Karol May - Upiór z Llano Estacado.pdf

(1301 KB) Pobierz
261684915 UNPDF
K AROL M AY
U PIÓR Z L LANO E STACADO
1. BLOODY-FOX
Wzdłuż strumienia jechało dwóch konnych, biały i Murzyn. Biały odziany był dziwacznie.
Jego nogi tkwiły w mokasynach, na sobie miał skórzane spodnie i mocno wytarty surdut z
wyłogami, kiedyś zapewne ciemnogranatowy, z bufiastymi rękawami i wypolerowanymi
mosiężnymi guzikami. Długie poły surduta, niczym skrzydła ptaka zwisały po obu bokach
jego konia.
Murzyn był duży i barczysty. Obuty był również w mokasyny i miał na sobie jasne spodnie z
impregnowanego płótna. Ubiór od pasa w dół nie odpowiadał wszakże strojowi górnej części
jego ciała, którym była kurtka munduru francuskiego oficera dragonów. Kurtka ta znalazła się
być może w Meksyku podczas najazdu francuskiego, a potem jakąś okrężną drogą zabłądziła
na tułów Murzyna. Na jego ogromne ciało była za krótka i za ciasna. Nie dopinała się. Można
więc było widzieć szeroką gołą pierś jeźdźca, który dlatego nie nosił koszuli, gdyż na
Zachodzie nie ma praczek ani prasowaczek. Wokół szyi miał chustkę w biało-czerwoną kratę,
zawiązaną z przodu na olbrzymią kokardę. Głowy nie osłaniał żadnym nakryciem, żeby
można było podziwiać niezliczone małe, połyskujące tłuszczem loczki, w które sobie układał
włosy. Uzbrojony był także w dubeltówkę, nóż, bagnet gdzieś znaleziony oraz pistolet, który
pochodził zapewne z czasów króla Ćwieczka.
Obaj jeźdźcy mieli dobre konie. Z wyglądu zwierząt można było wnioskować, że przebyły
dziś daleką drogę, a mimo to stąpały jeszcze tak krzepko i żwawo, jakby niosły jeźdźców
zaledwie kilka godzin.
Brzegi strumienia okrywał niezbyt szeroki pas zieleni. Poza nim były już tylko suche juki,
mięsiste agawy i trawa, porastająca prerie. Są to rośliny, których liście i łodygi potrafią oprzeć
się wszelakiej suszy i spiekocie.
— Niedobra okolica! — zauważył biały. — Na północy było nam lepiej. Prawda, Bob?
— Tak — potwierdził zagadnięty. — Massa Frank mieć rację. Tu się masser Bobowi nie
bardzo podobać. Żeby tylko wkrótce dojść do domu Helmersa, bo masser Bob być głodny jak
wieloryb, który połyka dom.
— Wieloryb przecież nie może połknąć domu — wyjaśnił Frank Murzynowi. — Na to jego
gardziel jest jednak za wąska.
Może otworzyć gardziel tak, jak ją otwiera masser Bob, kiedy je! Jak daleko jeszcze być do
fermy Helmersa?
1
— Tego dokładnie nie wiem. Według opisu, podanego nam dziś rano, powinniśmy być
wkrótce u celu. Popatrz, czy to nie zbliża się jakiś jeździec?
Frank wskazał w prawo, na przeciwną stronę potoku. Bob wstrzymał konia, osłonił ręką oczy
przed blaskiem nisko stojącego na zachodzie słońca, zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem
otworzył szeroko usta, jakby mu to pomagało lepiej widzieć i po chwili oznajmił: — Tak, to
być jeździec, mały człowiek na dużym koniu. On przybywać tu do masser Boba i massa
Franka.
Jeździec, o którym mowa, nadjeżdżał ostrym kłusem, nie zbliżał się jednak wprost do
oczekujących, lecz zdawało się, że chce ich wyminąć. Zachowywał się tak, jakby ich nie
widział. — Dziwak! — mruknął Frank pod nosem. — Tu na Dzikim Zachodzie każdy się
przecież cieszy, gdy spotka drugiego człowieka. Temu tam jednak zdaje się wcale nie zależeć
na spotkaniu z nami. Albo jest odludkiem, albo też nie ma czystego sumienia.
— Czy masser Bob ma na niego zawołać?
— Tak, zawołaj na niego! Twoją słoniową trąbę prędzej usłyszy aniżeli mój szemrzący
głosik.
Bob złożył dłonie w trąbkę, przytknął je do ust i krzyknął z całej siły: — Halo, halo, stać,
czekać! Dlaczego uciekać przed masser Bobem?
Murzyn miał rzeczywiście głos, zdolny obudzić człowieka w letargu. Jeździec osadził konia
w miejscu. Biały i Murzyn starali się do niego podjechać.
Zbliżywszy się stwierdzili, że mają przed sobą nie tyle mężczyznę niskiego wzrostu, co
młodzieńca, który zaledwie wyrósł z wieku chłopięcego. Na wzór kalifornijskich kowbojów
cały był odziany w bawolą skórę, i to w taki sposób, że wszystkie szwy ubrania zakończone
były frędzlami. Na głowie miał sombrero z szerokim rondem. Czerwona wełniana szarfa
obejmowała zamiast pasa jego biodra i zwisała z lewego boku. W szarfie tej tkwiły dwa
wybijane srebrem pistolety oraz krótki nóż myśliwski. Przed sobą ukośnie na kolanach
trzymał ciężką strzelbę o dwóch lufach, a z przodu po obu stronach siodła przymocowane
były na modłę meksykańską skóry ochronne dla osłony nóg przed strzałami lub pchnięciami
lancą.
Twarz jego była mocno opalona oraz wysmagana deszczem i wichurą. Skośnie przez czoło od
jego lewej górnej krawędzi aż do prawego oka biegło krwistoczerwone, na dwa palce szerokie
zgrubienie. Dawało to twarzy bardzo wojowniczy wygląd. Jeździec w ogolenie robił
2
bynajmniej wrażenia młodego, niedoświadczonego człowieka. Trzymając ciężki karabin
lekko, jakby to była dudka ptasiego pióra, siedział dumnie i mocno na koniu, jak stary
jeździec, i zdumionym spojrzeniem swych ciemnych oczu ogarnął przybyłych.
— Dzień dobry, chłopcze! — pozdrowił go Frank. — Czy pochodzisz z tych stron?
— Raczej tak — odparł młodzieniec, a na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny ironiczny
uśmieszek, zapewne dlatego, że pytający nazwał go chłopcem.
— Czy znacie posiadłość Helmersa?
— Tak!
— Jak długo jeszcze trzeba tam jechać?
— Im wolniej, tym dłużej.
— Do licha! Ależ jesteście nieuprzejmi, mój chłopcze!
— Ponieważ nie jestem pastorem mormonów.
— Ach tak! Wybaczcie! Pewnie się na mnie gniewacie, że was nazwałem chłopcem?
— Ależ skąd. Każdy może zwracać się do mnie jak chce, lecz musi się wtedy również godzić
na moją odpowiedź.
— Pięknie! Doszliśmy więc do porozumienia. Podobacie mi się. Oto moja odpowiedź.
— Pięknie! Doszliśmy więc do porozumienia. Podobacie mi się. Oto moja ręka, lecz
odpowiedzcie mi proszę jak należy! Jestem tu obcy i muszę dotrzeć do domostwa Helmersa.
Mam nadzieję, że nie wskażecie mi fałszywej drogi.
Frank wyciągnął rękę do młodziana. Ten uścisnął ją, a obrzuciwszy wzrokiem surdut i
kapelusz Franka, uśmiechnął się lekko i odrzekł: — Nikczemnik to ten, który innych zwodzi!
Jadę właśnie do zagrody Helmersa. Jeśli chcecie się ze mną zabrać, to proszę!
Mówiąc to, ruszył naprzód, a dwaj jeźdźcy podążyli za nim, oddalając się nieco od
strumienia. Jechali teraz na południe.
— Mieliśmy zamiar posuwać się z biegiem potoku — zauważył Frank.
— Zaprowadziłoby was to też do starego Helmersa — wyjaśnił chłopak, ale nadłożylibyście
drogi. Zamiast w ciągu trzech kwadransów, przybylibyście do niego za dwie godziny.
— No to szczęście, żeśmy was spotkali. Czy znacie właściciela tej zagrody?
3
— Nawet bardzo dobrze.
— Co to za człowiek?
Dwaj jeźdźcy wzięli młodzieńca między siebie. Ten skierował na nich badawczy wzrok i
wyjaśnił: — Helmers rozpoznaje łatwo każde łotrostwo i zależy mu bardzo na dobrej opinii
swego domu.
— To ładnie z jego strony. Nie mamy się więc czego lękać?
— Jeżeli jesteście porządnymi ludźmi, to oczywiście nie. Przeciwnie, jest wówczas bardzo
uczynny.
— Słyszałem, że posiada sklep?
— Tak, lecz nie dla zysku, a tylko po to, żeby usłużyć westmanom, którzy do niego
zajeżdżają. Ma w swoim sklepie wszystko, co jest potrzebne myśliwym i sprzedaje towar
możliwie najtaniej. Jednakże ktoś kto mu się nie podoba, nie otrzyma od niego nic nawet za
ciężkie pieniądze.
— Jest więc dziwakiem?
— Nie, ale stara się zawsze trzymać z dala od siebie wszelką hołotę, która zagraża spokojowi
Zachodu. Poznacie go zresztą. Jedno tylko chcę wam o nim powiedzieć, czego naturalnie nie
zrozumiecie i z czego może nawet będziecie się śmiali: On jest Niemcem, i to starej daty. To
chyba wyjaśnia wszystko.
Frank podniósł się w strzemionach i zawołał: — Co? Tego miałbym nie rozumieć? Z tego
miałbym się nawet śmiać? Co wam strzeliło do głowy! Cieszę się niezmiernie, że tu na
krańcach Llano Estacado znajduję rodaka.
Oblicze przewodnika było bardzo poważne. Jego dotychczasowe zachowanie sugerowało,
jakby w ogóle nie umiał się uśmiechać. Teraz spojrzał na Franka przychylnie i zapytał: —
Jak? Jesteście Niemcem?
— Naturalnie! Czy tego zaraz po mnie nie poznaliście?
— Nie! Nie mówicie po angielsku jak Niemiec i wyglądacie jak wuj Jankes, wyrzucony przez
okno przez wszystkich swoich bratanków i siostrzeńców.
— O nieba! Co wam strzeliło do głowy! Jestem Niemcem do szpiku kości, a kto temu nie
wierzy, tego przebiję bagnetem!
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin