Chapel Ashley - Słodki dzikus.rtf

(298 KB) Pobierz
Ashley Chapel

Ashley Chapel

Słodki dzikus

1

Dziewiętnastoletnia Tara Whittaker trzymała kierownicę ze spokojem. Odkąd prze­kro­czy­ła granicę stanu Floryda, wpadła w straszny ruch na autostradzie. Ojciec często jej powtarzał, że trzeba być bardzo uważnym, kiedy się prowadzi. I jeżeli w tej chwili mogło jej się przydarzyć coś, czego najmniej by sobie życzyła, to wypadku. Byłą już oddaloną o paręset mil od swojego domu w stanie Georgia i w dodatku skłócona z ojcem.

W rzeczywistości on nie był jej prawdziwym ojcem. Justin i Louise Whittaker zaadoptowali ją, Kiedy była małą dziewczynką. Zawsze jednak mówiła do swojego ojczyma „tato". Kochała ich tak, jak niewiele córek kocha swoich rodziców.

Dotychczas najważniejszą dla niej rzeczą w życiu było przypodobanie się ojcu, ale to zmieniło się ostatnio. Kiedy umarła Louise dziesięć lat temu, Tara stała się wszystkim, co posiadał drogiego na świecie. Obsypywał ją wszelkimi podarkami, hołubił ją do granic możliwości, rozkazywał, jak ma żyć, i układał jej plany na przyszłość.

Była mu wdzięczna za to i rozumiała jego zaborczość. Dlatego właśnie bardzo bolał ją fakt, że przed wyjazdem tak okropnie się z nim pokłóciła. Nie chciała go zdenerwować ani urazić, ale ucieczka od jego dominacji była dla niej rzeczą konieczną. Otrząsając się wspominała tę niesympatyczną scenę, jaka rozegrała się pomiędzy nimi.

– Nie wyjdę za mąż za Chipa Nortona, tato. Jak mogłeś kiedykolwiek zasugerować tak absurdalną rzecz?

Pięść ojca wylądowała na stole, roztrząsając srebro i rozpryskując wodę z kryształowej karafki.

– Wychodziłaś z nim na randki przez tyle lat. Za kogo innego chciałabyś wyjść za mąż?

– Wychodziłam z nim, ponieważ był jedynym chłopakiem, którego akceptowałeś, tato.

– Nigdy nie powiedziałaś mi, że chcesz wyjść z kim innym – zaoponował ojciec, – Jabłko nie spada daleko od jabłoni. To jest porządna rodzina z Stamford Springs. Dan Norton zrobił wiele dla tego miasta. Jest znanym adwokatem i wierzę, że Chip podąży w ślady ojca.

– Tato, lubię Chipa – zgodziła się Tara – jest śmieszny i trochę niepoważny, ale jest tylko dobrym przyjacielem i lubię z nim przebywać. Ale nie kocham go – oświadczyła.

– Miłość – wybuchnął ojciec – to dlatego chcesz wyjechać na wakacje do wujka Ansona i Mary. Żeby mieć jakiś krótki nic nie znaczący romans z jakimś... jakimś plażowym playboyem albo kimś takim?

– Tato! – Tara rozpłakała się, naprawdę urażona takim posądzeniem. Stała przy stole i odwróciwszy się do niego twarzą rzekła: – Jak mogłeś coś takiego powiedzieć? Nie dałam ci nigdy żadnego powodu, abyś mi nie wierzył. Po prostu muszę wyjechać gdzieś – aby odnaleźć samą siebie.

Pięść Justina Whittakera znowu wylądowała na stole, a jego głos był tak wzburzony i przybrał taki nienawistny ton, że sprzątaczka w kuchni podskoczyła z przerażenia. – Czy to jest wystarczający powód, aby zostawić idealną pracę w banku i propozycję małżeństwa?!

– Uważam, że wystarczający – odburknęła – zawsze chciałam ci się przypodobać, tato. Ale tym razem chcę zrobić coś dla samej siebie.

Twarz dobrze mającego się bankiera w stanie Georgia stała się czerwona z wściekłości. – I oczywiście nie obchodzi cię, jak będę się martwić przez te wszystkie tygodnie, kiedy cię tu nie będzie?

- Nonsens. Dlaczego w ogóle miałbyś się martwić. Wujek Anson jest pastorem. Wątpię, czy pozwoliłby mi chodzić na jakiekolwiek party lub zabawy; czy chodzić na randki z mężczyznami o wątpliwej reputacji. Poza tym znalazł mi tymczasową pracę w sklepie, w dziale kosmetyków. Myślę... Jestem tego pewna, że będę tak zajęta, że nie znajdę czasu, aby wpakować się w kłopoty – zaoponowała. – To już postanowione. Jadę. To wszystko!

Młodo wyglądający mężczyzna w średnim wieku wstał z krzesła i podszedł do niej z wściekłością. Wielki kryształowy żyrandol wiszący nad ich głowami rzucał odblask na jego siwiejące włosy, a niebieskie oczy, teraz pociemniałe z gniewu, wyglądały niebezpiecznie.

– Wszystko to sobie zaplanowałaś, prawda?! – skomentował. – Powiem ci jedną rzecz–zaczął grozić jej palcem – jeżeli ten wspaniałomyślny mój braciszek nie będzie o ciebie dbał w należyty sposób, to sam osobiście tam przyjadę i połamię mu nogi, obojętne, czy jest pastorem, czy nie – przerwał zwijając w nerwach serwetkę na koronkowym obrusie – sam mu to powiem. W długim, wyjaśniającym liście.

Wychodząc z pokoju z impetem, pozostawił Tarę z jadalni ze łzami spływającymi z jej zielonych oczu. On po prostu niczego nie rozumiał. Niczego nawet nie chciał zrozumieć.

Tara zmusiła się do powrotu do rzeczywistości i stwierdziła; że przez dłuższy czas w ogóle nie uważała na drogę. Powinna już chyba wjeżdżać do Beachton. Zwróciła uwagę na cudowny niebieski ocean po jej prawej stronie i zaczęła szukać wzrokiem drogowskazu, który powinien był się tam gdzieś znajdować.

Tak! Tak jak opisywał to wujek Anson w swoim liście. Zauważyła dużą białą tablicę z zielonymi literami „Witamy w Beachton, Floryda. 8000 mieszkańców". Pod spodem znajdował się mały napis, którego omal nie przegapiła „Sanktuarium ptaków".

Tara uśmiechnęła się mimowolnie, przypominając sobie, co napisał wujek Anson. Beachton miało być małym, spokojnym miasteczkiem, w którym mieszkali rybacy, ludzie emerytowani i bogaci przedstawiciele wolnych zawodów, którzy uciekli do tego spokoju przed nerwami i gorączką wielkich miast Florydy.

Nagle poprawił jej się humor. Miasteczko wyglądało cudownie. Odkąd przekroczyła most, ruch na ulicy zupełnie zaniknął. Prawdę mówiąc, minęła tylko kilka samochodów.

Wydawało jej się, że w tym miasteczku znajduje się tylko jedno czerwone światło na skrzyżowaniu – to, na którym teraz stanęła. Kościół wujka Ansona znajdował się trochę w górę Main Street, bliżej plaży. Światło zmieniło się na zielone i Tara zdecydowała się skręcić do stacji benzynowej, aby się trochę odświeżyć i uporządkować włosy. Idąc do toalety, uśmiechnęła się do wysokiego, zbudzonego nastolatka stojącego przy pompach.

Patrząc na siebie w lustrze, stwierdziła, że wygląda na zmęczoną. Umalowała swoje duże i kształtne usta brązową szminką, wiedząc, że ten kolor doskonale koresponduje z jej długimi rudymi włosami. Nie uważała się za niezwykle piękną, mimo iż miała długie rude loki, duże zielone oczy i delikatną twarz. Po poprawieniu zielonych spodni na zgrabnych i szczupłych biodrach wróciła do samochodu.

Uruchomiła auto i skierowała się w stronę wyjazdu, poczym zatrzymała się. Rozejrzała się dookoła, ale nie zauważyła żadnego samochodu. Zanim jednak ruszyła, przypomniała sobie, że chyba zostawiła torebkę w toalecie. Nie pamiętała, aby miała ją na ramieniu, kiedy wychodziła. Rozglądnęła się po samochodzie, a kiedy zobaczyła ją na podłodze, nacisnęła na pedał gazu.

Samochód wyjechał na ulicę. Naprawdę nie zobaczyła tego drugiego auta. Usłyszała tylko dźwięk metalu ocierającego się o metal, kiedy jej duży oldsmobil odskoczył na prawo.

Nowy błyszczący, metaliczny, sportowy samochód, z którym się zderzyła, powoli wjechał na stację benzynową. Włączyła wsteczny bieg i wycofała trochę uszkodzoną w wypadku maszynę. Czuła się niedobrze. Nic takiego nigdy jej się nie przydarzyło.

Obserwowała kierowcę sportowego samochodu. Wysiadł z auta i powoli skierował się w jej stronę. Miał na sobie spodnie w kolorze khaki i taką samą koszulę. Wyglądało to jak strój roboczy i przez chwilę Tara zastanawiała się, gdzie on może pracować.

Nagle młody człowiek, którego zauważyła poprzednio przy pompach, stanął przy oknie.

- Czy wszystko w porządku, dobrze się pani czuje? – go pucułowata twarz znalazła się we framudze okna. – Tak, wszystko w porządku – skłamała. Czuła się Okropnie. Dlaczego wyjechała akurat w tym momencie. Od razu oskarżyła siebie o całe to zdarzenie.

Pani błotnik jest trochę wgięty, ale można to szybko naprawić – skomentował

- Przynajmniej to dobrze – miała na myśli fakt, że nie było aż tak źle. – Nie czułam wiele, ale wyglądało to strasznie.

– Ten dźwięk, który pani usłyszała, to szkoda wyrządzona temu drugiemu – poinformował Tarę.

Zebrała w sobie wszystkie siły i dzielnie wysiadła z samochodu i z odwagą poszła w stronę tego drugiego kierowcy. Za nią szedł młody chłopak.

Ciemnowłosy mężczyzna majstrował coś przy samochodzie. Był obrócony do niej plecami. Jego koszula naciągała się na dużych muskularnych ramionach pod wpływem zgięcia, kiedy pochylił się, aby zaglądnąć pod spód.

Samochód był dość poważnie zarysowany od drzwi pasażera do połowy maski. Przedni zderzak był zgięty wpół, a lampa kiedyś taka nowoczesna roztrzaskana była w drobiazgi.

– Och! – przeraziła się – bardzo przepraszam. To moja wina. Po prostu pana nie zauważyłam.

Wstał i powoli odwrócił swoją twarz w jej stronę. Był najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała w życiu. Broda była pierwszą rzeczą, jaką zauważyła. Nie była długa, ale starannie przystrzyżona. Jego bujne dobrze utrzymane włosy były w tym samym kolorze co broda, czarne z odrobiną siwizny. Siwizna musiała być przedwczesna, ponieważ mężczyzna wyglądał na nie więcej niż trzydzieści jeden lub dwa lata. Jego oczy były też czarne i błyszczące ze złości.

Tara nigdy nie odczuła takiej nienawiści w czyimś wzroku. Zrobiło jej się bardzo głupio. Wszystko w tym mężczyźnie sugerowało hamowaną porywczość. Pięść i miał zaciśnięte, a usta utworzyły jedną prostą linię. Tara czuła, że jeszcze chwila, a jego pięść wyląduje na niej.

Cofnęła się trochę i zaczęła błagalnym głosem: – Naprawdę pana nie widziałam. Och, proszę mi wybaczyć. – A ponieważ była bardzo zdenerwowana, jej głos zawsze miękki i powolny wzbił się na wysokie tony.

- Czy zawsze pakuje się pani w ludzi nie patrząc? – Jego głos brzmiał jak zimna stal.

Tara zdecydowana nie robić sceny, postanowiła wyjaśnić sprawę ze spokojem. – Owszem, patrzyłam, ale myślałam, że zapomniałam torebki. Przyjechałam do miasta na wakacje. Do wujka, to znaczy mam zamiar sama się utrzymać... – Przerwała widząc, że zaczyna się gubić. Patrzyła na niego, jak zakłada ręce na piersi, wyglądając na znudzonego i poirytowanego jej wykładem.

Łzy wypełniły jej oczy:

- Ja naprawdę patrzyłam. Naprawdę. Ja... ja sądzę, że po prostu zapomniałam znów popatrzeć – skończyła załamana.

Policjant podjechał do nich po krótkiej chwili.

- Czy wszystko w porządku, proszę pani?

- O tak, nic mi się nie stało – odpowiedziała, zauważywszy, że chłopak ze stacji benzynowej i policjant zapytali właśnie, czy jej się nic nie stało. Ale ten arogancki, dobrze zbudowany mężczyzna nie przejawiał żadnego za interesowania jej zdrowiem. Po prostu stał tu patrząc na nią, jakby był wielkim niedźwiedziem, który dopiero co zbudził się z zimowego snu.

Po raz drugi w ciągu paru dni stała się celem dla rozwścieczonego mężczyzny, najpierw jej ojciec, a teraz ten dziwny nieznajomy. Nagle poczuła, że opanowanie zupełnie ją opuszcza i łzy leją jej się po policzkach.

Odwróciła się do przystojnego blondyna w mniej więcej jej wieku, jakim był policjant. – Och, to była moja wina. Po prostu powinnam była bardziej uważać!

- Ja zadecyduję, czyja to była wina. Proszę nie mówić nic więcej.

Poprosił ją o prawo jazdy i poprowadził do samochodu policyjnego, dając jakiś druk do wypełnienia. Wpisała informacje, patrząc na kartkę przez łzy, a potem usiadła i obserwowała, jak policjant najpierw rozmawia z chłopakiem ze stacji benzynowej. Cały wysiłek, jaki włożyła w to, aby się nie rozbeczeć w ciągu tych ostatnich dni, prysnął na widok zimnego gniewu w oczach tego mężczyzny. I kiedy raz zaczęła płakać, nie mogła się uspokoić.

Przygryzała wargi, zamykała oczy i wstrzymywała oddech, aby jakoś opanować łzy, wyglądając przy tym jak rozkapryszona mała dziewczynka. Ale nie mogła przestać płakać, tak jak nie można zmienić biegu rzeki Missisipi.

Nigdy nie była płaczką. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak okropnie płakała. Nie lubiła tego; to było takie szczeniackie i nieatrakcyjne. Ale ten płacz dobrze jej teraz robił. A w ogóle chciała popłakać już od paru dni.

Trzej mężczyźni podeszli do niej. Policjant najwyraźniej nie czuł się dobrze; w towarzystwie zapłakanej kobiety. Oddał jej prawo jazdy i wziął kartkę z informacjami: – Pani Whittaker, widzę, że ma pani czyste konto, nie miała pani dotąd żadnego wypadku i prawo jazdy jest w porządku.

Tara wytarła oczy chusteczką. – Nic takiego dotąd nigdy mi się nie przytrafiło – pociągnęła nosem. Zauważyła na jego mundurze metalową tabliczkę z wyrytym nazwiskiem: Bob Chamberlain – postanowiła sobie zapamiętać nazwisko tego miłego policjanta.

Tara przygotowała się na mandat, bo wiedziała, że się jej należy.

– Nikogo nie obwiniam w tej sprawie – powiedział. Nie mogła w to uwierzyć. – Ale, pani Whittaker. Chciałbym panią uczulić na to, jak ważne jest bycie uważnym na drodze. Niech zawsze pani sprawdza, czy coś nie nadjeżdża, zanim się pani włączy do ruchu.

Tara znów była bliska płaczu, więc policjant odwrócił się od niej w stronę mężczyzny, którego oczy były jeszcze bardziej wściekłe niż przedtem.

– Panie Savage. Z tęga co mi wiadomo od tego świadka – policjant wskazał na chłopaka – jechał pan swoją corvettą trochę za szybko jak na tę drogę. I sam pan przyznał w zeznaniu, że jechał pan trzydzieści pięć mil na godzinę. Chciałbym zauważyć, że dozwolona szybkość na tym odcinku Gulf Bouleward jest piętnaście mil na godzinę.

Tara wyczuła niezadowolenie u pana Savage, którego nazwisko doskonale do niego pasowało. Savage przecież oznacza „Dziki".

Widać było, że policjant dobrze zna tego mężczyznę. – Jon, nie mogę cię obwinić w tym wypadku, ale tak jak pani Whittaker była nieuważna, tak ty byłeś nierozważny. Gdybyś jechał z dozwoloną szybkością, to prawdopodobnie mógłbyś się zatrzymać. I za to, że jechałeś za szybko, muszę ci dać mandat.

Tara prawie nie słyszała tego wywodu, bo rozluźniła się dowiedziawszy się, że nie jest winna. Słyszała tylko, jak rozmawiają na temat ubezpieczenia. Pan Savage ubezpieczony był w bardzo dobrej firmie, jak zdążyła się zorientować z rozmowy.

Na słowo ubezpieczenie jej myśli podążyły innym torem. Jej ojciec zawsze dbał o to. Będzie musiała go zawiadomić, żeby mógł się porozumieć z firmą ubezpieczeniową. Prawdopodobnie każe jej wrócić mówiąc – a nie mówiłem tysiąc razy. To by go tylko utwierdziło w przekonaniu, że nie jest przygotowana do prowadzenia samodzielnego życia – z dala od domu tylko dwa dni, a już wszystko jest nie tak. Tego było za wiele!

Młody chłopak wyrwał ją z zamyślenia: – Niech pani przywiezie do mnie ten samochód za jakieś dwa dni, a odegniemy ten błotnik w ciągu sekundy.

– Naprawdę!? – Tara wyglądała na zaskoczoną. – Mógłbyś to zrobić? Nie wyobrażałam sobie, że może ktoś byś taki miły.

Jej akcent z Georgii wyraźnie mu się spodobał, bo dodał: – Oczywiście, psze pani. I za darmo! Kiedy z nim skończę, będzie wyglądał jak nowy.

Pan Savage tylko prychnął. Wyglądał jak wulkan, który właśnie ma eksplodować.

– Jeżeli to wszystko, to jadę – odburknął nie zwracając się do nikogo w szczególności.

Tara znalazła kościół Grace United bez żadnego problemu. Był to duży budynek w hiszpańskim stylu. Różowy kolor cegły zauważyła najpierw. Nigdy nie widziała różowego kościoła. Ale nie wyglądał w tym kolorze jakoś źle i dziwacznie, pięknie błyszczał na tle zachodzącego słońca.

Wielkiej bujne bouganvillie wyglądały cudownie. Pełne były wielkich kwiatów o nieprawdopodobnym kolorze, kołyszących się na lekkim majowym wietrze. Tara podeszła do dużych drewnianych drzwi i chwyciła za klamkę. Były otwarte, więc po cichutku weszła do środka.

Kościół w środku nie był taki duży, ale wyglądał imponująco. Nadal roztrzęsiona po ostatnich przeżyciach skierowała się w głąb po miękkim dywanie. Promienie słońca igrały na witrażach w oknie, rzucając kolorowe smużki na każdy przedmiot wewnątrz świątyni.

Usiadła w pierwszym rzędzie i pochyliła głowę. Poczuła, jak spokój wraca do niej pod wpływem tej ciepłej ciszy, jaka była wokół niej.

– Hello – usłyszała miły głos za sobą.

Zerwała się z ławki i poczuła się winna, jakby wtargnęła gdzieś, gdzie nie powinna była być. Głos należał do mężczyzny, który był tak podobny do jej ojca, że aż się przestraszyła. Był tak samo wysoki jak jej ojciec i miał jasne niebieskie oczy. Tylko był szczuplejszy i jego oczy wyrażały tyle dobroci! Po raz pierwszy zobaczyła wuja Ansona od pogrzebu mamy dziesięć lat temu.

– Wujku – powiedziała jak najmilej.

Po krótkich uściskach odsunął ją troszeczkę od siebie, aby się jej przyjrzeć. – Tara! – wykrzyknął z niedowierzaniem. – To ty jesteś tą małą Tarą z rudymi warkoczami.

- Och, te przeokropne warkocze - roześmiała się i zmarszczyła nos. – Myślałam, że tato nigdy nie pozwoli mi się ich pozbyć.

- Muszę powiedzieć, że wyszło ci to na dobre – wujek rzucił komplement i skierował ją do wyjścia.

- Nosiłam te warkocze do sędziwego wieku, jakim moje piętnaste urodziny. Zabrało mi pięć lat, aby ubłagać tatę, żeby pozwolił mi zmienić fryzurę.

- Wierzę w to - odpowiedział pastor. – Nie wiedzieliśmy, kiedy przyjedziesz. Dlaczego do nas nie zadzwoniłaś?

- Byłam bardzo zła, kiedy wyjeżdżałam – przyznała się przyszło mi to po prostu do głowy.

- Tak – powiedział, spostrzegłszy od razu, że ten wyjazd nie był przyjemną rzeczą dla jego brata.

Tara zasnęła i spała tak dobrze, że kiedy obudziła się, NIE wiedziała z początku, gdzie się znajduje.

Słońce już świeciło w małym pokoiku, który zajmowała ocieplając satynową kołdrę, pod którą leżała. Przeciągnęła się leniwie, zanim do końca się nie rozbudziła.

Osoba, która zajmowała ten pokój przed nią, musiała być dziewczyną prostą, ale schludną. Wystrój pokoju był śliczny. Na komodzie stał szklany mlecznobiały pojemnik pełen miętowych cukierków. Wisiało tam staroświeckie lustro, a obok stała lampka z żółtym cukierkowym kloszem. Meble wyglądały na stare i pomalowane na nowo białą farba. Kuzynka Doreen musiała włożyć wiele wysiłku, dekorując ten pokój tak, aby wyglądał tak bardzo słodko. Na nocnym stoliku stało zdjęcie kuzynki. Było chyba zrobione w czasie wręczania świadectw ukończenia college'u. Miała długie ciemne włosy, szeroko rozstawione oczy i bardzo ładny uśmiech.

Tara przesunęła się bliżej nocnego stolika, aby przyjrzeć się jej dokładnie. Doreen była ładna, ale nie to tak bardzo poruszyło ją w wyglądzie kuzynki. Wyglądała po prostu na dziewczynę, która wie, czego chce od życia. I udawało jej się to. Wujek Anson i ciocia Mary byli z niej bardzo dumni. Tara wiedziała, że bardzo za nią tęsknią. Doreen wyjechała do szkoły w Ohio. Chciała zostać nauczycielką.

Tara zaczęła myśleć o swoim marzeniu zostania pielęgniarką. Jej ojciec od razu wybił jej to z głowy, uważając ten pomysł za głupi i dziecinny. Chciał ją mieć w banku, jak jej zapowiedział, kiedy skończyła college. Pracowała więc jako kasjerka już prawie rok – i nienawidziła tej pracy.

Włożyła lekką beżową sukienkę z brązowymi i pomarańczowymi wykończeniami. Kiedy próbowała zawiązać rzemyk w sandałach, nagle poczuła poirytowanie. Nie potrafiła wtedy przekonać ojca, aby pozwolił jej pójść do szkoły pielęgniarskiej. Kradzież tych paru tygodni na Florydzie była jedyną rzeczą, jaką mogła ostatnio wywalczyć.

Jak bardzo tęskniła czasami do tego niesamowitego spokoju mamy. Bez niej wszystko było inne.

Kiedy Tara zeszła na dół, ciocia Mary nalewała właśnie kawę do kubków.

– Kochana – uśmiechnęła się przyjaźnie – czy nie miałaś jakiś komplikacji po tym wypadku?

– Nic, ciociu – odparła Tara od razu się uśmiechając. – Czuję się już dużo lepiej. Sądzę, że wczoraj po prostu byłam w lekkiej panice.

– Masz, napij się trochę kawy – ciocia Mary postawiła przed nią kubek gorącego pachnącego napoju. – A teraz, co mogę ci zrobić na śniadanie? Anson i ja jedliśmy jajka i grzanki. Czy może być to samo?

– Nie, dziękuję, ciociu. Nigdy nie lubiłam jeść śniadań. Zjem tylko kawałek tostu.

– Nic dziwnego, że jesteś taka szczupła – zauważyła ciocia– czy zawsze jesz tak mało?

– Na ogół jem duży obiad, i to wszystko. Przepraszam, że wczoraj tak mało zjadłam, ale to przez ten wypadek.

Zauważywszy, że ciocia Mary się uśmiecha, Tara popatrzyła na nią pytającym wzrokiem. Ciocia usiadła przy niej ze swoim kubkiem pełnym kawy i powiedziała:

– Widzisz, Taro, nie śmieję się wcale z ciebie. Nigdy nie śmiałabym się z czyjegoś nieszczęścia, ale kiedy wyobrażę sobie, jak musiał wyglądać Jon Savage stojący przy poobijanej corvetcie, to nie mogę się powstrzymać. Gdyby Anson wiedział, że się z tego śmieję, to by mnie zabił. Nigdy nie rozumiał tego rodzaju humorystycznych scenek.

Jakoś dziwnie Tara również nie widziała w tej sytuacji nic śmiesznego, ale nie miała cioci za złe, że się śmieje.

– Ciociu, gdybyś mogła widzieć ten jego okropny wyraz twarzy, to nie potrafiłabyś się śmiać. Sądzę, że miał wtedy ochotę przetrącić mój kark.

Mary Whittaker znowu się zaśmiała.

– Przepraszam cię, moje dziecko. Nie wyobrażam sobie doktora Savage'a zdenerwowanego. Zawsze jest taki zimny i opanowany. On zdenerwowany! To przekracza moje możliwości wyobraźni.

– On był wściekły! – powiedziała Tara. – Ale nie dał tego tak bardzo poznać po sobie. Czy ty, ciociu, powiedziałaś o nim doktor? – zapytała Tara trochę zdziwiona.

– O tak. Jon Savage jest jedynym lekarzem w Beachton – odpowiedziała ciocia zdziwiona, że Tara jeszcze tego nie wie – i jest wspaniałym lekarzem. Na pewno jest jakiś powód, że tak bardzo się wyobcował, ale to inna historia.

Tara nie potrafiła sobie wyobrazić żadnego powodu, dla którego ktoś mógłby się zachowywać tak nieprzyjemnie i arogancko, ale nie zadała na ten temat już żadnego pytania.

Potem zaczęły rozmawiać o tym, że Tara nie chciała mieszkać z wujostwem. Anson i Mary doskonale zrozumieli jej potrzebę bycia na swoim rozrachunku.

– Wiesz chyba, że chcieliśmy, abyś mieszkała z nami – powiedział wujek jeszcze poprzedniego wieczoru, kiedy siedzieli pyzy kolacji. – Byłoby dla nas bardzo przyjemne, gdyby ktoś zajmował znowu pokój Doreen, jesteś dorosłą kobietą i powinnaś decydować za siebie.

Jakże inny był wujek Anson od jej ojca. Był taki wyrozumiały. Tato na pewno powiedziałby „nie". Wyobrażała sobie, jak by zareagował, gdyby w ogóle wiedział wcześnej, jakie ma plany. Na myśl o tym przeszedł ją dreszcz.

– Ale chcielibyśmy mieć ciebie gdzieś w pobliżu. Mamy znajomą, tu niedaleko, która na pewno coś dla ciebie znajdzie. Ma parę domków letniskowych na plaży. – Zwrócił się do żony: – Prawda, że Irish na pewnej pomoże Tarze?

Tara była zachwycona faktem, że mogłaby mieszkać na plaży, kiedy wyrwały ją z zadumy słowa ciotki.

– Czy uważasz, że to będzie rozsądne?

2

Widok przez otwarte drzwi prowadzące na frontowy ganek był zachwycający. Tara czuła się tutaj bardzo spokojna i bezpieczna. Kobieta, o której wujek mówił „Irish", miała przyjechać lada moment. Tara była sama w domu i czekała na nią, podczas gdy wujostwo pojechali do przyjaciół.

Z miejsca, gdzie siedziała, mogła widzieć każdego, kto przychodził, ale nikt nie mógł zauważyć jej.

Jakaś kobieta nagle pojawiła się i wchodziła właśnie na schody. Była dobrze zbudowana i ubrana w jasnozielony kombinezon. Jej brązowe włosy z domieszką siwizny upięte były w staranny kok z tyłu głowy, odsłaniający bardzo arystokratyczne rysy twarzy. Sądząc po wyglądzie, musiała być w wieku ojca Tary, ale jej sposób chodzenia i trzymania się sprawiał wrażenie jakby była dużo młodsza.

Tara nie zauważona obserwowała ją i podziwiała jej styl i sposób poruszania się. Kiedy Irish wreszcie weszła po schodach – przystanęła. Na jej twarzy zagościł wyraz paniki. Spuściła głowę i zamknęła oczy. Tara stwierdziła w duchu, że dziwne było jej zachowanie. Trwało to mniej więcej sześćdziesiąt sekund i kobieta podeszła do drzwi. Całe zdenerwowanie zniknęło z jej twarzy. Wydawała się być opanowana i spokojna. Tara właśnie zastanawiała się, czy aby sobie tego wszystkiego nie wyobraziła, kiedy usłyszała dzwonek.

Otworzyła drzwi z miłym uśmiechem.

- To ty musisz być Tara - powiedziała Irish, uśmiechając się przyjaźnie.

Tara zaprosiła ją do środka.

– Wujek Anson i ciocia Mary są nieobecni – zaczęła Tara - poszli do swoich przyjaciół. Wujek Anson powiedział, że damy sobie radę same. Czy napije się pani herbaty? – zaproponowała. – Chodźmy do kuchni. Właśnie zaparzyłam świeżą.

– Kochany Anson – powiedziała do siebie Irish i podążyła za Tarą do kuchni.

– Czy jest pani Irlandką? – zapytała Tara, nalewając herbatę.

– Tak - podparła Irish – wyemigrowałam z Dublina, kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku. W tych latach młoda niedoświadczona dziewczyna nie mogła znaleźć pracy w Irlandii. Prezydentem był wtedy John Costello. Nie wiem, czy to była jego wina, czy nie, ale kraj był pogrążony w depresji. Wielu ludzi na tym ucierpiało. Moja matka wtedy umarła, Boż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin