Conrad Joseph - Tajfun.pdf

(354 KB) Pobierz
Conrad Joseph - Tajfun
CONRAD JOSEPH
TAJFUN
Przełożyła - Halina Najder
 
Ile marynarz z masztu wysokiego
Dokoła widzi morza w dzień bezwietrzny -
Tak wielka była Neptunowa sala...
Keats (Endymiom)
I
Kapitan MacWhirr z parowca „Nan - Shan” miał oblicze, które w świecie
zjawisk fizycznych stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się
ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu
zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone.
Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy
przesiadywał w różnych biurach na lądzie, ze słabym uśmiechem na opalonej twarzy i
spuszczonymi oczyma. Skoro je podniósł, widać było, że są błękitne i patrzą prosto na
rozmówcę. Włosy jasne i nadzwyczaj cienkie obejmowały od skroni do skroni łysą
kopułę czaszki niby kępa puszystego jedwabiu. Natomiast zarost twarzy, koloru
płomiennej marchwi, wyglądał jak szczeć miedzianego drutu przycięta krótko nad linią
ust; i choćby nie wiedzieć jak gładko się ogolił, kiedy tylko poruszył głową, ogniste,
metaliczne błyski przebiegały mu po policzkach. Wzrostu był mniej niż średniego, o
plecach lekko zaokrąglonych, a kończynach zbudowanych tak mocno, że ubrania
wydawały się zwykle odrobinę przyciasne na nogach i ramionach. Jakby niezdolny
pojąć różnicy klimatów na rozmaitych szerokościach geograficznych, nosił zawsze
brązowy melonik, brązowy garnitur i ciężkie czarne buty. Ten portowy strój nadawał
jego krępej postaci wygląd sztywnej, niezgrabnej elegancji. Cienki srebrny łańcuszek
zegarka zwisał na kamizelce, a kiedy schodził na ląd, nieodmiennie ściskał w potężnej,
owłosionej ręce swój elegancki parasol w najlepszym gatunku, ale zazwyczaj nie
zwinięty. Młody Jukes, pierwszy oficer, odprowadzając dowódcę do trapu, zdobywał
się czasami na delikatną uwagę: „Pan pozwoli, panie kapitanie” - i wziąwszy z
szacunkiem parasol, unosił drążek, potrząsał fałdami, w mgnieniu oka dokładnie je
skręcał i oddawał kapitanowi; a minę miał przy tym tak uroczystą, że pan Salomon
Rout, pierwszy mechanik, paląc nad świetlikiem swoje poranne cygaro, odwracał
głowę, aby ukryć uśmiech. „Atak! Ten przeklęty drapak... Dziękuję panu, dziękuję” -
bąkał kapitan serdecznie, nie podnosząc oczu.
Mając tyle tylko wyobraźni, ile trzeba na przeżycie każdego poszczególnego
dnia, był spokojny i pewien siebie: z tego samego powodu nie było w nim ani trochę
zarozumiałości.
 
Zwierzchnik obdarzony wyobraźnią bywa obraźliwy, wyniosły i trudno go
zadowolić; każdy zaś statek dowodzony przez kapitana MacWhirra był pływającym
siedliskiem zgody i spokoju. Prawdę mówiąc kapitanowi równie trudno byłoby ulec
jakiemuś wybrykowi fantazji, co zegarmistrzowi złożyć chronometr bez żadnych
narzędzi prócz dwufuntowego młota i piły. A jednak nieciekawe życie ludzi całkowicie
pochłoniętych sprawami bieżącej chwili posiada również swoje tajemnice. Na przykład
w wypadku kapitana MacWhirra nie można było w żaden sposób zrozumieć, co
skłoniło do ucieczki na morze tego całkiem udanego syna drobnego sklepikarza z
Belfastu. A przecież to właśnie zrobił, kiedy miał piętnaście lat. Wystarczyło się nad
tym zastanowić, by wyobrazić sobie jakąś olbrzymią, potężną a niewidzialną rękę,
która wsuwa się w ziemskie mrowisko, chwyta za ramiona, uderza głowami o głowy i
pcha nieświadomych ludzi w kierunku niezrozumiałych celów, w strony, o których im
się nawet nie śniło.
Ojciec nigdy mu w gruncie rzeczy nie wybaczył tego głupiego
nieposłuszeństwa. „Moglibyśmy się obejść bez niego - mawiał później - ale mamy
przecież sklep, a to nasz jedyny syn”! Po jego zniknięciu matka bardzo płakała.
Ponieważ nie przyszło mu na myśl zostawić jakąś wiadomość o sobie, opłakiwano go
jako zmarłego, dopóki po ośmiu miesiącach nie przyszedł pierwszy list z Talcahuano.
Był krótki i zawierał stwierdzenie: „Mieliśmy bardzo piękną pogodę podczas rejsu”.
Widocznie jednak w przekonaniu piszącego jedyną ważną wiadomość stanowił fakt, że
tegoż dnia kapitan wciągnął go na listę stałej załogi w stopniu zwykłego marynarza.
„Bo umiem pracować” - wyjaśnił. Matka znowu zalała się łzami, a ojciec wyraził swoje
uczucia słowami: „Tom jest osłem”. Był to zażywny mężczyzna skłonny do
żartobliwych kpin, które do końca życia uprawiał w stosunku do syna, traktując go z
lekkim politowaniem, jak osobę niespełna rozumu.
Wizyty MacWhirra w domu były z konieczności rzadkie, ale w miarę jak mijały
lata, wysyłał rodzicom dalsze listy, zawiadamiając ich o swoich awansach i podróżach
po szerokim świecie. Były w tych listach takie zdania: „okropny jest tu upał” albo „w
dzień Bożego Narodzenia o czwartej po południu napotkaliśmy góry lodowe”. Starzy
rodzice poznali w ten sposób nazwy wielu statków, nazwiska kapitanów, którzy nimi
dowodzili, nazwiska szkockich i angielskich armatorów, nazwy mórz, oceanów,
cieśnin, przylądków, obce nazwy portów drzewnych, portów ryżowych, portów
bawełnianych, nazwy wysp i - imię jego dziewczyny. Nazywała się Lucy. Nie wpadł na
pomysł, by napisać, czy mu się to imię podoba. A potem starzy zmarli.
 
W odpowiednim czasie nastąpił wielki dzień ślubu MacWhirra, wkrótce po
wielkim dniu, kiedy otrzymał swoje pierwsze dowództwo.
Wszystko to wydarzyło się na wiele lat przed owym rankiem, kiedy w kabinie
nawigacyjnej parowca „Nan - Shan” stwierdził, że barometr, któremu nie miał powodu
nie ufać - spada. Spadek barometru - biorąc pod uwagę precyzję instrumentu, porę
roku i położenie statku na kuli ziemskiej - nie wróżył nic dobrego, ale czerwona twarz
kapitana nie zdradzała wewnętrznego niepokoju. Wróżby dla niego nie istniały i nie
pojmował ich treści, dopokąd nie stanął oko w oko z przepowiedzianym faktem.
„Barometr spada, to nie ulega wątpliwości - pomyślał. - Widocznie gdzieś w okolicy
tłucze się wyjątkowo paskudna pogoda”.
„Nan - Shan” płynął z południa do wolnego portu Fuczou, wioząc towar w
dolnych ładowniach i dwustu chińskich kulisów powracających po kilku latach pracy w
rozmaitych podzwrotnikowych koloniach do swoich wiosek w prowincji Fokien.
Ranek był piękny, oleiste morze falowało gładko bez roziskrzeń, a na niebie
widać było dziwną, białą, mglistą plamę podobną do słonecznej aureoli. Przedni pokład
zapchany był Chińczykami: ciemne ubrania, żółte twarze, warkoczyki, wszystko to
poprzetykane nagością ramion, bo wiatru nie było i panował duszny upał. Kulisi
wylegiwali się, gadali, palili lub stali, gapiąc się za burtę; niektórzy czerpali wodę z
morza i oblewali się wzajemnie. Paru spało na pokrywach luków, a kilka grup, po
sześciu, przykucniętych na piętach otaczało żelazne tace z ryżem i maleńkimi
filiżankami herbaty; każdy zaś z tych obywateli Państwa Niebieskiego wiózł ze sobą
wszystko, co posiadał na świecie - drewniany kuferek z brzęczącym zamkiem i
miedzianymi okuciami na rogach zawierał zdobycze pracy: parę szat ceremonialnych,
kilka pałeczek kadzidła, może nieco opium, jakieś bezwartościowe drobiazgi i
niewielki zapas srebrnych dolarów zarobionych w trudzie na barkach węglowych,
zdobytych hazardem lub drobnym handlem, wydartych pazurami ziemi, wypoconych w
kopalniach, na liniach kolejowych, w zabójczych dżunglach, pod ciężarem ładunków -
nagromadzone cierpliwie, ukrywane starannie, strzeżone zawzięcie.
Około dziesiątej krzyżująca się martwa fala nadpłynęła od strony Cieśniny
Formoskiej, nie wzbudzając zbytniego niepokoju wśród pasażerów, bo „Nan - Shan”
był bardzo szeroki, miał płaskie dno i boczne stępki przeciwprzechyłowe, a w ogóle
znany był jako okręt wyjątkowo stateczny. Pan Jukes, w chwilach wylewności na
lądzie, oświadczał, że „stara krypa jest tak samo solidna jak i śliczna”. Kapitanowi
MacWhirrowi nawet do głowy by nie przyszło wyrażać głośno podobnie wyszukane
 
pochwały.
Statek był z pewnością dobry, a przy tym względnie nowy. Zbudowano go w
Dumbarton przed trzema laty na zamówienie firmy handlowej w Syjamie, „Bracia Sigg
i Syn”. Kiedy unosił się już na wodzie całkowicie wykończony i gotów do rozpoczęcia
swoich życiowych zadań, właściciele stoczni przyglądali mu się z dumą.
- Sigg prosił, żebyśmy mu znaleźli odpowiedzialnego kapitana, który by zabrał
stąd statek - odezwał się jeden ze wspólników; drugi zaś, po chwili zastanowienia,
odpowiedział: - Zdaje mi się, że MacWhirr jest właśnie na lądzie. - Tak? To wyślij mu
zaraz telegram. To akurat człowiek, jakiego nam potrzeba - bez chwili wahania
oświadczył starszy.
Następnego ranka MacWhirr stanął przed nimi, jak zwykle spokojny;
przyjechał z Londynu nocnym ekspresem, pożegnawszy się z żoną nagle i bez
wylewności. Pani MacWhirr pochodziła z dobrej rodziny, której się kiedyś lepiej
powodziło.
- Obejrzyjmy teraz statek, kapitanie - powiedział starszy wspólnik i trzej
mężczyźni udali się na oględziny wszystkich doskonałości „Nan - Shanu” od dziobu do
rufy i od dna ładowni do szczytów dwóch przysadzistych masztów.
Kapitan MacWhirr zaczął od zdjęcia palta, które powiesił na kotwicznej
windzie parowej, wyposażonej we wszelkie ostatnie udoskonalenia.
- Wuj polecił pana wczoraj listownie naszym dobrym znajomym, wie pan -
Braciom Sigg, i na pewno zatrzymają tam pana na stanowisku - powiedział młodszy
wspólnik. - Będzie się pan mógł szczycić, panie kapitanie, dowodząc najbardziej
sprawnym statkiem tych rozmiarów na wodach chińskich - dodał.
- Napisaliście, panowie? Dziękuję... - bąknął niewyraźnie MacWhirr, na którym
odległa perspektywa takiej możliwości nie zrobiła większego wrażenia niż piękno
rozległego krajobrazu na krótkowzrocznym turyście; a jego oczy spoczywały właśnie
na zamku od drzwi kabiny, do której zbliżył się zdecydowanym krokiem i, energicznie
potrząsając klamką, powiedział swoim cichym, poważnym głosem: - W dzisiejszych
czasach rzemieślnikom nie można ufać. Nowiutki zamek i nie działa. Zaciął się. Proszę.
Proszę zobaczyć!
Skoro tylko wspólnicy zostali sami w swoim biurze po przeciwnej stronie
stoczniowego placu, siostrzeniec zapytał z odcieniem pogardy w głosie:
- Chwaliłeś tego człowieka przed Siggiem, ale co ty w nim właściwie widzisz,
wuju?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin