Andrzej Pilipiuk - Hochsztapler.doc

(181 KB) Pobierz
Andrzej Pilipiuk

Andrzej Pilipiuk

 

HOCHSZTAPLER

 

 

Prolog

Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak już się zdarzy, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Czasami duchy porozrabiają, rozbiją telewizor za dwa tysiące złotych, zerwą żyrandol i potłuką kupione od ruskich kryształy, a potem sobie pójdą. Czasami nic nie zniszczą, ale będą skrzypiały schodami, udając, że po nich wchodzą. W zamkniętych pomieszczeniach pojawią się zimne przeciągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu. Normalka. Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki jakby zrobione z firanek. Sylwetki w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z papierosów będą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci, którzy je zobaczą, wyłysieją, zacznie im się psuć wzrok i będą wypadać zęby. Objawy te nazywane są często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard porównał objawy z tymi wywołanymi przez poddanie tkanki silnemu promieniowaniu jonizującemu, Wędrowycz zaś odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli duchy nie wyniosą się same, a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomocą wieszania czosnku i innymi domowymi sposobami, pozostaje wynająć fachowców.

Fachowcy egzorcyści dzielą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie zajmują się raczej zwalczaniem dusz potępionych (o ile takie nie wlezą w człowieka), choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mogą to miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze są fachowcy tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzecią kategorią są członkowie towarzystw psychotronicznych, którzy pracują często za darmo, a efektów ich działań nie sposób przewidzieć. Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i owo, oraz różnego rodzaju mądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane próby zbudowania w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowitą zagładę tej pożytecznej skądinąd grupy. Oddzielny problem stanowią fachowcy zza Buga, którzy nic nie umieją, ale bardzo się starają. A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub Wędrowycz.

 

I

Zgrzyt laubzegi przedzierającej się przez bukową sklejkę, syk pary z żelazka. Szum wody w czajniku. Delikatne szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł Skorliński zszedł z mieszkania do warszatu. Ze szczytu schodów objął wzrokiem całe pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowatych pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczną halę fabryczną o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pracowali z zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma siedem procent. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Wyjął z kieszeni rewolwer i kolbą uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego.

- Jest piątek wieczorem - powiedział. - Myślę, że na dzisiaj skończymy. Życzę miłego weekendu.

Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz pozmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki. Jeszcze ktoś inny starannie przeciągnął stoły zmoczoną szmatą. Zatupotały nogi w korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i krótką sień. Zamknął drzwi wejściowe na potężną zasuwkę. Sprawdził, czy mocno trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamknął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porządku. W zadumie zatrzymał się na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałką z cienkiego rzemyczka, oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na małą kłódkę, uniemożliwiający obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny, niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony. Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikową torbę, wsadził go do środka i włączywszy zgrzewarkę, zaspawał plastik. Nie miał wprawy, folia trochę zanadto się podtopiła. Sięgnął dłonią do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę: produkt wykonano i konfekcjonowano w polsce. DO JEGO PRODUKCJI UŻYTO WYŁĄCZNIE POLSKICH SUROWCÓW, POLSKICH MASZYN I POLSKIEJ SIŁY ROBOCZEJ.

Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po schodach na górę. Zamknął za sobą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek. Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i włączył wideo.

Ocknął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstryknął pilotem i telewizor przesta) śnieżyć. I wtedy to usłyszał.

Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie wiadomo skąd. Paweł wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem. Włączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki tańczącej po ścianach uspokoił go. Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiatając wiązką lasera każdy zakamarek. Pusto. Prześlizgnął się do swojego pokoju i założył noktowizor. Ciemności panujące w domu zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się niezdecydowany Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były zamknięte, drzwi także. Jeśli ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa prowadząca na dół do warsztatu także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysunął delikatnie bolec zabezpieczający klapę i jednym ruchem odrzucił ją na bok. Przesadzając po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były też zamknięte. Otworzył mimo to i sprawdził. W magazynie nie było nikogo. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi na dwór. Wszystkie były zamknięte tak, jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się nocą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył klapę i zajrzał do piwnicy, Pustka, cisza, bezruch. Oparł się o stół i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Odwrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste.

- Cholera! - zaklął.

Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymknął się na górę. Otworzył sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie. Z bronią w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i wszystkie okna. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze, leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczyło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem. Wystrzelił kilkakrotnie, celując w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stuknął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie też nie widać było śladów krwi.

- Ups - powiedział sam do siebie. - Przecież go trafiłem?

Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.

- To z przepracowania - powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i walnął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.

 

II

Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby osadzone w aluminiowych ramach z uszczelkami z silikonu sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosnących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedyne źródła światła to kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyciągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał pilot od telewizora. Napięty materiał wcisnął niektóre guziki, ale urządzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała. Paweł ocknął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego piątkowego wieczoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił powieki i bezmyślnie omiótł nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgając pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.

- Ej, ty! - rozległo się gdzieś z boku. - Do ciebie mówię.

Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozostałości urządzenia i zasłaną odłamkami szkła podłogę.

- Cholera - powiedział sam do siebie.

W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyciągnął tylko wtyczkę z gniazdka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.

- Kto tam? - zapytał.

- Policja - usłyszał. - Proszę otworzyć.

Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wyglądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.

- Proszę wsunąć legitymację policyjną przez szparę na listy -powiedział.

Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł ją i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie podrobiona, stojący za drzwiami mógł ją ukraść lub kupić na bazarze, ale przy zachowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę. Pchnął drzwi, a sam się szybko cofnął. Gdyby czegoś próbowali, miał ich jak na strzelnicy. Weszli. Jeszcze raz zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchnął z ulgą.

- Dzień dobry, czego panowie sobie życzą? - zagadnął uprzejmie.

- To pan strzelał? - zapytał rzeczowo najwyższy z nich.

- Ja. - Nie było sensu się wypierać, bo ciągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wyłączył go i zabezpieczywszy spluwę, umieścił ją troskliwie w kieszeni.

- No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowiązek zapytać, do czego pan strzelał?

Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.

- Rozwaliłem mój telewizor - powiedział wreszcie.

- Możemy się tu trochę rozejrzeć?

Wiedział, że o to zapytają, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.

- Proszę. - Zrobił ręką zachęcający gest.

Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł pomyślał, że musieli się tego nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule.

- Przepraszamy za najście - powiedział ten najwyższy. - Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.

- Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.

- Za troskę? - zdziwił się gliniarz.

- Przecież to mnie mogli zastrzelić.

- Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?

- Mam szyby oklejone folią antywłamaniową, na dole w warsztacie są kraty, broń cały czas pod ręką.

Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia, pozwolenie wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolejną salwę koszmarnego rechotu.

- To pan nie wie, co tu było przedtem? - zagadnął znowu gliniarz.

- Hm, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił właściciel.

- Pan to kupił czy tylko wynajmuje?

- Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata, jak interes dobrze pójdzie...

- A to ma pan jeszcze szansę się wycofać - powiedział gliniarz.

- Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?

- To niedobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zniszczenie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwanili i zaczęli odlewać z brązu.

- Odlewać z brązu, ot tak, w mieszkaniu?! - zdumiał się Paweł.

- No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zaglądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał - rozejrzał się na boki i zniżył głos

do szeptu - to podobnie wyglądało. - Wsadził w coś sześć kuł i skoczył oknem. Nogę złamał.

- Hm, nie widzę związku.

- Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to podobno tradycyjnie złe miejsce. Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.

- Skoro to zła dzielnica...

- No nie taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na sąsiednich podwórkach to zabawa do dziesiątej, przy latarniach kopią piłkę łebki aż miło. A tu nie. Ludziska mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedzą, dlaczego coś robią, ale podświadomość myśli za nich.

- Jak byłem mały - powiedział drugi gliniarz - mieszkałem tu niedaleko. - Machnął ręką. - To też mówili, że tu straszy. Podobno dwu z tej odlewni się pochlało i zostali na noc gdzieś w kanciapie na zapleczu. I coś ich tak wystraszyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, niosąc Lenina z brązu w objęciach i krzycząc, że ma światopogląd materialistyczny i że duchów nie ma, więc niech się od niego odczepią. Całkiem mu odbiło.

Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wyglądało na to, by mieli żartować. Ich twarze były poważne i zmęczone.

- Może się panowie poczęstują - powiedział, wyjmując z barku tacę ciastek i orzechów.

Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały przełamane. Miał jeszcze trochę martini gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbatę.

- Mówili - zaczął ten najwyższy, z lubością wdychając aromat cejlońskiej liściastej, że tu było morderstwo gdzieś jeszcze przed pierwszą światową. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zresztą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan, jak ma całe piętro, dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli

jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z rodzinami i dzieciakami, tak że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamienicach - machnął ręką w stronę okna. - Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z rodzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik i podsypane ziemią, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostokąt. Ją we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A wiec tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł jakoś do fabryki i przyłapał robotników, jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich...

- Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek - przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. - Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział i poszedł do Wawelberga i powiedział: było tak a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, wybiegli z kamienic ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarnął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała dużo. I tych ośmiu zaraz bez sądu na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i całą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał.

Wysoki gliniarz skinął poważnie głową.

- Można by poszukać u nas w archiwum - powiedział w zadumie. - Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to są już zupełnie nieciekawe.

- Tu ich zabili, w tym budynku? - zapytał Paweł.

- Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wyburzane, pozmieniał całkiem rozkład. Nawet podłogi są nowe, bo stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam - machnął dłonią w stronę drugiego skrzydła - tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik, i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro.

- Ale ruderę odszykował, nie do poznania - wtrącił ten trzeci, który dotąd się nie odzywał. - Bo jak tu zaglądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narkomaniaki nie zbierają, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramie.

- W pokoju?

- Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole są odporne na warunki. Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeździć.

- Przepraszam, że tak zatrzymałem...

- Nic nie szkodzi - klepnął radiotelefon. - Jakby było coś pilnego, to daliby znać.

Wychodzili już, gdy wpadała mu jeszcze jedna myśl. Wyłowił z pudła cztery notatniki wyprodukowane w jego własnej fabryczce.

- No na pamiątkę - powiedział. - I jeden dla kumpla w radiowozie.

- Ładne - ucieszył się wysoki gliniarz. - Pewnie niezły interes?

- Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieniądze, żeby jeszcze przez trzy miesiące płacić ludziom, a potem trzeba będzie chyba zawiesić produkcję.

- Ludzie nie mają gustu - stwierdził drugi gliniarz.

Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora. Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać.

 

III

To było w sobotę. Choć właściwie to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, oglądając powtórkę jakiegoś Tok Show. Gościem programu był pieprznięty staruszek, wygrzebany przez prowadzących gdzieś na lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Ubrany był w złachmanioną jeansową kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane krążkami gumy z dętek rowerowych. Przy plecionym ze sznurków od snopowiązałki pasie, przytrzymującym spodnie uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu pociągał łyk. Było to coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płynął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie włączył magnetowidu.

- A niech pan powie - zagadnął prowadzący - co sprawiło panu w życiu największą trudność?

Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głęboko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i na ekranie pojawiła się rosnąca kępkami, nie golona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i jakieś kłaczki.

- Największą trudność? - zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie.

Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w zoo oglądał drapiącego się szympansa. Gest był niemal identyczny.

- No chyba nauka pisania i czytania - powiedział Jakub. - Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Rusy pisali, a teraz ten nowy to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Na małego dobrze wchodzi, potem już nie.

- To nie nauczył się pan czytać? — zaciekawił się prowadzący.

- Jak to nie? - zdenerwował się Jakub. - Ja nawet ze cztery książki w życiu przeczytałem.

Prowadzący uśmiechnął się szeroko, po amerykańsku, pokazując zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomyślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu.

- Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osiągnięcie? -zagadnął.

Jakub znowu poskrobał się po głowie.

- Tyle było tych sukcesów - powiedział w zadumie. - No szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżają zachodnimi maszynami, pieniądze dają, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko - dorzucił w zadumie. - Gdyby jeszcze gliniarze nie przeszkadzali, a tak, nie mają pojęcia o niczym, a kota dostają na mój widok. Wiadomo, w tym zawodzie to trzeba czasem grób otworzyć i kołkiem gościa przyszpilić, a zaraz brak poszanowania ludzkich szczątków, że ja hiena cmentarna i inne takie. A co w gazetach pisali. Że ja moje zęby... -Wyszczerzył się do kamery. Kamerzysta zrobił zbliżenie, prawie wszystkie były złote. - Że ja te zęby znaczy nieboszczykom powyrywałem i sobie wsadziłem. Ciemnota taka, przecież na tym byłby trupi jad, zresztą to nie każdy ząb pasuje. Trzeba na wymiar robić.

- Jak pan sądzi, czy grozi nam kolejna epidemia duchów, tak jak w latach trzydziestych? Jakub zamyślił się.

- Może być - powiedział wreszcie. - Nowe morderstwa ludzie zrobią, to i straszyć potem będzie, choć ja nie słyszał jeszcze, żeby straszyło w takim zwykłym bloku. Ale jest inne zagrożenie. - Zaszła w nim nieoczekiwana, subtelna przemiana. Zniknął silny wschodni akcent, zdania niespodziewanie zaczęły być poprawne gramatycznie. Przestał się drapać, a jego twarz była teraz skupiona. Oczy straciły swoją maślaność i patrzyły teraz przenikliwie w kamerę. - Pojawiło się dużo literatury dotyczącej magii - powiedział. - Większość tego to śmieci, niewarte przeczytania, ale w niektórych pobrzmiewają niebezpieczne nuty. Mnoży się różnych nawiedzonych wyznawców New Age. W większości to niegroźni maniacy, ale nawet oni usiłując rekonstruować dawne obrzędy, mogą zbudzić niebezpieczne moce. To samo dotyczy sekt. Ich ekspansywność, a zwłaszcza ogromne możliwości zaćmiewania umysłów adeptów wskazują, że jest tam coś więcej niż zwykłe wyłudzanie forsy. Obce siły usiłują zdobywać przyczółki w naszym kraju. Jeśli do tego dodamy upadek autorytetu Kościoła oraz spadek kwalifikacji duchownych egzorcystów, możemy się któregoś dnia obudzić z ręką w nocniku. Obym był fałszywym prorokiem, ale w Erę Wodnika wejść możemy jako społeczeństwo jeszcze normalne, a za dwadzieścia, może trzydzieści lat, cały naród może być już zmanipulowany. Zanik świadomości chrześcijańskiej wzmocni sługi ciemności. To, co dla nas jest egzotyczną opowieścią, dla naszych dzieci może stanowić smutną rzeczywistość. Postępująca desakracja wielu starych cmentarzy wywoła fale. Niestety, ustawy okołokonkordatowe zezwalają na pochówki innowierców na cmentarzach katolickich. To tragiczny błąd, za który przyjdzie odpokutować następnym pokoleniom. Uważam, że należy wprowadzić ostre przepisy. Każdego byłego członka partii komunistycznej pogrzebać za murem, w niepoświęconej ziemi i przybić osikowym kołkiem. Jedno bolszewickie ścierwo desakruje cały cmentarz, a wówczas mogą wstawać z grobów także ci, którzy byli prawie w porządku i z poświęconej ziemi nigdy by nie wstali. Ponadto uważam, że wszystkich pogrzebanych już komunistów należy ekshumować, przypalikować i pochować ponownie za murem. Tylko to daje nam gwarancję bezpieczeństwa. Ciała bezbożników można też palić i rozsiewać popioły, ale to nie zawsze pomaga - dodał po chwili.

Prowadzący siedział z otwartymi szeroko ustami, wpatrywał się w mówiącego. Widząc, że ten skończył, nabrał w płuca powietrza. Jakub powrócił do swojej pozy wioskowego przygłupa. Wyciągnął kapciuch z tytoniem, kawałek papieru pakunkowego i zaczął kręcić z tego koszmarnego skręta.

- Macie tu popielniczkę? - zagadnął.

- Znajdziemy - powiedział prowadzący, robiąc gwałtowny ruch ręką do kogoś, kto stał poza polem widzenia kamer. - A jak pan sobie wyobraża taką ekshumację? - zagadnął.

- W mieście to trudno, nikt nie wie, kim kto był i gdzie leży. Ale na wsi żaden problem.

Ktoś z personelu obsługującego postawił na stoliku puszkę po orzeszkach. Jakub podziękował mu kiwnięciem głowy. Wygrzebał z kieszeni metalową zapalniczkę. Była zaśniedziała i oblepiona jakimś czarnym syfem, który na zbliżeniu kamery wyglądał jak smoła. Pstryknął i zapalił swojego skręta owiniętego w szary, pakowy papier. Zaciągnął się i puścił bardzo ładne kółko z dymu. Dym był czarny, jak z płonących szmat.

- Trzeba to zrobić tak. Najpierw robi się spis pogrzebanych. Potem zbiera do kupy dziesięciu starych ludzi, z posterunku pożycza teczki, choć z własnego doświadczenia to tyle powiem, że mi nie dali. A potem wszystkich partyjnych wykreśla się z listy. Potem dalej, samobójców, rozwodników, świadków Jehowy, mormonów, żydów i innych takich. Potem robi się weryfikację katolików i innych ochrzczonych, którzy zostali na listach. Kto głosił poglądy socjalistyczne, won. Kto wywieszał flagi na pierwszy maja - won. Kto chodził na pochody - won. Kto składał kwiaty utrwalaczom władzy ludowej - won. I tak aż do skutku.

- A co będzie, jeśli na takiej liście zostaną dwie albo trzy osoby?

- No to trzeba ich ekshumować i pochować pod kościołem. A cały cmentarz jak leci, osikowymi kołkami. I już tam ludzi porządnych więcej nie chować. Zdesakrowany.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin