Z początku Rannulf myślał, że to jakiś budynek. Gdy jednak podjechał bliżej, zobaczył grupę ludzi i duży, nieruchomy dyliżans. Przewrócony dyliżans, ze złamaną osią, jak się szybko zorientował. Wyprzęgnięte konie i kilkoro ludzi stało na drodze. Większość jednak, żeby uniknąć okropnego błota, skupiła się przy uszkodzonym powozie na porośniętej trawą krawędzi rowu. Wielu z nich krzyczało i machało w jego kierunku, jakby spodziewali się, że zsiądzie z konia, podeprze ramieniem uszkodzony pojazd, postawi go z powrotem na drodze, przy okazji w cudowny sposób naprawiając oś, po czym pomoże im wszystkim wsiąść do dyliżansu i odjedzie w stronę zachodzącego słońca niczym jakiś rycerz z baśni.

Oczywiście byłoby to z jego strony małostkowe, gdyby się przy nich nie zatrzymał, nawet jeśli nie mógł im zaofiarować żadnej konkretnej pomocy. Zbliżył się do gromadki ludzi i wstrzymał konia. Uśmiechnął się szeroko, gdy prawie wszyscy jednocześnie zaczęli do niego mówić. Uciszył ich gestem i spytał, czy ktoś jest poważnie ranny. Wyglądało na to, że nikt.

- W takim razie najlepsze, co mogę dla was zrobić, to jak najszybciej udać się do najbliższej wsi czy najbliższego miasteczka i przysłać pomoc -powiedział, gdy wrzawa znów umilkła.

- Niecałe pięć kilometrów stąd jest miasteczko, sir - powiedział woźnica, wskazując drogę.

Wyjątkowo kiepski woźnica, ocenił Rannulf. Najpierw na błotnistej drodze stracił panowanie nad dyliżansem, a teraz nawet nie pomyślał, żeby wysłać forysia na jednym z koni, aby wezwał pomoc. Ale też zachowanie tego człowieka wyraźnie wskazywało na to, że przy chłodnej i wilgotnej pogodzie rozgrzewał się zawartością flaszki, która wystawała mu zza pazuchy.

Jedna z osób, kobieta, nie uczestniczyła w zbiorowym powitaniu. Pochylała się nad ubłoconym dżentelmenem, siedzącym na drewnianej skrzynce. Właśnie

 

11

 

 

 

przykładała mu do policzka prowizoryczny opatrunek. Tamten przycisnął go do twarzy. I wtedy kobieta wyprostowała się i odwróciła, by spojrzeć na Rannulfa.

Była młoda i wysoka. Ubrana w zielony płaszcz, nieco przemoczony i ubłocony u dołu. Pod rozpiętym okryciem widać było muślinową suknię i zarys piersi. Na ich widok Rannulfowi natychmiast zrobiło się gorąco. Była bez kapelusza, a potargane włosy rozsypały jej się na ramionach. Miały wspaniały, złocistoczerwony odcień, jakiego Rannulf nigdy dotąd nie widział u żadnej ludzkiej istoty. Owalna, zarumieniona twarz, z błyszczącymi, zielonymi, jak mu się wydawało, oczami, była zadziwiająco piękna. Kobieta odwzajemniła jego spojrzenie z wyraźną pogardą. Czego się spodziewała? Że on zeskoczy w błoto i zacznie odgrywać bohatera?

Uśmiechnął się leniwie i odezwał, nie odrywając od niej oczu.

- Myślę, że mógłbym zabrać ze sobą jedną osobę - powiedział. - Jedną z pań? Madame? Może panią?

Pozostałe pasażerki wygłosiły swoją opinię na temat jego propozycji i wyboru osoby, ale Rannulf je zignorował. Rudowłosa piękność wbiła w niego wzrok. Sądząc po jej pogardliwej minie, spodziewał się, że kategorycznie odrzuci jego ofertę. Był absolutnie pewny odmowy. Nagle jeden ze współpasażerów, chudy, wyglądający na pastora osobnik o ostrych rysach i piskliwym głosie, niepytany o zdanie, wtrącił swoje trzy grosze.

- Ladacznica! - zawołał.

- No, no - odezwała się jedna z kobiet, tęga, piersiasta jejmość z czerwonym nosem i rumianymi policzkami. - Uważaj no pan, kogo nazywasz ladacznicą. Nie myśl pan, że nie widziałam, jak się na nią gapiłeś od rana, ty stary lubieżniku. Wiłeś się na siedzeniu jak piskorz, żeby tylko móc ją niby przypadkiem pomacać. I to nie wypuszczając modlitewnika z ręki! Wstydź się pan. Jedź z nim, złociutka. Sama bym pojechała, gdyby mnie poprosił, ale marne szanse, bo by się pode mną załamał jego koń.

Rudowłosa powoli uśmiechnęła się do Rannulfa, a na policzki wypłynął jej rumieniec.

- Z przyjemnością, sir - powiedziała ciepłym, gardłowym głosem.

Ten głos podziałał na niego tak, jakby przesunęła mu wzdłuż pleców dłonią w aksamitnej rękawiczce. Skierował ku niej konia.

 

12

 

Wcale nie wyglądał jak rozbójnik z jej marzeń. Nie był ani szczupły, ani ciemnowłosy, ani przystojny, ani zamaskowany. Uśmiechał się wprawdzie, ale w jego uśmiechu Judith dostrzegła raczej kpinę niż radość.

Ten mężczyzna był wielki. Bynajmniej nie otyły, ale... potężny. Włosy pod kapeluszem miał jasne, chyba kręcone i niemodnie długie. Cerę smagłą, ciemne brwi i duży nos. Oczy niebieskie. Wcale nie był piękny. Ale miał w sobie coś pociągającego. Coś niezaprzeczalnie atrakcyjnego - choć to określenie wydawało się zbyt słabe.

Coś występnego.

Te myśli przebiegły Judith przez głowę, gdy spojrzała na niego po raz pierwszy. I oczywiście nie był rozbójnikiem, tylko przejeżdżającym obok podróżnym, który zaofiarował się pojechać po pomoc i przy okazji zabrać kogoś ze sobą.

Ją.

Potem poczuła oburzenie i wściekłość. Jak on śmiał! Za kogo on ją uważał?! Myślał, że ona zgodzi się wsiąść na konia z obcym mężczyzną i jechać z nim sam na sam? Była przecież córką wielebnego Jeremiaha Lawa, surowego pasterza swojej owczarni, strażnika przyzwoitości i moralności, który swoim córkom, a zwłaszcza Judith, stawiał szczególnie wysokie wymagania.

Potem jednak przyszło jej na myśl, że w niewielkiej odległości, według słów woźnicy zaledwie pięciu kilometrów, znajdowało się miasteczko, gdzie czekała wygodna gospoda. Może nawet uda jej się tam dotrzeć, zanim zacznie padać deszcz. Jeśli tylko skorzysta z propozycji nieznajomego.

Na koniec przypomniała sobie swoje marzenie. Tę głupią, cudowną historię o wspaniałym rozbójniku, który właśnie miał ją porwać i odjechać z nią w nieznanym kierunku, ku wspaniałej przygodzie. Uwalniając ją od przeszłości i wszelkich zobowiązań wobec rodziny. Wybawiając od ciotki Effin-gham i ponurego, szarego życia, które czekało ją w Harewood. Marzenie, z którego została tak brutalnie wyrwana w chwili, gdy dyliżans się wywrócił.

Oto teraz miała szansę przeżyć prawdziwą przygodę, choćby tylko taką, nic nieznaczącą. Pięć kilometrów, zapewne nie dłużej niż godzinę, jechałaby na koniu, siedząc przed tym atrakcyjnym mężczyzną. Oczywiście byłoby to skandalicznie nieprzyzwoite, porzucić bezpieczne towarzystwo współpasażerów z dyliżansu i odjechać z nieznajomym. Jeśli jej papa kiedykolwiek by o tym usłyszał, pewnie zamknąłby ją w jej pokoju o chlebie i wodzie i kazał czytać Biblię przez cały tydzień. A ciotka Effingham uznałaby, że i miesiąc by nie wystarczył. Ale czy ktoś się o tym dowie? Czy mogło jej grozić niebezpieczeństwo?

13

 

 

 

I właśnie wtedy ten człowiek nazwał ją ladacznicą.

Co dziwne, nawet nie poczuła oburzenia. Oskarżenie było tak absurdalne, że omal się nie roześmiała. A jednak zabrzmiało w jej uszach jak wyzwanie. A tamta pulchna kobieta jeszcze dodała jej odwagi. Czy okaże się żałosną istotą i odrzuci tę życiową, choć skromną, szansę?

Uśmiechnęła się.

- Z przyjemnością, sir - powiedziała, słysząc ze zdziwieniem, że nie mówi swoim własnym głosem, tylko jak kobieta z jej wyobraźni, która odważyłaby się skorzystać ze śmiałej propozycji.

Podjechał bliżej, nie spuszczając z niej wzroku. Przechylił się w siodle.

- Proszę więc wziąć mnie za rękę i oprzeć stopę na moim bucie - polecił. Zrobiła jak powiedział i nagle było już za późno, by zmienić zdanie. Bez

żadnego wysiłku uniósł ją do góry i obrócił, tak że zanim się zorientowała, już siedziała bokiem do niego na koniu. Otaczał ją ramionami, stwarzając pozory bezpieczeństwa. Wokół nich rozbrzmiewały śmiechy i słowa dodające jej odwagi. Część pasażerów narzekała, że musi zostać, i błagała nieznajomego, by się pospieszył i przysłał pomoc, zanim zacznie padać deszcz.

- Czy któryś z tych kufrów należy do pani, madame? - spytał mężczyzna.

- Ten - wskazała. - Och, i jeszcze tam obok niego moja torebka.

Wprawdzie miała w niej tylko bardzo drobną sumę, którą papa mógł przeznaczyć dla niej na posiłek w trakcie jednodniowej podróży, ale była zszokowana, że lekkomyślnie omal nie odjechała bez torebki.

- Niech pan ją tutaj rzuci - poinstruował nieznajomy woźnicę. - Kuferek tej damy może poczekać. Zostanie zabrany później, z resztą bagażu.

Judith chwyciła torebkę. Zaraz potem nieznajomy czubkiem szpicruty dotknął ronda kapelusza i skłonił konia, by ruszył z miejsca. Judith się roześmiała. Jej wielka, choć tak żałośnie skromna życiowa przygoda właśnie się rozpoczęła. Judith pragnęła, by te pięć kilometrów ciągnęło się w nieskończoność.

Przez pierwszych kilka chwil myślała tylko o tym, że siedzi na koniu, wysoko nad ziemią. Nigdy nie nauczyła się dobrze jeździć konno. Grunt dookoła wydawał się jednym wielkim morzem błota. Wkrótce jednak uświadomiła sobie intymność tej sytuacji. Całym lewym bokiem czuła ciepło ciała nieznajomego. Obejmował ją nogami, które wydawały się bardzo silne. Były odziane w ciasne bryczesy i miękkie wysokie buty. Dotykał udem jej kolan, drugim muskał jej pośladki. Czuła zapach konia, skóry i wody kolońskiej. Niebezpieczeństwa podróży nagle zbladły przy tych nieznanych dotąd wrażeniach.

Zadrżała.

 

14

 

- Jak na letni dzień, jest doprawdy bardzo zimno - zauważył jej towarzysz, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, aż oparła się na jego piersi. Nie miała wyboru, musiała położyć głowę na jego ramieniu. To było doprawdy szokujące... i niezaprzeczalnie ekscytujące. Nagle zorientowała się, że nie ma na głowie kapturka. Mało tego. Kątem oka zauważyła też, że włosy są potargane i rozsypane luźno na ramionach.

Jak ona wygląda? Co on sobie o niej pomyśli?

- Ralph Bed...ard, do usług pani, madame - powiedział.

Czyż mogła mu się przedstawić jako Judith Law? Zachowywała się zupełnie inaczej, niż powinna, nie tak ją wychowywano. Może lepiej udawać, że jest kimś zupełnie innym?

- Claire Campbell - rzuciła pierwsze imię i nazwisko, które przyszło jej do głowy. - Miło mi pana poznać.

- W tej chwili cała przyjemność jest po mojej stronie - powiedział gardłowo.

Oboje się roześmiali.

On ze mną flirtuje, pomyślała. To skandaliczne! Papa ukróciłby tę impertynencję kilkoma miażdżącymi słowami. A potem niewątpliwie ukarałby ją za to, że zachowała się nieskromnie. I tym razem miałby rację. Nie chciała jednak psuć swojej wspaniałej przygody myślami o papie.

- Dokąd pani zmierza? - spytał Bedard. - Proszę mi nie mówić, że gdzieś tam czeka mąż, by odebrać panią z dyliżansu. Albo narzeczony.

- Nie mam męża ani narzeczonego - odparła, śmiejąc się bez żadnego szczególnego powodu, z czystego poczucia beztroski. Będzie się cieszyć każdą chwilą swej krótkiej przygody, aż do samego jej końca. - Jestem wolna i niezależna. I to właśnie najbardziej mi odpowiada.

Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha.

- Ulżyło mi - stwierdził. - Kto zatem czeka na panią u kresu jej podróży? Rodzina?

Skrzywiła się w duchu. Nie chciała myśleć o kresie swej podróży. Jej dziwna przygoda zdawała się nierealna i wkrótce się skończy. Jednak póki trwa, Judith może mówić, robić i... i być kimkolwiek zechce, jakby przeżywała marzenie w rzeczywistości.

- Nie mam rodziny - odparła. - A przynajmniej nie takiej, która by się do mnie przyznawała. Jestem aktorką. Podróżuję do Yorku, gdzie zagram nową rolę w sztuce. Główną rolę.

Biedny papa. Chyba dostałby apopleksji. Ale też właśnie aktorstwo od dawna, od zawsze było jej największym marzeniem.

 

15

 

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin