Judith Arnold
Boso po trawie
Książkę tę dedykuję mojej siostrze Carolyn, mojej kuzynce Judy, przyjaciółce mojej mamy, Adele, przyjaciółce mojej babci, Hannah, oraz wszystkim Waszym siostrom, matkom, kuzynkom i przyjaciółkom.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby w przejeżdżającym nieopodal samochodzie nie strzeliła rura wydechowa; zabrzmiało to jak wystrzał z karabinu.
Huk targnął powietrzem, zakłócając spokój, jaki wczesnym popołudniem panował w centrum Devon. Dookoła rozszedł się cierpki zapach spalin. Zanim Beth dostrzegła winowajcę – stare, rozklekotane kombi, za którym wlokła się smuga dymu – oszalała z przerażenia Panna zaczęła szczekać. Skakała, rzucała się to w prawo, to w lewo, ciągnęła za smycz, aż wreszcie okręciła ją wokół kostek swej pani. Potem jedno silniejsze szarpnięcie wystarczyło, żeby Beth wylądowała w mało dostojnej pozie na chodniku.
Krzyknęła i wypuściła smycz z ręki. Panna pognała przed siebie.
No dobrze, pomyślała Beth, usiłując zdławić przekleństwa, które cisnęły się jej na usta. Nic strasznego się nie stało. Nie panikuj.
Ważne jest, żeby zachować spokój, nie wyolbrzymiać tragedii, nie ulegać stresom; postanowiła przecież cieszyć się każdą chwilą, każdym dniem. Nie zamierza załamywać się tylko dlatego, że jej ukochana psina, którą niecały kwadrans temu wzięła z miejscowego schroniska dla zwierząt, pędzi wzdłuż głównej ulicy miasta, wlokąc za sobą – niczym drugi ogon – nową, elegancką smycz. Co to, to nie.
– Panna, stój! – zawołała, ostrożnie wstając z ziemi. Otrzepała delikatnie pośladki, obejrzała kolana, kostki; pobieżne oględziny nie wykazały, aby jakakolwiek część ciała ucierpiała od upadku. Podniósłszy torebkę, zaczęła rozglądać się po ulicy. Nagle dojrzała, jak Panna mija trzy-, może czteroletnie dziecko, które wyszło z matką z piekarni i usiłowało zagrodzić psu drogę. Dziecko zapiszczało radośnie, pies zaś, ujadając zawzięcie, pomknął dalej przed siebie. Biegł z zadziwiającym wdziękiem jak na tak małe, włochate stworzenie o nieproporcjonalnie dużych, grubych łapach.
Beth ze zdumieniem potrząsnęła głową. Na Manhattanie ludzie wtulaliby się w ściany budynków, byleby tylko nie otrzeć się o obcego psa, który uciekł właścicielowi, w Devon natomiast próbowali zwierzę schwytać.
Nie miała jednak czasu dumać nad tym, jakie jeszcze istnieją różnice kulturowe między jej nowym miejscem zamieszkania a starym. Zarzuciwszy torebkę na ramię, czym prędzej ruszyła w pogoń za szczeniakiem. Ażeby nie zderzyć się z uciekającą psiną, nastolatek na łyżworolkach wpadł na latarnię; potem jedną wolną ręką – bo w drugiej niósł nieporęczne pudło – usiłował złapać psiaka listonosz. Bezskutecznie. Panna dotarła na róg, wbiegła na jezdnię i cudem uniknęła zderzenia z rowerem, na którym pedałował starszy jegomość.
Beth przyspieszyła kroku, ale sandały, które rano włożyła na nogi, niezbyt nadawały się do biegów, a poza tym nie miała tej kondycji co dawniej. Powietrze, dotychczas świeże i ożywcze, nagle stało się ciężkie i duszne; Beth poczuła, jak włosy lepią się jej do szyi, a w gardle zasycha.
Zaczęła się w duchu przeklinać. Była zła, bardziej na siebie niż na Pannę. Co jej strzeliło do głowy, żeby brać ze schroniska upartego, szalonego kundla? Przecież tyle wiedziała o psach co nic.
Przeprowadziła się do Devon, miasta w południowej, górzystej części stanu New Hampshire, żeby rozpocząć nowe życie. Małe mieszkanie w nowojorskiej Upper East Side zamieniła na uroczy dom w stylu kolonialnym, stojący przy wąskiej, krętej drodze. Zrezygnowała z dobrze płatnej pracy w znanej firmie adwokackiej, mieszczącej się w Alei Parkowej, żeby zostać wspólniczką Cindy Miller oraz jej męża Jeffa, a także po to, by móc pracować pięć dni w tygodniu od dziewiątej rano do piątej po południu, a potem być wolną. Zrezygnowała też z życia w pojedynkę i kupiła sobie psa, bo stary, stojący na zalesionym wzgórzu dom aż się o to prosił.
Zresztą kiedy wybrała się do schroniska i w pokaźnych rozmiarów klatce ujrzała pełnego energii szczeniaka, który biegał, szczekał i dominował nad resztą zwierząt, natychmiast się w nim zakochała.
Jednakże to, co teraz czuła do małego uciekiniera, dalekie było od miłości. Może i Panna miała wielkie, brązowe ślepia, którymi tęsknie się w nią wpatrywała, oraz uszy miękkie jak atłas, ale co z tego? Ją, Beth, pupa bolała od upadku, a psina zupełnie na to nie zważała, tylko ile sił w nogach gnała dalej przed siebie.
Przy krawężniku stała szara, zakurzona furgonetka. Nagle drzwi od strony kierowcy otworzyły się i ze środka wyskoczył mężczyzna, który wbiegł na chodnik; dużym buciorem o grubych podeszwach nadepnął na smycz, zmuszając Pannę do zatrzymania się.
Dysząc ciężko, Beth oparła ręce na biodrach i podniosła wzrok, żeby spojrzeć na mężczyznę, który przyszedł jej z pomocą. Jego uśmiech ją poraził.
Ale nie tylko uśmiech miał wspaniały. Przesunęła wzrokiem po potarganych, kasztanowatych włosach swego wybawcy, zwróciła uwagę na jego oczy koloru czekolady, otoczone ledwo widocznymi zmarszczkami, na jego mocno zarysowaną szczękę, prosty nos, dołeczki w policzkach. Najważniejszy jednak był uśmiech. To on opromieniał jego twarz, definiował ją. Kiedy mężczyzna rozciągnął w uśmiechu wargi, nie tylko pogłębiły się dołeczki w policzkach i zmarszczki wokół oczu, ale spojrzenie mu rozbłysło. Beth miała wrażenie, że uśmiechają się jego oczy, nozdrza, brwi. Po prostu wszystko w nim składało się na ten wspaniały uśmiech – spalona przez słońce skóra, niedbała poza, kąt nachylenia głowy, silne ramiona widoczne spod krótkich rękawów koszulki.
Czy ramiona mogą się uśmiechać? – zadumała się na moment, a potem pomyślała: czemu nie? Skoro wszystko się w nim uśmiecha...
Swoją drogą ciekawe, dlaczego tak szczerzy zęby? Co go tak rozweseliło? Nieposłuszna psina? To, że ona, Beth, rymnęła na tyłek? Zmęczyła się, goniąc za kundlem, i stała teraz spocona, zziajana, ale facet naprawdę nie musi patrzeć na nią z takim rozbawieniem, jakby była klownem w podrzędnym cyrku.
– Twoja zguba? – spytał.
W jego głosie również pobrzmiewał uśmiech.
Zacisnąwszy usta, nieudolnie usiłowała wsunąć bluzkę z powrotem do spódnicy, po czym przeczesała palcami krótko ostrzyżone włosy, jakby podświadomie liczyła na to, że kiedy doprowadzi się do porządku, mężczyzna przestanie się z niej śmiać. Zresztą on sam też nie był wzorem elegancji. Miał na sobie sprane, znoszone dżinsy, niemal białe na kolanach, oraz granatową bawełnianą koszulkę, którą na ramionach i piersi pokrywała warstwa jasnego pyłu. Solidne, ciężkie buciory wyglądały zaś tak, jakby odbył w nich pięćdziesięciokilometrową wędrówkę po błocie.
Beth uznała, że facet jest robotnikiem fizycznym, aczkolwiek niezwykle przystojnym. Nie miała nic przeciwko przystojnym robotnikom fizycznym, ale nie lubiła, kiedy któryś patrzył na nią z politowaniem, bo nie umie sobie poradzić z nieposłusznym szczeniakiem.
Skrzywiła się, zła na siebie o to, że zwraca uwagę na wygląd faceta, na jego ciało i szczupłą sylwetkę. Doskonałość fizyczna stanowi dar. Albo człowiek ją posiada, albo nie. Uroda nie jest czymś, co się osiąga dzięki mozolnej pracy czy zaletom charakteru.
Mężczyzna schylił się, zdjął nogę ze smyczy i podniósł psiaka z ziemi. Ręce miał tak duże, że szczeniak bez trudu zmieścił się na jego dłoni. Panna ułożyła się wygodnie, po czym zaskomlała z rozkoszy. Kiedy mężczyzna podrapał ją delikatnie za uszami, zamknęła ślepia – była wniebowzięta. Zaledwie parę minut temu lizała Beth po palcach, merdała ogonkiem, piszczała radośnie, a teraz niestały w uczuciach, paskudny kundel znalazł nową miłość.
Beth westchnęła. Gdyby była psem i mogła wybierać między chudą blondynką a cudownym okazem męskości, nie ulega wątpliwości, że też by wybrała cudowny okaz męskości. Mężczyzna podniósł szczeniaka wyżej, na wysokość oczu, i patrząc w jego pełne zachwytu ślepia, spytał:
– Powiedz, malutki, czy ta pani należy do ciebie?
Beth poczuła, że mija jej złość. Bo w końcu czy można być złym na kogoś tylko dlatego, że jest silnym, zdrowym, atrakcyjnym facetem, który potrafi dogadać się z jej psem?
– Na razie rzeczywiście niezbyt wiadomo, kto należy do kogo – przyznała z uśmiechem. – Dziękuję za pomoc.
Sama bym jej nie złapała. Nie biegam zbyt szybko...
Mężczyzna zerknął na jej nogi; kąciki warg mu drgnęły. Szeroka, bawełniana spódnica sięgała Beth do połowy łydek, więc niewiele widział, mimo to przez dłuższą chwilę nie podnosił wzroku.
– Nie ma za co – rzekł, kierując spojrzenie na jej twarz.
W jego głosie pobrzmiewał akcent typowy dla okolic Nowej Anglii, do którego Beth jeszcze nie zdążyła przywyknąć.
– Nic dziwnego, że pies zwiał. Huk był taki, że pewnie słychać go było na drugim końcu świata. Skoro ja się wystraszyłem, psina tym bardziej miała prawo.
– No tak. Szczeniaki chyba w ogóle źle znoszą hałas.
Mężczyzna wpatrywał się w nią przyjaźnie, ale nie tak natarczywie jak nowojorscy podrywacze. Widocznie faceci z małych miasteczek są lepiej wychowani i nie pożerają kobiet wzrokiem, pomyślała Beth. A może ten konkretny facet nie widzi przed sobą nic apetycznego?
Wcale się nie zdziwiła. Wystające spod spódnicy łydki najwidoczniej nie wywarły na nim wrażenia, jeśli zaś chodzi o resztę... Reszta, jak wiedziała, też nie była nadzwyczajna.
Głaszcząc szczeniaka za uszami, mężczyzna nie spuszczał oczu z Beth. Spojrzenie miał przenikliwe.
– Jesteś tu nowa, prawda?
– Tak – odparła.
Umieścił psa w lewej dłoni, prawą zaś wyciągnął na powitanie.
– Ryan Walker – przedstawił się.
– Beth Pendleton.
Zacisnął swoją dużą, silną rękę o twardej, gładkiej skórze na jej szczupłej dłoni. To ręka człowieka, który pracuje fizycznie, pomyślała Beth.
– A ten mały jak ma na imię? – spytał, zerkając na psa.
– Panna.
– Panna? – zdumiał się Ryan Walker.
– To pierwsze, co mi przyszło do głowy. Ale wygląda jak panienka, prawda?
– Raczej jak kawaler. – Mężczyzna parsknął śmiechem.
– Co?
Ponownie uniósł psa na wysokość oczu, jakby chciał mu obejrzeć brzuszek, a kiedy po chwili przytulił zwierzę do piersi, z trudem zachowywał powagę.
– Niestety, muszę cię rozczarować, ale ten piesek nie jest żadną Panną.
Miała ochotę wyrwać szczeniaka z jego rąk i przekonać się na własne oczy. Ale nie zrobiła tego, już dość się dziś zbłaźniła. Panna czy Kawaler – nie wiedziała jeszcze, jak nazwie potwora, wiedziała jednak, że w krótkim czasie sprawił jej całą masę kłopotów.
To, że głupi psiak był zachwycony bliskością Ryana i wpatrywał się w niego rozanielonym wzrokiem, również nie poprawiło jej nastroju. Nie dość, że suczka okazała się pieskiem, to jeszcze piesek zakochał się po uszy w facecie, który robił, co mógł – choć niezbyt mu to wychodziło – żeby zachować poważną minę.
W tętniącym życiem Manhattanie, gdzie człowiek bez przerwy bywał narażony na stresy, Beth zawsze doskonale sobie radziła. Dlaczego więc w małej, sennej mieścinie w New Hampshire nie potrafi normalnie funkcjonować?
– Jestem prawie pewna, że pracownica schroniska powiedziała mi, że to suczka – wyszeptała, zerkając gniewnie na psa.
– A ty nie zajrzałaś pod ogon?
– Nie. To byłoby niegrzeczne.
– Rozumiem. – Mężczyzna zarechotał pod nosem. – Ale wiesz, psy nie należą do grzecznych istot. Zwłaszcza małe pieski.
– Czuję się jak idiotka – rzekła cicho. Spoglądała na zwierzę, unikając wzroku Ryana. – Byłam taka przejęta, kiedy ją... to znaczy jego... zobaczyłam. Nigdy nie miałam psa. Po prostu straciłam głowę. Kiedyś zwracałam uwagę na różne szczegóły, a teraz... sama nie wiem. Pracownica schroniska przyniosła mi jakieś papiery, a ja wypisałam czek i zapomniałam o bożym świecie. Ostatnio stałam się jakoś mało spostrzegawcza. Uciekam myślami gdzie indziej i...
Nagle, zdając sobie sprawę, że trajkocze bez umiaru, ucichła. Oczy wciąż miała utkwione w zwierzęciu. Ryan przez chwilę milczał, jakby usiłował przetrawić usłyszane informacje.
– Nigdy nie miałaś psa? – spytał wreszcie.
– To chyba widać – odparła, uśmiechając się kwaśno.
– Kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz.
– Niekoniecznie. Czasem da się go uniknąć. Może gdybym wszystko lepiej przemyślała, nie wzięłabym psa.
– A ja uważam, że lepiej za dużo nie myśleć. Zwłaszcza gdy chodzi o pierwszy raz. Pamiętam kilka takich pierwszych razy, które nigdy by się nie zdarzyły, gdybym za długo nad nimi dumał. Na szczęście nie dumałem.
Wreszcie Beth odważyła się napotkać wzrok Ryana; gdy ujrzała jego roześmiane oczy, zrozumiała, że mężczyzna ma całkiem co innego na myśli niż ona. Że nie mówi o tym, kiedy ktoś po raz pierwszy bierze psa pod swój dach, lecz o tym, kiedy kobieta z mężczyzną pierwszy raz idą do łóżka.
Oczywiście może się myliła, tak jak się myliła co do płci szczeniaka. Po prostu wyszła z wprawy, jeśli chodzi o sprawy męsko-damskie; od tak dawna stykała się z mężczyznami wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej, że zupełnie nie wiedziała, kiedy ktoś z nią flirtuje.
Przysięgła sobie, że tu, w Devon, będzie starała się żyć w miarę normalnie, a normalna trzydziestodwuletnia, niezamężna kobieta nie unika kontaktów z przedstawicielami odmiennej płci. Z drugiej strony Beth chyba nie była gotowa nawiązywać bliższej znajomości z takim człowiekiem jak Ryan Walker. Fizycznie jest zbyt doskonały.
Patrzyła, jak głaszcze psinę po brzuchu. Nie sądziła, że psy potrafią wydawać takie dźwięki jak ten, który wydobywał się z gardła Panny; to, co słyszała, przypominało bowiem mruczenie. Wyobraziła sobie rozkosz, jaką odczuwa psiak, kiedy pokryte odciskami palce przesuwają się po jego miękkim, białym futerku, gładząc je leciutko, z delikatnością, która nie pasuje do kogoś tak silnego, przyzwyczajonego do ciężkiej pracy fizycznej.
Słońce grzało niemiłosiernie. A może to Ryan Walker, jego ręce, oczy i uśmiech sprawiały, że krew buzowała Beth w żyłach? W każdym razie Beth miała nadzieję, że facet nie będzie próbował się do niej zalecać. Naprawdę nie była na to jeszcze gotowa.
– Powiedziałaś, że pracownica schroniska dala ci jakieś dokumenty – rzekł Ryan, nie odrywając spojrzenia od twarzy Beth. – Nie było w nich nic na temat płci?
– Pewnie było, ale nie czytałam ich. Zobaczyłam psinę i oszalałam na jej punkcie.
Dołeczki w policzkach Ryana pogłębiły się.
– A zatem miłość od pierwszego wejrzenia?
Flirtował z nią; nie miała już wątpliwości.
Zastanawiała się, co powinna zrobić. Jedna część jej osoby – ta rozsądna, a może ta wystraszona – chciała powiedzieć mu prawdę, wyjaśnić sytuację, nie dopuścić do tego, żeby cokolwiek między nimi zaszło. Druga zaś część pragnęła skorzystać z okazji i też poflirtować, sprawdzić, czy nadal to potrafi i udowodnić samej sobie, że przynajmniej z pozoru jest normalną kobietą, która niczym nie różni się od innych.
Czemu nie? – pomyślała. Do niczego ją to przecież nie zobowiązywało. W końcu są tylko dwojgiem obcych ludzi rozmawiających o psie. Tak, absolutnie powinna skorzystać z okazji, przetestować swoje umiejętności, przećwiczyć stare, wypróbowane metody. Kto wie, kiedyś mogą się jeszcze przydać.
Wzięła się w garść i odwzajemniła spojrzenie Ryana.
– Miłość od pierwszego wejrzenia, powiadasz? To śmieszne, bo jeszcze kwadrans temu nie wierzyłam, że coś takiego istnieje – rzekła, pełna podziwu dla własnego opanowania.
– I nagle uwierzyłaś?
– Tak. – Popatrzyła na psa, po czym ponownie skierowała oczy na mężczyznę. – Kiedy zobaczyłam Pannę.
Ryan roześmiał się.
– Uważaj, bo piesek nabawi się kompleksów. Będzie miał problemy z określeniem własnej płci i do końca życia będziesz go prowadzać na psią terapię.
– O mój Boże! Nie chciałabym mu sprawiać tylu cierpień.
– Jesteś pewna, że nie wolałabyś innego psa?
– Absolutnie.
Wpatrywała się w niego intensywnie; odwrócenie wzroku oznaczałoby porażkę. Podobała się jej własna odwaga, a także to, że potrafi wzbudzić sobą zainteresowanie mężczyzny, którego przypadkiem spotkała w centrum Devon i który nic o niej nie wie. Zaczęła gładzić miękkie futerko przy uszach psiaka; miała świadomość, że palce Ryana są tuż obok, że głaszczą psi brzuszek.
– Wybrałam go spośród innych zwierząt. A może to on wybrał mnie? Tak czy inaczej, przypadliśmy sobie do gustu.
– Chyba faktycznie połączyła was miłość od pierwszego wejrzenia.
Uśmiech Ryana, jego spojrzenie i głęboki, lekko ochrypły głos tworzyły niebezpieczną mieszankę. Nawet w dawnych czasach, kiedy normalnie funkcjonowała w towarzystwie, Beth czułaby się speszona towarzystwem takiego mężczyzny. Wiedziała, że powinna się wycofać, póki jeszcze nad sobą panuje.
– O wiele łatwiej żyje się z samcem – oznajmił mężczyzna. – Ale pewnie sama o tym wiesz.
– Z samcem? Masz na myśli psa w przeciwieństwie do suczki?
Ryan spoważniał, jakby zdając sobie sprawę, że doszli do pewnej granicy, której Beth nie pozwoli przekroczyć.
– Tak. Psy nie miewają humorów. Są silne, mężne, lojalne.
– Bzdury. Ale z ciebie męski szowinista! – Ucieszyła się, że Ryan trochę przystopował. – Jestem pewna, że suczki są też odważne i lojalne. I nie miewają żadnych humorów.
A poza tym na pewno są znacznie bardziej posłuszne od piesków.
– No jasne – przyznał, siląc się na powagę. – Suczki kręcą zadkami i skomlą, a pieski piją piwko i oglądają w telewizji komedie.
– Poza tym roznoszą po domu błoto.
– Tony błota. W dodatku zawsze po świeżo umytej podłodze.
Beth odetchnęła. Pogłaskała psa pod brodą, a on wydał z siebie błogie westchnienie.
– No i jak mam cię nazwać, co? – spytała zwierzę.
– Lolek – podpowiedział Ryan.
– Lolek? – Beth spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Chcesz, żebym na to słodkie, urocze stworzenie wołała Lolek?
– A nie sądzisz, że wygląda jak Lolek? – Mężczyzna ponownie uniósł psinę na wysokość oczu. – No, Loluś, jak ci się podoba nowe imię?
Mały zdrajca polizał Ryana po brodzie.
– Widzisz? Podoba mu się.
Beth zmarszczyła czoło; nic lepszego nie potrafiła wydumać.
– No dobrze, niech będzie Lolek – zgodziła się, ujmując końcówkę smyczy. – Skoro jemu się podoba...
Ryan postawił szczeniaka na ziemi.
– Powiedz, co cię sprowadza do Devon? – spytał, mierząc Beth uważnym spojrzeniem. – Poza, oczywiście, chęcią znalezienia wymarzonego psa?
Pytanie nie kryło w sobie żadnych podtekstów. Ryan Walker nawet się nie domyślał, jak trudno było Beth na nie odpowiedzieć.
Co ją sprowadziło do Devon? Wiele rzeczy. Zwłaszcza jedna. Ale nie zamierzała jej zdradzać Ryanowi; zresztą gdyby wyznała mu prawdę, pewnie pożałowałby swego pytania.
– Potrzebowałam zmiany – odparła wymijająco.
– Zmiany czego?
To pytanie również brzmiało niewinnie. Podejrzewała jednak, że jeśli odpowie, mężczyzna zada następne, i następne. ..
– Otoczenia – ucięła. – Znudziło mi się już życie w mieście.
– Tak, miasto nie jest odpowiednim miejscem dla psa – – oznajmił, jakby wyczuwając jej niechęć do mówienia o sobie i kierując rozmowę na bezpieczne tory. – Szczególnie dla tego psa.
– Nie przesadzasz? Jestem pewna, że Lolek byłby równie szczęśliwy w Nowym Jorku co tu.
– W ciasnym nowojorskim mieszkaniu? Wątpię. Za parę miesięcy ta mała psina wyrośnie na brytana.
– Na brytana? – spytała zdumiona, zerkając na szczeniaka, który z takim podnieceniem obwąchiwał zabłocone buciory Ryana, jakby to były najprzedniejsze żeberka.
– Do świąt Bożego Narodzenia zapewne będzie większy od ciebie.
Parsknęła śmiechem.
– Teraz to już na pewno przesadzasz!
– Ale tylko trochę. Wierz mi, to nie jest piesek salonowy. Z Lolka będzie ogromne psisko. Wystarczy spojrzeć na jego łapy. Podejrzewam, że twój pieszczoszek ma w sobie coś z golden retrievera i bardzo dużo z bernardyna.
Cudownie. Sądziła, że bierze małą, uroczą suczkę, wylądowała zaś z psem, który w przyszłości miał osiągnąć rozmiary King Konga.
– Boże, nie nadążę z zarabianiem na jego żarcie.
– Masz koło domu ogród, po którym mógłby biegać?
Duże psy potrzebują dużo miejsca – stwierdził autorytatywnie Ryan, jakby doskonale znał się na psach.
Ale chyba każdy zna się na nich lepiej niż ja, pomyślała smętnie Beth.
– Mam ogród, mam lasek, w sumie ponad hektar ziemi.
– Kupiłaś ten stary kolonialny dom przy Loring Road?
– Tak – odparła zaskoczona. – Skąd wiesz?
Wzruszył ramionami.
– Od jakiegoś czasu był do kupienia.
– Śledzisz rynek nieruchomości?
– Jestem budowlańcem. – Niedbałym ruchem ręki wskazał na swoje ubranie, potem na zaparkowaną furgonetkę. – Wiem, co się buduje, co remontuje, co jest na sprzedaż.
Całkiem niezła chałupa. Stara, ale solidna.
To prawda, dom był stary, solidny i zupełnie niepodobny do eleganckiego, sterylnie czystego mieszkania, które miała na Manhattanie. Właśnie ta odmienność się jej spodobała. Stare dachówki, ściany obite deskami, kwadratowe okna, schody. Chciała wbiegać na górę do sypialni i zbiegać w dół do kuchni. Chciała móc otworzyć drzwi, wyjść na zewnątrz, czuć trawę pod stopami. Chciała mieć ogródek, a za ogródkiem drzewa. Stojąc w progu, chciała patrzeć na niebo, a nie w ścianę potężnego wieżowca.
– To ładna posiadłość – przyznał Ryan. – Lo...
Fifi250