Erotyczne Immunitety- pamiętnik Anastazji P.rtf

(167 KB) Pobierz

Erotyczne immunitety

Pamiętnik Anastazji P.

1992

Andrzej Kern -

nie chciałam, ale musiałam

Położył dłoń na swojej męskości i powiedział:

- Weź tego skurwysyna.

Zaczęłam się śmiać. Kern uderzył mnie w twarz. Mocno. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Zgłupiałam i zastygłam w tej dziwnej pozycji. Złapał mnie za rękę i pociągnął do sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi raz, ale walnął mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka. Przestałam się bronić. Oczywiście nie byłam w najmniejszym stopniu podniecona, dlatego czułam dotkliwy ból.

Z wicemarszałkiem Sejmu Andrzejem Kernem poznał mnie Marek Markiewicz. Skąd znam Markiewicza? Dzięki Marianowi Terleckiemu, staremu znajomemu jeszcze z Gdańska.

Z Markiewiczem nie była to szczególnie bliska zażyłość, kilkakrotnie byliśmy na kawie. Uważany jest za lwa salonowego parlamentu. Ogromny erudyta. Jak mówi, to ja natychmiast muszę do toalety, bo nie wytrzymuję. Uwielbia słowo "paradoksalnie", zdarza się, że w jednym wystąpieniu sejmowym używa tego słowa pięć-sześć razy. Kochają się w nim wszystkie panienki z sekretariatu KP "Solidarności". Jak Markiewicz wchodzi do sekretariatu, to panienki obciągają natychmiast sweterki: "Może herbatki, panie Marku? Może kawki?"

W dniu, w którym dane mi było poznać sztukę uwodzenia kobiet w wydaniu pana wicemarszałka Sejmu III Rzeczypospolitej, też byliśmy na kawie. A dokładniej - piliśmy kawę i po jednej lampce brandy. Obsługiwała nas młoda sympatyczna szatynka. Do sąsiedniego stolika podszedł nieznany mi, lekko podpity facet. Ukłonił się Markowi i usiadł. Nie zwracałam na niego uwagi.

Rozmawialiśmy o ustawie o telewizji. Marek wypytywał o Terleckiego, którego dawno nie widział. Oczywiście plotkowaliśmy też na najrozmaitsze tematy. Wiedząc, że Marek jest z Łodzi, zapytałam go:

- Słuchaj, co ty sądzisz o tej sprawie z córką marszałka Kerna?

Marek tak jakoś dziwnie popatrzył na mnie i nic nie odpowiedział. Zapadła krępująca cisza. Wtedy odezwał się ten facet:

- Przepraszam, Marku, ja nie to, że podsłuchuję, ale po prostu niechcący słyszę, o czym rozmawiacie.

Marek nachylił się do mnie:

- Słuchaj, to jest właśnie Kern.

Zdziwiłam się uprzejmie.

- Bardzo mi miło - rzuciłam w jego stronę. Czułam się trochę głupio, tym bardziej, że tak naprawdę, to sprawa Moniki Kern mało mnie obchodziła. Mała siksa wyfrunęła spod skrzydeł nadopiekuńczego ojca i to wszystko.

- Czy mogę się do państwa przysiąść? - zapytał pan marszałek. Oczywiście, zaprosiliśmy go do swojego stolika. Jak powiedziałam, nie był trzeźwy. Nie miał ze sobą żadnych rzeczy, teczki czy czegoś takiego. Widać było, że wyszedł z pokoju po to, aby się z kimś napić i wygadać. Zaczął rozwlekle opowiadać o tej całej swojej historii z Moniką. Tłumaczył, że jego córka to kochane, dobre dziecko.

- Ona jest jeszcze taka dziecinna - przekonywał nas. - Przyjmowaliśmy tego chłopca w naszym domu, a on chyba nagrywał nasze rozmowy, bo stale przychodził z magnetofonem, a nigdy nie puszczał z niego muzyki. W ogóle był jakiś dziwny, nigdy się do nas nie odzywał. Wszystko było idealnie, wspaniale. Pojechała na wakacje do babci i nagle zniknęła.

- Jestem przekonany, że ten chłopak karmił ją narkotykami, bo listy od niej wprawdzie były pisane jej ręką, ale to nie były myśli i słowa mojego kochanego dziecka.

Zadałam kilka zdawkowych pytań, żeby nie wyjść na niewychowaną, a pan marszałek na każde z nich odpowiadał bardzo dokładnie.

- Wreszcie mam się przed kim wygadać. Prasa brutalnie na mnie napada, trudno to znosić spokojnie.

Rozmawialiśmy też o aborcji, a przy tej okazji o Stefanie Niesiołowskim. Pan marszałek powiedział, że Stefan był leczony w zakładzie psychiatrycznym pod Łodzią. To dla mieszkańców Łodzi znana miejscowość, ale nie zapamiętałam nazwy. Zdumiało mnie - po raz kolejny - że wybitni politycy, świeżo poznanej kobiecie, o której nic w sumie nie wiedzą, opowiadają takie rzeczy.

Po kilkunastu minutach rozmowy pan marszałek zaproponował:

- Czy mogę państwa zaprosić do mnie? Napijemy się odrobinę czegoś dobrego, porozmawiamy. Będzie mi o wiele raźniej.

- Ależ oczywiście, Andrzeju, jeżeli masz ochotę nas zaprosić, to nie widzę żadnych przeszkód - odparł Marek wyciągając paczkę papierosów golden american w jego stronę. Ma zwyczaj częstowania w taki sposób:

- Ależ proszę zapalić mojego, świeżutkie, prosto ze sklepu.

Powtarza to za każdym razem.

Ja nie chciałam iść do pokoju marszałka.

- Zrobiło się późno, pójdę już do domu.

Powiedziałam tak, bo Kern był już coraz bardziej pijany i rzeczywiście widać było, że ma straszną ochotę opowiadać o swoich kłopotach, a mnie to już dokładnie znudziło. Ale Marek przekonywał mnie, że powinnam przyjąć zaproszenie:

- Znajomość z marszałkiem na pewno jest przydatna dla każdego dziennikarza, więc byłoby po prostu głupotą niepodejmowanie tego zaproszenia. Co ci szkodzi posłuchać go trochę, zobaczysz, odwdzięczy ci się - dodał.

Po namyśle doszłam do wniosku, że ma sporo racji.

Pan marszałek kupił dwie czy trzy paczki chipsów, goldeny, butelkę francuskiej brandy i poszliśmy do jego apartamentu.

Szło się w skomplikowany sposób, szybko się pogubiłam i nie wiedziałam, w której części gmachu jesteśmy. Wiem, że to było blisko sali lustrzanej.

Najpierw był mały hali. Po lewej stronie była pierwsza łazienka (tylko z muszlą klozetową i umywalką), na wprost wchodziło się do małego saloniku, gdzie stały trzy czy cztery fotele, niski kwadratowy, ciemnobrązowy stolik, przy ścianie szafki w takim samym kolorze.

Fotele miały obicia z tkaniny, kawa z mlekiem. Ani nowe, ani zniszczone, widać, że używane, ale w dobrym stanie. Niskie, z oparciami i z poduchami pod plecy i siedzenia. Telewizor zachodni, niewielki, chyba 18-calowy, ale głowy nie dam. Nie było żadnej muzyki. Popielaty telefon, normalny. Wykładzina dywanowa na całej podłodze.

Z saloniku przechodziło się do dużej sypialni. Stały tam dwa łóżka, przy każdym stoliczek i lampka nocna. Łóżka przykryte kapami z materiału. Chyba w kwiaty, ale nie jestem pewna. Pościel biała, zwyczajna.

Pod ścianą toaletka z lustrem. Rano czesałam się przed lustrem, nie zauważyłam na nim żadnych skaz, znaków szczególnych. Na ścianie, z której wchodziło się do drugiej łazienki, były ścienne szafy na ubrania, do samego sufitu.

Z sypialni wchodziło się do drugiej łazienki. W łazience muszla, lustro prawie na całą ścianę. Ręczniki z hotelu poselskiego, byle jakie frotte, z napisami. Drzwi były nie na środku, otwierało sieje przy samej umywalce. Umywalka bardzo duża, tak obudowana, że prawie dotykała ścian. Wanna naprzeciwko drzwi, obudowana. Przy samej wannie ubikacja. Terakota na podłodze. Czysto, normalnie. Ani nie śmierdziało, ani niczym nie pachniało.

Zapamiętałam tampony kosmetyczne do zmywania makijażu. Zaintrygowało mnie to. Takich samych ja używam. Francuskie. Widocznie pan marszałek robi sobie make-up z uwagi na transmisje telewizyjne obrad Sejmu. Stały tam także inne kosmetyki, ale nie pamiętam jakie, nie zwróciłam na to uwagi.

Usiedliśmy w saloniku na fotelach. Miał na sobie dżinsy i ciemną koszulę.

Pan marszałek miał wielką ochotę na picie. Ja wypiłam jeszcze dwie lampki, Marek też chyba tyle. Nie wiem, czy Marek dużo pije, nie znam go aż tak dobrze, ale w Sejmie nigdy nie widziałam Markiewicza pijanego.

Kern dokończył wyznania o córce, i zaczął się trochę przekomarzać z Markiem na temat jego pracy w charakterze taksówkarza w stanie wojennym.

- Przecież nikt w Łodzi nie chciał wsiadać do twojej taksówki, takim byłeś wrednym taksówkarzem - śmiał się z Markiewicza.

Następnie opowiedział nam całą historię swojej rodziny. Jego dziadek był Szwajcarem, przyjechał do Polski i tu urodził mu się syn. Ojciec, zakochany w Polsce, został tutaj.

Dużo opowiadał o tym, jak był z parlamentarną wizytą w Genewie.

- To głównie dzięki mojemu pochodzeniu i moim kontaktom Szwajcaria umorzyła nam dług - pochwalił się skromnie.

Potem zaczęły się śpiewy. To znaczy pan marszałek śpiewał. Najpierw ludowe rosyjskie i chyba szwajcarskie piosenki, trudno mi powiedzieć. Szczególnie upodobał sobie polskojęzyczną wersję "Pod dachami Paryża".

- Śpiewam to specjalnie dla pani.

Zrobił to klęcząc przy moim fotelu i ciągnąc mnie za klapy marynarki. Ma nawet niezły głos i słuchanie go byłoby przyjemne, gdyby nie to, że śpiewał niemal prosto do mojego ucha. Jedną piosenkę, "Hej, Sokoły", śpiewaliśmy wspólnie, to znaczy Kern śpiewał zwrotki, a refren w trójkę.

"Pod dachami Paryża" odśpiewał kilkakrotnie, tak że było śmiesznie.

Był coraz bardziej pijany. Wypił tak ze trzy czwarte butelki 0,7 l. Bez przerwy gadał. Rozlewał mu się alkohol. Stał się męczący. Kilkakrotnie usiłowałam wstać, ale za każdym razem pan marszałek wsadzał mnie jednoznacznie do fotela, mówiąc że jeszcze nie czas, żeby wychodzić. W końcu podniósł się również Marek.

- Wprawdzie jest bardzo miło - powiedział - ale mam jeszcze do napisania na jutro klubowy projekt ustawy lustracyjnej i już muszę iść.

Ja również się podniosłam. Kern cały czas klęczał przy moim fotelu i trzymał mnie za marynarkę. Kiedy się podniosłam, to odpadły mi dwa guziki od marynarki. Został jeszcze trzeci, mały środkowy, wewnętrzny, ale on nie był zapięty. Marynarka znalazła się w rękach wicemarszałka Sejmu, a ja zostałam w gorsecie. Nie miałam pojęcia, gdzie jest moja torebka, bo on ją gdzieś położył. To była mała czarna wąska torebka. Miałam też ze sobą czarną skórzaną teczkę zapinaną na zatrzask z przodu.

W tym czasie poseł Marek Markiewicz podszedł do drzwi, głupio się uśmiechnął, mruknął:

- Dobranoc państwu - i wyszedł.

Gentelman, jednym słowem.

Jeszcze przed wyjściem Marka, Kern zaczął mówić do mnie na "ty". Parę razy była taka sytuacja, że on do mnie mówił "ty", a ja do niego "panie marszałku". W końcu ja też zaczęłam mówić do niego "ty".

Nie wiedziałam, co mam zrobić. Wpół rozebrana, bez torebki, w której mam klucze, dokumenty, pieniądze...

Kern uśmiechnął się... On w ogóle ma uśmiech takiego lubieżnego satyra, śliski, nieprzyjemny, nie znoszę tego uśmiechu, a kiedy jest pijany, staje się po prostu obrzydliwy.

Uśmiechnął się tym swoim lubieżnym uśmiechem i stwierdził:

- Absolutnie nic ci z mojej strony nie grozi.

Pomyślałam, że jest dokładnie odwrotnie i chciałam iść w stronę wyjścia, ale pan marszałek zastawił mi sobą drogę i... ściągnął spodnie razem z majtkami. Położył dłoń na swojej męskości i powiedział:

- Weź tego skurwysyna.

W ogóle był chamski. Zaczęłam się śmiać, to była nerwowa reakcja na tę sytuację, wcale mi nie było do śmiechu. To znaczy widok wpół rozebranego marszałka był sam w sobie śmieszny i gdybym była bezpieczna, to bawiłabym się świetnie. Ale nie czułam się bezpiecznie. Zdawałam sobie sprawę, że jestem sam na sam z pijanym bezwzględnym samcem. I nie pomyliłam się. Kern uderzył mnie w twarz. Mocno. Pan marszałek ma mocną rękę. Nie wiem, czy starał się mnie mocno uderzyć, czy nie panował nad swoimi odruchami, w każdym razie cios był mocny.

Nikt nigdy mnie nie bił, poza tym pierwszy raz byłam w sytuacji bezpośredniej przemocy na tle seksualnym. Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Zgłupiałam i zastygłam w tej dziwnej pozycji. On złapał mnie za rękę i pociągnął do sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi raz, ale walnął mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka. Przestałam się bronić. Bałam się, byłam jak sparaliżowana.

Niezbyt dobrze pamiętam, co było dalej. Ściągnął z siebie i ze mnie resztę ubrania. Ani mu nie pomagałam, ani nie przeszkadzałam. Zachowywałam się tak, jakbym była gumową lalką.

Dwa razy uderzył mnie w twarz przed stosunkiem. Nie wiem, tak lubi, czy co... Nie drapałam go, nie biłam, nie wrzeszczałam. Nie robiłam absolutnie nic, poddałam się biernie. Chyba w ogóle nie patrzyłam na niego, głowę miałam odwróconą w bok, oczy zamknięte.

Nie pamiętam, jak długo to trwało.

Cały czas zbierało mi się na wymioty, treść żołądka dosłownie czułam tuż pod przełykiem, bałam się, że zwymiotuję na łóżko.

Śmierdzący, pijany, podstarzały facet, który się na mnie wyżywał. Wszystko mnie bolało. Oczywiście nie byłam w najmniejszym stopniu podniecona, dlatego czułam dotkliwy ból. Był bardzo brutalny. Zachowywał się tak, jakby potrzebował dominacji. Rano miałam siniaki na rękach od jego rąk i spuchniętą lewą część twarzy.

Zrobił to dwa razy, niemal raz po razie. Za drugim razem odwrócił mnie na brzuch. Trzeba przyznać, że jak na faceta pod sześćdziesiątkę, miał spory wigor. W trakcie stosunku kazał mi powtarzać, że jest mi dobrze.

- Nawet, gdybyś mnie zabił, to ci tego nie powiem - warknęłam ze złością.

On powtarzał:

- Dobrze cię rżnę? Dobrze cię pieprzę?

Po stosunku po prostu zasnął. Zepchnęłam go z siebie, tak że spadł z łóżka na podłogę. Chrapał głośno. Pobiegłam do łazienki, gdzie bardzo długo wymiotowałam, chyba z pół godziny siedziałam obejmując rękami sedes i wymiotowałam, potem równie długo myłam się pod prysznicem, bo świadomość tego, że mam na sobie, w sobie jego pot, spermę, była dla mnie nie do wytrzymania.

Wróciłam do pokoju, z jakimś dziwnym spokojem położyłam się na drugim łóżku i usnęłam.

Obudziłam się około dziewiątej. On już nie spał. Był cały w skowronkach. To mnie najbardziej zdenerwowało. Był już trzeźwy, przynajmniej nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że nie wytrzeźwiał. To była noc ze środy na czwartek albo z czwartku na piątek na początku lipca.

Kto wie, może on nie kłamał, kiedy mi wmawiał, że niczego nie pamiętał, bo rano zachowywał się jak gdyby nigdy nic. To znaczy na pewno pamiętał, że miał ze mną stosunek. Kiedy otworzyłam oczy, leżał na łóżku i pił wodę mineralną. Był w majtkach i skarpetkach. Nie ma rozlanych znamion, nie zauważyłam żadnych takich znaków szczególnych. Slipy były kolorowe, krótkie, koloru nie pamiętam. Z paskiem innego koloru. Męskość średnia, nie za duża. Nie mam zbyt wielkiego materiału porównawczego, więc trudno mi powiedzieć. Kern jest dość potężnie zbudowany.

Zobaczywszy, że się obudziłam, wstał, podszedł do mnie i zupełnie w inny sposób, tak raczej nieśmiało, zaproponował:

- Chciałbym się z tobą kochać jeszcze raz.

- Przykro mi, ale ja naprawdę nie mam ochoty.

- A co, nie było ci dobrze?

- Było fatalnie - skwitowałam z mściwą satysfakcją.

Bardzo to przeżył.

- Nigdy żadna kobieta nie powiedziała mi tego tak wprost. Nie wiem, jak mam się zachować.

Popatrzyłam na niego jak na kretyna. Naprawdę nie wiedziałam czy on odgrywa głupiego, czy po prostu nie pamięta. Nie wydawało mi się, żeby był aż tak pijany, żeby nie rejestrować tego, co robi. Ale może tak było? Nie znam faceta, nie wiem, jak reaguje na alkohol, ile mu trzeba, żeby mu się zerwał film, nie wiem, w jaki sposób się upija.

Poszłam do łazienki, potem się ubrałam.

- Porozmawiaj ze mną jeszcze chwilę - poprosił.

- Nie chcę. Muszę stąd wyjść, muszę przełknąć to wszystko, przebrać się w świeżą bieliznę, mam poza tym parę spraw do załatwienia.

Wtedy on, prawdopodobnie po to, żeby zachować kontrolę nad sytuacją, zaproponował:

- Potrzebuję asystentki. Takiej, która załatwiałaby mi korespondencję... Znasz francuski, ja nie mam takiej, która potrafi zachować się w towarzystwie...

- Za ile? - rzuciłam jadowicie.

- Jak dla ciebie 8 milionów miesięcznie.

Ryknęłam śmiechem:

- I co ja mam z taką kwotą zrobić? Jesteś śmieszny.

Wtedy wyciągnął atut Wachowskiego.

- Skontaktuję cię z Wachowskim, a to powinno być dla każdego dziennikarza cenne.

Wszyscy wiedzą, że Wachowski nikomu nie udziela wywiadów, odmawia nawet zaprzyjaźnionym od lat kumplom.

- Nie wierzę, że to zrobisz, a poza tym nawet gdybyś mnie z nim skontaktował, to i tak nie sprawisz, żeby Wachowski dał mi wywiad.

Opowiadał mi też o swoim życiu osobistym. Jego pierwsza żona go rzuciła, ma z nią syna.

- Z żoną właściwie nie żyję.

- Czy nie sądzisz, że ma kochanka?

- Nic o tym nie wiem, raczej nie. Może nawet ma, ale ja nic o tym nie wiem.

Skarżył się na posła z Kongresu Liberalno-Demokratycznego Dariusza Kołodziejczyka, rzecznika Moniki:

- To wredny gnojek!

Kiedy zrozumiał, że zaraz wyjdę, zapytał:

- Czy możemy się jeszcze spotkać?

- Nie.

I poszłam sobie. Miałam kłopoty z wyjściem stamtąd, nie umiałam trafić do wyjścia. Znalazłam windę, gdzieś wyjechałam, błądziłam, wreszcie trafiłam. Najpierw poszłam napić się czegoś zimnego. Dyżur miała ta sama szatynka. Zapytała, czy dobrze się bawiłam wczoraj wieczorem. Powiedziałam, że nie. Nie pytała o nic więcej.

Dlaczego nie próbowałam wybiec z pokoju? Dlaczego zostałam do rana? Dlaczego rano nie zawiadomiłam policji?

Już widzę, jak przychodzę na posterunek i mówię:

- Zgwałcił mnie wicemarszałek Sejmu.

Wprost słyszę ten rechot policjantów. Kto by mi uwierzył? Jakie miałabym szansę w starciu z takim autorytetem, kiedy on potrafił doprowadzić do aresztowania rodziców chłopca jego córki? Wiem, że powinnam natychmiast po stosunku, nie zmywając śladów, pobiec na policję i poddać się badaniom lekarskim. Nie zrobiłam tego. Nie zastanawiałam się nad tym, jak się należy zachowywać w takiej sytuacji. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mnie to spotkać. Wprawdzie niekiedy powtarzałam dowcip, że gwałt to nagła i niespodziewana przyjemność, ale dopiero teraz wiem, jak głupi to był dowcip. Poza tym jestem osobą, która obmyśla zemstę na spokojnie. Na pewno pożałuje tego, co mi zrobił. W momencie, kiedy to robił, przeleciała mi przez głowę myśl, że należałoby od razu, jak skończy, biec na policję, ale zaraz o tym zapomniałam. Miałam wrażenie, że wodą zmyję to, co się stało. Że jeżeli się dobrze wyszoruję, to będzie tak, jakby tego nigdy nie było.

Kiedy wróciłam z łazienki, była czwarta nad ranem. Bałam się o tej porze wyjść z hotelu. Może lepiej: wstydziłam się, po prostu cholernie się wstydziłam. Tym bardziej, że jestem osobą, którą się bardzo szybko zapamiętuje, chłopcy ze straży się we mnie wgapiali, panie się do mnie miło uśmiechały... Przy czym nigdy nie było takiej sytuacji, żebym się gdzieś pałętała po hotelu po nocy. Jeżeli panowie się upierali, że mam zostać, to proponowałam przeniesienie się do restauracji.

O przygodzie z Kernem nie mówiłam absolutnie nikomu. Powiedziałam tylko Iwonie, że to cham i że rozumiem jego córkę.

Z Markiem Markiewiczem widzieliśmy się następnego dnia, o nic nie pytał, stuprocentowy dżentelmen.

Marszałka też widziałam z daleka tego samego dnia. Miał na sobie jasnokawowy garnitur.

Potem Kern dzwonił jeszcze parę razy. W tym czasie nie mieszkałam już u Iwony. Zadzwonił do niej, oddzwoniła natychmiast i powiedziała:

- Kern pytał o ciebie, chciał numer twojego telefonu. Dać mu?

- A czego chce?

- Nie wiem, ale mówił, że to coś ważnego.

- No to daj.

Iwona dała mu numer do mnie. Zadzwonił.

- Mam do ciebie bardzo pilną sprawę, czy możemy się spotkać?

- Za Boga nie spotkam się z tobą w żadnym ustronnym miejscu, jak chcesz, to przyjedź do Walewic.

- Dobrze, przyjadę.

I rzeczywiście, przyjechał. To był poniedziałek w sierpniu. Przyjechał rządowym samochodem, nie znam się na markach samochodów, takim samym jeździ Janusz Lewandowski, jakiś japoński. Akurat jeździłam konno. Zatrzymał się, powiedziałam, żeby, o ile może, podjechał do pałacu i poczekał z pół godziny. Dopiero co osiodłałam konia i nie chcę tracić jazdy, bo wyprowadzanie konia, siodłanie, potem rozsiodłanie i odprowadzenie do stajni to cała procedura i nie chce mi się tego niepotrzebnie powtarzać.

Pojechał do pałacu, Maciejewski się nim zajął. Przywiózł mi kwiaty. Wyglądały tak, że nawet Maciejewski się oburzył, że coś tak paskudnego można w ogóle kupić kobiecie. W plastikowej doniczce koloru sraczkowatego wyglądały jak skóra ściągnięta z aligatora. Trzy zielone liście owinięte w obskurny celofan w białe kropeczki. Totalne obrzydlistwo. Kazałam to Maciejewskiemu postawić u siebie w gabinecie, bo gdybym miała na to patrzeć, to nie sypiałabym po nocach.

Stwierdził, że koniecznie chce porozmawiać.

- Proszę bardzo.

Oczywiście uznałam, że zaproszenie go do pokoju byłoby poważnym błędem, więc zaproponowałam mu spacer. Środek dnia, pełno pracowników stadniny, więc spokojna głowa. Próbował objąć mnie ramieniem. Delikatnie, ale stanowczo się odsunęłam.

- Mam informacje, że wiesz, gdzie jest Monika.

- Nie mam takich informacji.

Coś tam wiedziałam, ale nic konkretnego. Wśród liberałów mówiło się, że oni są w Częstochowie w zakonie, ale nie zamierzałam mu niczego mówić ani w niczym pomagać.

- Mam 90% pewności, że Monika jest u jakiegoś Baranowskiego w Częstochowie. Mam do ciebie prośbę. Chciałbym, żebyś pojechała tam jako mediator.

Zgłupiałam. Ja chronicznie nie cierpię kobiet, a młodych dziewczyn w szczególności, bo są głupie. Po prostu nie lubię i już. A skoro ja nie lubię, to nie przypuszczam, żeby jakaś młoda podfruwajka zapałała do mnie sympatią, skoro mnie w życiu na oczy nie widziała. Kto mnie tam wpuści i z jakiego powodu?

To musiało być tuż przed 25 sierpnia, bo powiedział, że przysłali mu zawiadomienie na ten dzień z Sejmu. Potem zmienił temat.

- Czy masz do mnie żal?

- Nie, absolutnie nie mam żalu. Gdzież bym śmiała. Do tak ważnych postaci nie miewa się żalu, ma się tylko i wyłącznie szacunek.

Andrzej Kern urodził się 18 maja 1937 roku w Łęczycy. Dziadek Othomar, Szwajcar, osiadł w Królestwie Polskim pod koniec XIX wieku i ożenił się z Polką. Ojciec Aleksander przyjął obywatelstwo polskie na krótko przed II wojną światową, żołnierz AK, więzień obozów koncentracyjnych w Mauthausen i Gusen.

Ukończył w 1957 roku prawo na Uniwersytecie Łódzkim. W 1956 był współzałożycielem Związku Młodych Demokratów, organizacji kwestionującej przewodnią rolę PZPR. Zrobił aplikację prokuratorską w 1959, a adwokacką w 1963. Był adwokatem w Sieradzu, a od 1964 roku w Łodzi.

Od 1964 roku obrońca w wielu procesach politycznych, bronił m.in.: mecenasa Karola Głogowskiego (najdłuższy proces polityczny PRL, od 1964 do 1969), Józefa Szczęsnego (uczestnika wydarzeń marcowych 1968 roku), Jerzego Kropiwnickiego i Grzegorza Pałki (członków władz "Solidarności") po wprowadzeniu stanu wojennego, Józefa Śreniowskiego (członka Komitetu Obrony Robotników) W. Żyżniewskiego (szefa łódzkiej KPN), prowadził liczne sprawy o rejestrację Komitetów Zakładowych "Solidarności" oraz o przywrócenie do pracy osób wyrzuconych za przynależność do "Solidarności".

Od 1976 roku działacz samorządu adwokackiego członek Naczelnej Rady Adwokackiej.

W 1982 był przez miesiąc internowany w Łowiczu.

Współpracuje z Komitetem Helsińskim w Polsce, należy do łódzkiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Żona Zofia jest prawnikiem. Dwoje dzieci. Andrzej Marek jest handlowcem, Monika uczennicą.

Aleksander Kwaśniewski -

mocny tylko w gębie

Przy drugim razie odważyłam się na rozmowę o anatomii. Obraził się. Powiedział, że on bez robienia sobie przyjemności może przez dwie godziny zadowalać każdą kobietę. Ucieszyłam się i od razu poszliśmy znowu do łóżka, chciałam to przeżyć. Po czym... było tak samo, jak za pierwszym razem, czyli czysta prokreacja. Trwało to zaledwie kilka minut...

Lewica to mój ulubiony klub. Moim zdaniem jest tam największy potencjał intelektualny. Są to mądrzy, inteligentni, elokwentni ludzie. Jako pierwszego z lewicy poznałam Aleksandra Kwaśniewskiego. Poznałam, bo chciałam. Miewam czasami takie kaprysy i wtedy zawsze dopinam swego.

Lubię jego złośliwy dowcip. Podczas debaty "teczkowej" świetnie przyciął Januszowi Korwinowi-Mikke, który w pewnym momencie powiedział: "Dopiero przed chwilą dowiedziałem się - i to jest brak obiegu informacji - że pan minister Macierewicz zwrócił się do Konwentu z prośbą o wyjaśnienie, co należy rozumieć przez pracownika SB i otrzymał od Konwentu taką rozszerzającą interpretację, że każdy, kto figuruje w aktach, może być wymieniony. Otóż odpowiedzialność w tym momencie spada również na Konwent".

Na co Olek mu odpowiedział: "Ponieważ Konwent Seniorów zbiera się przede wszystkim na wniosek Prezydium Sejmu, prosiłbym pana marszałka, by pan marszałek wobec Wysokiej Izby przedstawił istotę spotkania z panem ministrem Macierewiczem, które miało miejsce na posiedzeniu Prezydium Sejmu i Konwentu Seniorów, podczas którego tego rodzaju informacje, jakie przedstawił pan Korwin-Mikke, nie miały miejsca. Jestem wręcz przekonany, że były one dokładnie odwrotne.

(Poseł Korwin-Mikke: "Przychylam się do wniosku").

Dlatego bardzo bym prosił, żeby pan marszałek to wyjaśnił. O tyle jednak mogę zrozumieć pana posła Korwin-Mikke, że nie uczestniczy w pracach Konwentu Seniorów, a ze względu na wielkość klubu nie miał okazji skontaktować się z osobą, która reprezentuje ten klub na posiedzeniach Konwentu Seniorów". (Wesołość na sali, oklaski).

A trzeba dodać, że klub Janusza Korwina-Mikke liczy trzy osoby...

Poznałam Olka tak, jak dziennikarz poznaje polityka, po prostu podeszłam do niego i zaczęłam z nim rozmawiać. A pan Kwaśniewski jest czuły na kobiece wdzięki i z grona mojego fan-clubu nie bardzo się wyłamywał, więc nie było z tym problemu.

Pierwszy raz piliśmy razem drinki na początku czerwca. Poszliśmy do barku za kratą w hotelu sejmowym. Zamówił dla mnie koniak, dla siebie dużą wódkę z sokiem grapefruitowym. Podczas naszego romansu nie spotykaliśmy się na mieście. Kwaśniewski jest bardzo wyczulony na to, z kim się go widuje. Ma cholernie zazdrosną żonę. To pani Jolanta trzyma domową kasę, jest dyrektorem firmy polonijnej PAAT. Zarabiała więcej niż Olek, co strasznie go wkurzało. Jego żona podobno wszędzie rozpowiada, że mąż robi jej codziennie śniadanie do łóżka. To śmieszne: w domu pantoflarz, a poza domem butny samiec. Oczywiście żona nie wiedziała o naszym romansie.

Siedzieliśmy przy osobnym stoliku, przy drugim, silnie obsadzonym, siedziała lewica. Olek poznał mnie tego dnia z profesorem Krawczukiem. Powiedziałam mu komplement:

- Panie profesorze, jak byłam małą dziewczynką, byłam panem zafascynowana, czytałam wszystkie pana książki na temat starożytnego Rzymu i w ogóle wszystko, co pan napisał.

Nawet się nie uśmiechnął, nie powiedział "dziękuję". Wpadłabym w depresję, ale wszyscy zaczęli mi tłumaczyć:

- Nie martw się, profesor jest tak skąpy, że nawet komplement dla niego za dużo kosztuje.

Podczas tego spotkania przedstawiono mi też Ryszarda Ulickiego, autora słów do piosenki "Kolorowe jarmarki". Strasznie złośliwa bestia. Myślał, że zaraz wykrzyknę: "Ach, to pan napisał kolorowe jarmarki!" A ja nic, musiał się sam pochwalić. Mnie jego nazwisko nic nie mówiło, nigdy mi nie mógł wybaczyć, że go nie skojarzyłam i z tego powodu prawił mi złośliwości.

Z Krawczukiem spotkałam się jeszcze 3 lipca, w urodziny Leszka Millera. Krawczuk biegał po palarni i kuluarach i wszystkich zapraszał na szampana. Ewa zapytała z ironią w głosie:

- Ty stawiasz?

- Coś ty - zaśmiał się. - Leszek ma urodziny i wszystkich podejmuje w starej sejmowej restauracji, on stawia.

Wypiliśmy z Kwaśniewskim drinka i umówiliśmy się na następne spotkanie, w tym samym miejscu.

Było to podczas przerwy na obiad. Piliśmy siedząc przy stoliku, a z naprzeciwka wpatrywał się w nas z zaciekawieniem poseł Edmund Krasowski, ten od tropienia afer. To chyba sprowokowało Kwaśniewskiego. Zaproponował bruderszaft, wypiliśmy i pocałował mnie w usta długo i namiętnie.

- Zrobiło się tu strasznie ciasno - powiedziałam patrząc Olkowi prosto w oczy.

- To może zmienimy lokal na bardziej przytulny? - zaproponował natychmiast.

Przystałam na to ochoczo. Poszliśmy do pokoju w hotelu sejmowym. To był pokój jednego z jego kolegów z lewicy. Każdy z nich ma takie miejsce, gdzie człowiek może się spotkać. Miał przy sobie klucze, był chyba przygotowany na taki rozwój wypadków. Poszliśmy w dół, tam jest "Pewex" i apteka, są tam też bardziej ukryte windy, nie trzeba przechodzić przez główny hali. Wjechaliśmy chyba na trzecie piętro, nie jestem pewna, numeru pokoju nie pamiętam. Otworzył drzwi, ja weszłam pierwsza.

Usiedliśmy na jednym łóżku, było gorąco, piliśmy wodę mineralną.

Był to dwuosobowy pokój, stały tam dwa pojedyncze wąskie łóżka. Zaczęliśmy się całować. Dobrze się całuje, bardzo delikatnie. Smakuje anyżkiem, tak jakby ssał cukierki anyżowe.

Przytuliliśmy się do siebie, zaczął mi rozpinać marynarkę.

- Mam okres - wyznałam z dziką satysfakcją, ciekawa, jak na to zareaguje.

- I co, przeszkadza ci to?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin