Navarro Julia - Gliniana Biblia.doc

(2354 KB) Pobierz

Julia Navarro

Gliniana Biblia

La biblia de barro

Przełożyła Agnieszka Mazuś

Wydawnictwo: Albatros 2006


Dla Fermina i Alexajak zwykle,

i dla moich przyjaciół,

najlepszych, jakich można sobie wymarzyć.


1

Była dziesiąta rano. W Rzymie padał deszcz. Taksówka zatrzymała się na placu Świętego Piotra.

Mężczyzna podał kierowcy pieniądze i nie czekając, aż ten wyda mu resztę, wcisnął pod pachę gazetę i żwawo podszedł do stojących przed świątynią wartowników, którzy sprawdzali, czy turyści wchodzący do bazyliki są przyzwoicie ubrani. Nie było mowy o szortach, minispódniczkach, bluzkach z dekoltem czy bermudach.

Kiedy znalazł się w świątyni, nawet nie przystanął przed Pietą Michała Anioła, jedynym dziełem sztuki wśród wszystkich skarbów Watykanu, które go poruszało. Zawahał się przez chwilę, starając się zorientować w układzie bazyliki, po czym skierował kroki w stronę konfesjonałów. O tej porze kapłani z różnych krajów spowiadali wiernych przybyłych z każdego zakątka świata w ich ojczystych językach.

Przystanął i oparł się o kolumnę, czekając, lekko zniecierpliwiony, aż mężczyzna, który dotarł tu przed nim, skończy się spowiadać. Kiedy zobaczył, że tamten wstaje z klęczek, podszedł do konfesjonału. Tabliczka informowała, że siedzący w nim ksiądz udziela kapłańskiej posługi w języku włoskim.

Na widok szczupłej sylwetki mężczyzny ubranego w doskonale skrojony garnitur na twarzy księdza pojawił się lekki uśmiech. Przybyły miał siwe, starannie zaczesane do tyłu włosy i postawę niecierpliwej osoby przywykłej do wydawania poleceń.

– Niech będzie pochwalony.

– Na wieki wieków.

– Ojcze, wyznaję, że zamierzam zamordować człowieka. Niech Bóg mi wybaczy.

Po tych słowach mężczyzna wyprostował się i nie zwracając uwagi na oniemiałego spowiednika, szybko oddalił się i zniknął w tłumie turystów. Na posadzce koło konfesjonału leżała pomięta, mokra od deszczu gazeta. Ksiądz nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Po chwili przez kratkę konfesjonału dobiegł go szept:

– Coś się stało? Źle się ksiądz czuje?

– Tak... Nie... Przepraszam...

Wychylił się i podniósł gazetę. Przebiegł wzrokiem stronę, na której była otwarta: koncert Rostropowicza w Mediolanie, sukces kasowy filmu o dinozaurach, kongres archeologiczny w Rzymie z udziałem najsłynniejszych uczonych i archeologów: Clonay, Miller, Smidt, Arzaga, Polonoski, Tannenberg... To ostatnie nazwisko było obwiedzione czerwonym flamastrem.

Złożył gazetę, włożył ją pod pachę i czym prędzej opuścił konfesjonał, nie dając szansy na wyznanie grzechów mężczyźnie, który oczekiwał, klęcząc, po drugiej stronie kraty.

* * *

– Chciałbym rozmawiać z panią Barredą.

– Kto mówi?

– Doktor Cipriani.

– Proszę chwilę zaczekać, doktorze.

Starszy pan przeczesał ręką włosy i poczuł, że nadchodzi atak klaustrofobii. Oddychał głęboko, starając się uspokoić i dla odwrócenia uwagi wędrując wzrokiem po przedmiotach, które towarzyszyły mu przez ostatnie czterdzieści lat. Jego gabinet pachniał skórą i tytoniem. Na stole stała ramka z dwoma zdjęciami – jedno przedstawiało jego rodziców, drugie trzech synów. Fotografię wnuków postawił na gzymsie kominka. W głębi widać było kanapę i dwa fotele z wysokimi zagłówkami oraz lampę z kremowym abażurem. Pod ścianami stały regały z mahoniu, których półki udzielały gościny tysiącom książek. Na podłodze perskie dywany... oto jego gabinet. Jak to dobrze znów być w domu. Musi się uspokoić.

– Carlo!

– Mercedes, znaleźliśmy go!

– Carlo, co ty mówisz!

Głos kobiety zdradzał ogromne napięcie. Wydawało się, że tak samo mocno pragnie i boi się usłyszeć, co ma jej do powiedzenia doktor.

– Wejdź do Internetu, poszukaj we włoskiej prasie, w jakiejkolwiek gazecie, na stronach poświęconych kulturze. Jest tam.

– Jesteś pewny?

– Tak, Mercedes, nie ma mowy o pomyłce.

– Dlaczego akurat na stronach poświęconych kulturze?

– Nie pamiętasz, jakie docierały do nas wieści?

– Tak, naturalnie... Więc on... Zrobimy to. Obiecaj mi, że się nie wycofasz.

– Nie, nie cofnę się. Ty też nie, oni również. Zadzwonię do nich zaraz. Musimy się spotkać.

– Chcecie przyjechać do Barcelony?

– Wszystko jedno dokąd. Zadzwonię do ciebie później, teraz chciałbym porozmawiać z Hansem i Brunonem.

– Carlo, czy to na pewno on? Jesteś pewny? Nie spuszczaj go z oka, nie można pozwolić, by znów nam się wymknął, koszty nie grają roli. Jeśli chcesz, przeleję zaraz pieniądze na twoje konto, tylko upewnij się, że zatrudniasz najlepszych. Nie może nam uciec.

– Mam dobrych ludzi. Nie umknie nam, możesz być spokojna. Zadzwonię do ciebie później.

– Carlo, jadę na lotnisko, wsiądę do pierwszego samolotu odlatującego do Rzymu, nie mogę tu siedzieć i czekać z założonymi rękami...

– Mercedes, nie ruszaj się z domu, dopóki do ciebie nie zadzwonię, nie możemy popełnić błędu. Nie wymknie nam się, zaufaj mi.

Odłożył słuchawkę. Udzielił mu się niepokój Mercedes. Dobrze ją znał, nie będzie zdziwiony, jeśli za dwie godziny zadzwoni do niego z lotniska Fiumicino. Nie potrafiłaby spokojnie usiedzieć, zwłaszcza w takiej chwili.

Wybrał numer telefonu w Bonn i niecierpliwie czekał, aż ktoś odbierze.

– Kto mówi?

– Poproszę z profesorem Hausserem.

– Z kim mam przyjemność?

– Carlo Cipriani.

– To ja, Berta! Co u pana słychać?

– Ach, moja kochana Berta! Jak się cieszę, że cię słyszę! Jak się miewa mąż i dzieci?

– Doskonale, dziękuję. Wszyscy się za panem stęskniliśmy, wciąż wspominamy tamte wakacje, trzy lata temu, w pana domu w Toskanii. Nigdy nie odwdzięczę się panu za to, że zaprosił nas pan akurat wtedy, gdy Rudolf był na skraju wyczerpania i...

– Nie ma za co dziękować, z przyjemnością znów się z wami zobaczę, jesteście zawsze mile widziani. Berto, czy zastałem twojego tatę?

Kobieta wyczuła napięcie w głosie przyjaciela swego ojca i nieco zaniepokojona powiedziała:

– Tak, już go proszę do telefonu. Czy coś się stało? Dobrze się pan czuje?

– Nie, kochanie, nic się nie stało, chciałbym tylko zamienić z nim słowo.

– Dobrze, już podchodzi. Do widzenia.

Ciao, moja piękna.

Po kilku chwilach do Ciprianiego dotarł mocny głęboki głos profesora Haussera.

– Carlo...

– Hans, on żyje!

Mężczyźni zamilkli, każdy słyszał w słuchawce przyśpieszony oddech rozmówcy.

– Gdzie jest?

– Tu, w Rzymie. Trafiłem na niego przypadkiem, kiedy przeglądałem codzienną gazetę. Wiem, że nie przepadasz za Internetem, ale jeśli wejdziesz na stronę jakiejkolwiek włoskiej gazety, zwłaszcza na strony poświęcone kulturze, sam się przekonasz. Znalazłem agencję detektywistyczną, która będzie go śledzić dwadzieścia cztery godziny na dobę, gdziekolwiek się uda, jeśli przyjdzie mu do głowy wyjechać z Rzymu. Tak czy inaczej, powinniśmy się spotkać. Rozmawiałem o tym z Mercedes, teraz zadzwonię do Brunona.

– Przyjadę do Rzymu.

– Nie jestem pewny, czy to najlepszy pomysł.

– Dlaczego nie? On już jest w Rzymie i musimy to zrobić.

– O, tak. Nic na świecie nie może nam w tym przeszkodzić.

– Sami tego dokonamy?

– Jeśli nie znajdziemy nikogo, kto by nas wyręczył, owszem. Ja sam podejmę się tego z zimną krwią. Myślałem o tym przez całe życie... jak by to było, co bym czuł... Jestem w zgodzie z własnym sumieniem.

– Poznamy to uczucie, przyjacielu, kiedy będzie po wszystkim. Niech Bóg mi wybaczy, albo przynajmniej zrozumie.

– Zaczekaj, ktoś dzwoni na komórkę... To Bruno. Zadzwonię do ciebie później.

– Carlo!

– Bruno, miałem do ciebie zatelefonować...

– Mercedes dzwoniła... Czy to prawda?

– Tak.

– Natychmiast wyruszam do Rzymu. Gdzie się spotkamy?

– Zaczekaj, Bruno...

– Nie, nie będę czekał. Czekałem ponad sześćdziesiąt lat. Jeśli się pojawił, nie będę czekał ani sekundy dłużej. Chcę wziąć w tym udział, Carlo, chcę to zrobić...

– Zrobimy to. Zgoda, przyjedź do Rzymu. Zadzwonię jeszcze raz do Mercedes i Hansa.

– Mercedes jest już w drodze na lotnisko, a mój samolot wylatuje z Wiednia za godzinę. Powiadom Hansa.

– Czekam na was w domu.

Było południe. Pomyślał, że ma jeszcze dość czasu, by wstąpić do kliniki i poprosić sekretarkę, żeby odwołała wszystkie wizyty zaplanowane na następny dzień. Większość pacjentów i tak przyjmował teraz jego starszy syn, Antonino, zdarzali się jednak starzy znajomi, którzy nalegali, by to on miał ostatnie słowo w kwestii ich zdrowia. Nie narzekał jednak, bo dzięki temu stale był zajęty i czuł się zobowiązany poszerzać swoją wiedzę na temat tajemniczego mechanizmu ludzkiego ciała. Wiedział jednak, że naprawdę trzymało go przy życiu bolesne pragnienie, by wyrównać stare rachunki. Wmawiał sobie, że nie może umrzeć, dopóki się z tym nie upora. Tego ranka, w Watykanie, kiedy podchodził do konfesjonału, dziękował Bogu za to, że pozwolił mu dożyć tych dni.

Czuł w piersi ostry ból. Nie była to jednak zapowiedź zawału, tylko smutek, bezgraniczny smutek i gniew na Boga, w którego nie wierzył, ale, do którego modlił się i skarżył w myślach, przekonany, że ten i tak go nie słyszy.

Na myśl o Bogu pogorszył mu się humor. Cóż on ma wspólnego z Bogiem? Nigdy się nim nie przejmował. Nigdy! Opuścił go, kiedy był mu najbardziej potrzebny, kiedy on sam naiwnie myślał, że do zbawienia i ucieczki od strasznych przeżyć wystarczy głęboka wiara. Ależ był głupi! Teraz nachodzą go myśli o Bogu, bo w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat już się wie, że śmierć jest bliższa niż życie i w głębi duszy, przed nieuniknioną podróżą do wieczności, włączają się sygnały alarmowe i strach.

Zapłacił za taksówkę, tym razem odbierając resztę. Klinika usytuowana w Parioli, eleganckiej, spokojnej rzymskiej dzielnicy, mieściła się w czteropiętrowym budynku, w którym pracowało dwudziestu specjalistów, nie licząc dziesięciu lekarzy internistów. Była jego dziełem, owocem jego woli i wysiłku. Ojciec byłby z niego dumny, a matka... Oczy zaszły mu łzami. Matka uściskałaby go mocno, szepcząc mu do ucha, że nie ma takiej rzeczy, która mogłaby mu się nie udać, że wszystko można osiągnąć, jeśli się tego bardzo chce, że...

– Dzień dobry, panie doktorze.

Głos portiera przywrócił go do rzeczywistości. Doktor wszedł do holu zdecydowanym krokiem, wyprostowany, i skierował się do swojego gabinetu na pierwszym piętrze. Po drodze witał się z innymi lekarzami i podał rękę kilku pacjentom, którzy zatrzymywali go na krótką rozmowę, jeśli go rozpoznali. W głębi korytarza zobaczył smukłą sylwetkę swojej córki. Uśmiechnął się. Lara cierpliwie słuchała oddechu drżącej kobiety, z całej siły ściskającej za rękę młodą dziewczynę. Lekarka pogłaskała nastolatkę po ramieniu i pożegnała się z pacjentką. Nie zauważyła go, on zaś nie starał się odwracać teraz jej uwagi od pracy. Później do niej zajrzy.

Wszedł do sekretariatu znajdującego się tuż koło gabinetu. Sekretarka, Maria, podniosła oczy znad klawiatury.

– Panie doktorze, ależ pan dziś późno przyszedł. Było mnóstwo telefonów, a za chwilę przyjdzie pan Bersini. Już mu zrobili wszystkie badania i chociaż wyniki wskazują na to, że jest zdrów jak ryba, upiera się, że to pan osobiście musi go obejrzeć. I jeszcze...

– Mario, przyjmę pana Bersiniego, gdy tylko się pojawi, po nim jednak proszę odwołać wszystkie wizyty. Możliwe, że przez następne dni nie będę przychodził do pracy. Spodziewam się gości, paru starych przyjaciół, muszę się nimi zająć.

– Dobrze, panie doktorze. Do kiedy mam nie umawiać pacjentów?

– Nie wiem, zawiadomię cię. To może potrwać tydzień, nie więcej niż dwa... Jest mój syn?

– Tak. Jest również pana córka.

– Tak, już ją widziałem, Mario, czekam na telefon z agencji detektywistycznej. Proszę połączyć, nawet gdyby był u mnie pacjent, dobrze?

– Tak jest, panie doktorze. Mam pana teraz połączyć z synem?

– Nie, nie trzeba, o tej porze pewnie jest na sali operacyjnej, zadzwonimy do niego później.

Na stole w gabinecie znalazł gazety ułożone w równy stosik. Wziął pierwszą i poszukał odpowiedniej rubryki na jednej z ostatnich stron. Tytuł brzmiał: „Rzym światową stolicą archeologii". Artykuł mówił o kongresie pod auspicjami UNESCO poświęconym pochodzeniu ludzkości. Na liście uczestników znajdowało się nazwisko człowieka, którego szukali od ponad pół wieku.

Jak to możliwe, że znalazł się tu, w Rzymie? Akurat teraz? Gdzie był przez cały ten czas? Czyżby wszyscy stracili pamięć? Nie potrafił zrozumieć, że ktoś taki może uczestniczyć w międzynarodowym kongresie pod patronatem UNESCO.

Przyjął Sandra Bersiniego, dokonując nieprawdopodobnego wysiłku, by cierpliwie wysłuchać jego utyskiwań. Zapewnił go, że ma doskonałe zdrowie, co zresztą było prawdą, ale po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty okazywać mu swojej troski dłużej, niż to było konieczne, i grzecznie wyprosił go z gabinetu, usprawiedliwiając się tym, że czekają na niego kolejni pacjenci.

Na dźwięk telefonu podskoczył.

Szef agencji streścił mu wyniki pierwszych godzin śledztwa. Sześciu z jego najlepszych ludzi znajduje się już w miejscu, gdzie odbywa się kongres. Ale mężczyzny o nazwisku Tannenberg tam nie ma.

Ta wiadomość zaskoczyła Carla Ciprianiego. Musiało dojść do pomyłki, chyba że...

To jasne! Mężczyzna, którego szukają, jest od nich starszy, ale na pewno ma dzieci, wnuki, pewnie to ktoś z jego rodziny...

Poczuł się rozczarowany. Ogarnęła go wściekłość. Już uwierzył, że ten potwór znów się pojawił, a teraz okazuje się, że to nie on. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu jednak, że są na dobrym tropie, blisko, bliżej niż kiedykolwiek. Poprosił więc szefa, by nie zaprzestawał poszukiwań, wszystko jedno, jak daleko będą musieli się posunąć i ile miałoby to kosztować.

– Tato...

Nie zauważył, kiedy do gabinetu wszedł Antonino. Największym wysiłkiem woli zmusił się do wyprostowania za biurkiem i do przybrania zadowolonej miny, bo widział, że syn przygląda mu się z troską.

– Jak idzie, synku?

– Dobrze, jak zwykle. O czym myślisz? Nawet nie zauważyłeś, kiedy wszedłem.

– Od dziecka się tego nie oduczyłeś: nie pukasz do drzwi.

– Ależ tato, nie odgrywaj się na mnie.

– Za cóż miałbym się odgrywać?

– Nie wiem, za swoje kłopoty... Znam cię zbyt dobrze i widzę, że coś ci dzisiaj leży na sercu. Co się stało?

– Nic, naprawdę, nic. Wszystko dobrze. Ach, przez parę dni może mnie nie być w pracy, wiem wprawdzie, że nie jestem tu potrzebny, ale uprzedzam cię, gdyby ktoś mnie szukał.

– Jak to nie jesteś potrzebny? Ach, nie jesteś w najlepszym nastroju! A można wiedzieć, dlaczego masz zamiar nie przychodzić do szpitala? Wybierasz się dokądś?

– Przyjeżdża Mercedes, Hans i Bruno.

Antonio się skrzywił. Wiedział, jak ważni są dla ojca przyjaciele, jednak ta trójka budziła w nim niepokój. Wydawało się, że to tylko grupka nieszkodliwych staruszków, ale było w nich coś dziwnego.

– Powinieneś ożenić się z Mercedes – zdobył się na żart.

– Nie opowiadaj głupstw.

– Od śmierci mamy minęło już piętnaście lat, wydaje się, że dobrze wam z Mercedes, ona też jest samotna.

– Dość żartów, Antonio. Wychodzę.

– Byłeś u Lary?

– Zajrzę do niej przed wyjściem.

* * *

W wieku sześćdziesięciu pięciu lat Mercedes Barreda zachowała dawną urodę. Wysoka, szczupła, śniada, o eleganckich płynnych ruchach, podobała się mężczyznom. Być może dlatego nigdy nie wyszła za mąż. Ona sama twierdziła, że nigdy nie spotkała mężczyzny na swoją miarę.

Była właścicielką przedsiębiorstwa budowlanego. Dorobiła się fortuny wytrwałą pracą bez najcichszej choćby skargi. Pracownicy uważali ją za osobę twardą, ale sprawiedliwą. Nigdy nie odwróciła się plecami do żadnego robotnika, płaciła tyle, ile się należało, wszyscy jej pracownicy mieli ubezpieczenie, dbała, by ich prawa były przestrzegane. Jej sława żelaznej damy brała się zapewne stąd, że nikt nigdy nie widział uśmiechu na jej twarzy, nie mówiąc już o tym, by roześmiała się na głos. Trudno jednak było zarzucać jej władczość albo, że kiedykolwiek podniosła na kogoś głos. A jednak było w niej coś, co sprawiało, że wszyscy czuli się przy niej mali.

Ubrana w beżowy kostium, z kolczykami z pereł w uszach jako jedyną ozdobą, Mercedes Barreda szybkim krokiem przemierzyła niekończące się korytarze lotniska Fiumicino w Rzymie. Głos z megafonu zapowiadał, że wylądował właśnie samolot z Wiednia. Miał nim przylecieć Bruno. Jeśli się spotkają, mogą razem pojechać do domu Carla.

Mercedes i Bruno padli sobie w objęcia. Nie widzieli się ponad rok, choć często rozmawiali przez telefon i regularnie pisywali do siebie e-maile.

– Jak się ma twoja rodzina? – zapytała Mercedes.

– Sara została babcią. Moja wnuczka, Elena, urodziła dziecko.

– Zostałeś pradziadkiem! Nieźle się trzymasz jak na takiego starucha. A twój syn David?

– Zatwardziały samotnik, podobnie jak ty.

– A jak się ma żona?

– Kiedy wyjeżdżałem, nadal protestowała. Od pięćdziesięciu lat kłócimy się o to samo. Ona chciałaby, żebym zapomniał, nie rozumie, że nie możemy sobie na to pozwolić. Nie chciałem, żeby mi towarzyszyła. Choć nie chce się do tego przyznać, boi się, bardzo się boi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin