Zabili mnie we wtorek.pdf

(877 KB) Pobierz
408854066 UNPDF
408854066.001.png
Wydawnictwo Otwarte Kraków 2008
CZĘSC PIERWSZA
Zwłoki
Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry.
W mrok. Mokra mżawka. Leżący oddycha spokojnie i głęboko. Odzywają
się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie
we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest
lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest Wielki Czwartek, jest piątek
przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem
leniwa niedziela - każdy dzień tygodnia ma coś, co go wyróżnia, coś
specjalnego, coś fajnego. Wtorek nie ma nic. Jest nudny, nijaki i
beznadziejny. Dlaczego wtorek!?
Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi
pojawia się lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie,
które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem
oka widzi, jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów.
Patrzą na niego przerażeni. Na siebie patrzą zaciekawieni, dumni, że w ich
nudnym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach,
408854066.002.png
coś, o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom, i
pójdzie w świat legenda zwielokrotniona ludzką skłonnością do
kolorowania i przesady, pójdzie legenda, jak to zabili go we wtorek na
parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie.
Mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma
sekundami, jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne.
W kieszeni kurtki ma komórkę, na karcie SIM nie ma żadnego
zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w lexusie jest
jeszcze jedna komórka. Też czysta. Robi mu się zimno. Zauważa, że
powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy
krwi rosnącej pod nim na mokrym asfalcie gęstnieje wianuszek ludzi.
Patrzą na to tak, jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą
sytuację, na coś, co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w
swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu.
Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć
kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży
problem. Za chwilę zjedzie się tu policja z całego miasta, a on w
złoconym, płaskim puzderku ma co najmniej pięć gramów
pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem.
Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie
spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół
srebrnego lexusa. Może to promocja, myślą, może nowy model
samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi
podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili
chaotycznych, spiesznych opowieści zaczynają rozumieć, że człowiek
leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony.
- Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem - jakiś facet przeciska
się przez tłum gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że
nie bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny
wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem, brnie w tę bezsensowną
sytuację bez wyjścia, tym bardziej że rozdygotana młoda kobieta obok to
pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się
ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się
przykryć leżącego kocem.
- Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić?
Nagle lekarz czuje, jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę.
Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna.
- Chcesz mi pomóc? - Ranny patrzy lekarzowi prosto w oczy.
Nie jest łatwo wytrzymać to spojrzenie. Mężczyzna wciska
lekarzowi coś niewielkiego, metalowego w rękę pod kocem.
- Wyrzuć to gdzieś. Nie powinni tego przy mnie znaleźć. Młody
lekarz jest wyraźnie zdenerwowany.
- Ale ja nie mogę...
Za późno. Już ma to coś w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz
to już jego problem. Chwila paniki. Mechaniczny, szybki ruch - do
kieszeni. Rozbiegany wzrok wystraszonego maminsynka - czy ktoś to
widział? Czy ktoś powie jadącej już policji, że ranny mu coś podał!? Boże,
co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w
kieszeni? Nagłe spojrzenie na żonę - ona widziała. W każdym razie
zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę.
Lekarz prostuje się. Rozgląda się niepewnie wokoło. Otwarty
samochód, leżący facet, spora dziura od kuli w okolicy serca, krew. Z
oddali dobiega odgłos syreny. Już jadą. Jeszcze jedno spojrzenie na
rannego - widać, że to bogaty gość. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć
lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany
seat lekarza. „Czy to gangster?”, przebiega lekarzowi przez myśl.
- Gdzie jest Cycek?
- Słucham? - lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego.
- Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał?
Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet, o kogo chodzi.
Słychać, jak karetka reanimacyjna skręca w stronę hipermarketu.
- Nie ma tu innego rannego, proszę pana, proszę się nie ruszać i nic
nie mówić, karetka już jest blisko.Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz
gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwila wstrząsają nim krótkie
dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się nad nim.
Słyszy słaby, chrapliwy szept.
- Nie mów nikomu...
Po czym ranny traci przytomność.
Cycek
Zaczyna mu brakować tchu. Czuje, jak krew pulsująca w czole coraz
mocniej napiera na oczy. Cały się trzęsie. Prawie frunie przez kręte
osiedlowe ścieżki Ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W
życiu tak nie uciekał, w życiu nie biegł tak szybko. W końcu jednak
obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość
tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na
króciutki odpoczynek.
Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już
jest w środku. Ciemno.
- O kurwa... o kurwa...
Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli
bledną mu kolorowe plamy przed oczyma. Zaczyna wracać do
rzeczywistości. Nagle słyszy ochrypły bas:
- Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już!
Teraz włącza się u Cycka precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów
warunkowych. Obrót, lokalizacja zagrożenia, ocena sytuacji, w tym
samym czasie wydobycie broni, przygotowanie jej do użycia,
unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do
głowy. Trwa to ułamek sekundy. Na szczęście Cycek nie wykonuje
ostatniego elementu tej dziesiątki razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga
za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo, przygnieciony kolanem
Cycka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego heckler und
kocha P30.
- Nie, panie... nie.
Cycek zaczyna rozumieć, kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po
jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje - zabić czy pozwolić
odejść. Jest prawie pewne, że dziad zaraz poleci do psów i za marną
paczkę fajek z filtrem sprzeda Cycka. Jeżeli Cycek go skasuje, zyska
najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca.
Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi.
- Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!?
- Jasne.
Widać, że rozumie. Minę ma taką, jakby zobaczył przewodniczącego
Sądu Ostatecznego.
- Idziesz stąd!
Dziad wychodzi ze śmietnika. Dopiero teraz Cycek uświadamia
sobie, jak facet śmierdział. Dobra, teraz ma parę minut na podjęcie
decyzji, jak dalej żyć. Bo co do tego, że dotychczasowe dobre życie się
skończyło, nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło, żeby jechać do
tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie...
Musieli za nimi jechać. Śledzili lexusa na pewno od samego
centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno
wytłumaczenie - to nie był byle cyngiel. To był ktoś.
Wskazuje na to również to, co się stało potem. Przecież facet mógł
zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin