Richard Lee Byers - Wojna Pajęczej Królowej 01 - Upadek.pdf

(1723 KB) Pobierz
Richard Lee Byers
Upadek
Wojna Pajęczej Królowej 01
Dla Ann
Podziękowania
Dziękuję Philowi Athansowi, mojemu redaktorowi, i Bohowi Salvatore za nadzór nad tym
projektem.
Był to przebłysk jasności w mglistym królestwie mętnego chaosu, gdzie nic nie było tym,
czym wydawało się być, a wszystko było w nieunikniony sposób bardziej zdradzieckie i
niebezpieczne, niż się wydawało. Ale ono, to nikle pojedyncze jedwabne pasmo światła,
przykuło jej wzrok i ukazało jej wszystko, czym było, wszystko, czym wkrótce będzie, a także
wszystko, czym była ona i wszystko, czym ona miała się wkrótce stać.
Przebłysk światła w mrocznej Otchłani stanowił obietnicę odnowy i większej chwały, a
czynił tę obietnicę jeszcze słodszą poprzez zapowiedź niebezpieczeństwa, śmiertelnego
niebezpieczeństwa czyhającego na istotę nieśmiertelną ze swej natury. Na tym również polegał
jego urok, na tym, prawdę mówiąc, polegała największa radość wzrostu. Matką chaosu był
strach, nie zło, a cieszenie się chaosem oznaczało ustawiczny strach przed nieznanym,
świadomość, że każdy zakręt może prowadzić ku katastrofie.
Było to coś, czego drowy nigdy do końca nie pojęły i nie doceniły, a ona wolała
utrzymywać je w nieświadomości. Dla drowów chaos był sposobem na osiągnięcie własnych
korzyści. W burzliwym życiu drowa nie było prostych drabin, po których można się wspiąć w
górę. Ale to nie sama wspinaczka była piękna, wiedziała o tym, nawet jeśli oni o tym nie
wiedzieli. Piękna była każda chwila życia, spędzona w kłębowisku nieznanego, w wirze
prawdziwego chaosu.
To zatem był ruch naprzód. Ale wiązało się z tym ryzyko, że jej świat pogrąży się w
jeszcze większym chaosie, że przestaną obowiązywać jakiekolwiek pewniki. Żałowała, że nie
może zachować większej świadomości, aby być świadkiem tego wszystkiego i by pławić się w
tym wszystkim.
Nieważne. I tak będzie czerpała przyjemność z ich strachu, czuła głód ich ambicji.
Przebłysk jedwabnej krawędzi przecinającej wieczną szarą mgłę wirującego planu,
wyznaczył jeden cel tej istocie o zmiennych zachciankach i przypomniał jej, że już czas,
najwyższy czas.
Nie odrywając nawet na chwilę wzroku od światełka, istota obróciła się powoli, owijając
się pojedynczym pasmem. Pierwszym z milionów.
Początek metamorfozy, obietnica.
ROZDZIAŁ 1
Gromph Baenre, arcymag Menzoberranzan, poruszył długim palcem o skórze barwy
obsydianu. Drzwi do jego gabinetu - czarny marmurowy prostokąt ponacinany na całej
powierzchni liniami drobnych runów - zawarły się bezgłośnie i zamknęły na zamek.
Mając pewność, że nikt go nie widzi, czarodziej wstał od biurka z białej kości, odwrócił
się twarzą do tylnej ściany i wykonał dłońmi zawiły gest. W chropawej powierzchni z kalcytu
otwarły się drugie drzwi.
Gromph, który będąc drowem, świetnie widział w ciemnościach, wkroczył w mrok
panujący za drzwiami. Nie było tam posadzki, która utrzymałaby jego ciężar, i przez moment
spadał, ale zaraz przywołał moc lewitacji, na co pozwalała mu brosza z insygniami domu Baenre,
z którą nigdy się nie rozstawał. Zaczął się wznosić, szybując w górę niewyraźnego szybu.
Chłodne powietrze jak zwykle łaskotało i kłuło go w skórę, ale niosło też przykry,
nieprzyjemny zapach. Najwyraźniej w kanale znajdowała się jedna z istot zamieszkujących ten
pseudoplan egzystencji.
Coś zagrzechotało mu nad głową. Ohydny zapach przybrał nagle na sile i stał się na tyle
intensywny, by sprawić, że szkarłatne oczy zaszły mu łzami.
Gromph spojrzał w górę. Z początku niczego nie zobaczył, ale potem dostrzegł w
ciemności niewyraźny jajowaty kształt.
Arcymag zastanawiał się, w jaki sposób bestia dostała się do szybu. Nigdy dotąd żadnej
się to nie udało. Czyżby wydarła dziurę w ścianie, przeniknęła przez nią jak duch, a może zrobiła
coś jeszcze dziwniejszego? Może…
Bestia spadła na niego, przerywając jego rozważania.
Gromph mógł bez żadnego wysiłku rozprawić się z istotą za pomocą jednej ze swych
różdżek, ale wolał zachować ich moc na wypadek prawdziwego zagrożenia. Zamiast tego
spokojnie przerwał działanie siły lewitacji i opadł w dół szybu. Miało mu to dać czas, by oddalić
się od bestii i rzucić czar, a nie musiał się martwić o uderzenie o ziemię. W tej rzeczywistości
ziemia nie istniała.
Wśród łopotu zdobnych klejnotami i pieczęciami szat, arcymag wyciągnął z kieszeni
fiolkę trucizny, podpalił płomieniem, który wytrysnął mu z czubka palca, i wyrecytował
inkantację. Wymawiając ostatnią sylabę, wyciągnął ramię w stronę stwora i plama czarnej,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin