ZAHN, Timothy 'CZARNE KOMANDO' (WYZWOLENIE).doc

(1356 KB) Pobierz
Timothy Zahn

Timothy Zahn

 

 

CZARNE KOMANDO

 

 

Dylogia: Wyzwolenie

Tom: I

Tytuł oryginału: THE BLACKCOLLAR

       

 

Rozdział 1

       

       

        Poranne słońce, świecące na czystym, błękitnym niebie, zdawało się podejmować tylko symboliczny wysiłek, by przeciwdziałać wiosennemu ochłodzeniu, które objęło większą część środkowej Europy. Osłaniając się podniesionym kołnierzem od północnego wiatru wiejącego znad Jeziora Genewskiego, Allen Caine przyspieszył nieco kroku. Wygodniej byłoby przejechać choć część drogi, ale tylko ktoś niezorientowany czekałby na taksówki we wschodniej części Nowej Genewy w Dniu Zwycięstwa. Większość pojazdów została zarekwirowana do przewiezienia dygnitarzy na stadion, gdzie zorganizowano coroczne obchody zakończenia wojny między Ryqrilami a imperium Terranu. Caine spodziewał się, że zimno spowoduje zmniejszoną frekwencję. Nie było wprawdzie obowiązku stawiania się na uroczystościach, lecz w tej udział weźmie kilku Ryqrilów, więc władze Nowej Genewy nie mogły sobie pozwolić na nieobecność. Allen usłyszał przytłumione okrzyki dobiegające ze stadionu oddalonego o dobre trzy kilometry. Zadziwiająco bezczelny przejaw hipokryzji, pomyślał gorzko. Urządzono już dwudzieste dziewiąte z kolei widowisko na cześć zwycięstwa Ryqrilów. Nie znający faktów przybysz doszedłby do wniosku, że to Demokratyczne Imperium Terranu wygrało wojnę.

        Zwykli ludzie ignorowali Święto. Na ulicach panował tłok jak co dzień, więc Caine nie miał problemu ze zniknięciem w tłumie. Wyprawę do Nowej Genewy uznał za spóźniony prezent na dwudzieste szóste urodziny. Przybył tu zaledwie dwa tygodnie temu, lecz już czuł się jak miejscowy. Podobnie jak inne ziemskie narody, ten także posiadał niepowtarzalny styl i zachował odmienne zwyczaje. Obecne zadanie Allena polegało właśnie na przyswojeniu sobie owego specyficznego sposobu bycia. Dzięki przygotowaniu oraz schludnemu wyglądowi mógł, w razie konieczności, uchodzić za studenta, osobę na kierowniczym stanowisku lub, jeśli odpowiednio przyciąłby brodę, członka jednego z cechów. W tym rejonie Nowej Genewy, zamieszkanym przez niższe warstwy średnie, nie miało to na szczęście wielkiego znaczenia, a do dzielnicy rządowej przenosi się dopiero za kilka tygodni. Do tego czasu zdąży więc nabrać właściwych nawyków.

        Dotarł do celu, zanim na dobre przemarzł w zbyt lekkim ubraniu. Niewielka księgarnia wciśnięta była między dwa bary. W witrynie stały wyblakłe tomy Dickensa i Heinleina. Caine wszedł do środka i zatrzymał się na moment tuż przy drzwiach, pozwalając oczom przywyknąć do panującego tu półmroku. Kilka metrów dalej, przy kasie, siedział rozparty właściciel sklepu. Ciekawie przyglądał się przybyszowi.

        - Chce się pan tu ogrzać? - zapytał.

        - Właściwie nie - odparł Allen, rozglądając się po wnętrzu. Wzdłuż półek snuło się trzech czy czterech mężczyzn.

        Przeniósł spojrzenie na sprzedawcę i uniósł brwi. Tamten odpowiedział lekkim skinieniem głowy, więc Allen powoli ruszył jednym z dwóch przejść między regałami. Udając, że z zainteresowaniem przygląda się tytułom książek, konsekwentnie kierował się na tyły sklepu. Tam, na wpół schowane za szeroką półką, znajdowały się drzwi z napisem „Tylko dla pracowników”. Odczekawszy, aż wszyscy klienci będą odwróceni do niego tyłem, Caine cicho wślizgnął się do zagraconego magazynu. Stanął na środku podłogi wyłożonej terakotą, po czym delikatnie nacisnął jedną z płytek. Oczekiwano go, ponieważ dwumetrowy kwadrat odsunął się natychmiast. Ruszył w dół po drewnianych stopniach schodów. Pochylił się, a betonowy blok nad jego głową wrócił na swoje miejsce i został dodatkowo zabezpieczony stalową belką. Allen szedł ostrożnie, tylko jedna lampa bowiem oświetlała schody. U ich podstawy znajdował się krótki korytarz zakończony drzwiami. Gdy otworzył je i wszedł do ciemnego pomieszczenia, same zatrzasnęły się za jego plecami.

        Nagle zabłysło oślepiające światło. Uniósł ramię, by osłonić oczy, i odruchowo zrobił krok do tyłu.

        - Kim jesteś? - zapytał głos.

        - Alain Rienzi, adiutant senatora Auriola - odpowiedział natychmiast nieprzyjaznym tonem. - Wyłączcie to!

        Ostre światło zgasło. Zastąpiło je inne, stonowane. Poprzez czerwone plamy skaczące przed oczyma Caine dostrzegł trzech mężczyzn i kobietę siedzących wokół niskiego stołu.

        - Wspaniale - rzekł jeden z zebranych, obracając w dłoniach przedmiot przypominający pudełko na buty. - Żadnego wahania. Nic w jego głosie nie zdradza kłamstwa i brzmi w nim właściwa doza arogancji. Jest gotowy, Morrisie.

        Drugi z siedzących skinął głową i zwrócił się do Caine’a:

        - Siadaj, Allenie.

        Przybysz zajął wskazane krzesło i lustrował zgromadzonych. Gdy oczy na dobre przyzwyczaiły się do oświetlenia, serce zabiło mu mocniej. To nie było jakieś tam spotkanie. Miał przed sobą przywódców ruchu oporu na obszarze całej Europy. Mężczyzna z pudełkiem - były dowódca Gwiezdnych Sił Terranu - nazywał się Bruno Hurlimann. Drugi, Raul Marinos, planował i nadzorował operacje sabotażowe przeciwko rządowi, a nawet bazom wojskowym Ryqrilów przez ostatnich dwadzieścia dziewięć lat. Kobieta, Jayne Gibbs, była niegdyś powszechnie znaną członkinią rozwiązanego już demokratycznego parlamentu. Morris zaś to sam generał Kratochwil -ostatni dowódca obrony Ziemi. Żadne z nich nie wyglądało oczywiście na swój wiek. Pomimo rządowej kontroli, poprzez czarny rynek do ruchu oporu trafiała wystarczająca ilość iduniny, by liczący dziewięćdziesiąt dwa lata Kratochwil zachował wygląd czterdziestolatka. Caine spotykał już ich wszystkich, lecz nigdy razem, w jednym miejscu. Musiało dziać się coś ważnego.

        Generał Kratochwil jakby czytał w myślach Caine’a.

        - Obawiam się, że okres przygotowań musi zostać gwałtownie skrócony, Allenie - przemówił. - Musimy znacznie przyspieszyć działania. Zaistniały nieoczekiwane zmiany. Dlatego wylatujesz do Plinry za niecałe dwadzieścia godzin.

        Caine poczuł suchość w gardle.

        - Myślałem, że mam zastąpić Alaina Rienziego za kilka tygodni.

        - My także - oświadczył generał. - Rienzi jednak wczoraj wyjechał na wakacje i nikogo nie powiadomił, dokąd się wybiera. Zdecydowaliśmy się więc wykorzystać tę okazję.

        Do końca okresu adaptacji pozostało jeszcze tak wiele... ale zapewne poradzi sobie.

        - Zdjęliście Rienziego?

        Marinos przytaknął.

        - Dziś rano. Bez kłopotów. - Wskazał kopertę leżącą na stole. - Tu jest jego identyfikator, oczywiście odpowiednio zmieniony, i reszta twoich rzeczy.

        Allen sięgnął po pakunek, uważając, by nie potrącić „wygniatacza pluskiew” w kształcie grzyba, elektronicznie oślepiającego i ogłuszającego wszystkie pobliskie urządzenia monitorujące. Otworzywszy kopertę, wyjął niebieski identyfikator, portfel zawierający osobiste oraz rządowe karty kredytowe, ponad tysiąc marek w banknotach DIT, a wreszcie nie potwierdzony bilet do odległego świata Plinry.

        - Bilet jest właściwie tylko rezerwacją - wyjaśnił Marinos. - Będziesz musiał dać w porcie do sprawdzenia swój identyfikator, zanim uzyskasz pozwolenie wejścia na pokład.

        Widniejąca na dokumencie twarz - pociągła, otoczona starannie ufryzowaną szopą blond włosów - stanowiła doskonałą replikę oblicza Caine’a. Jedyna różnica w wyglądzie polegała na tym, że Allen nosił brodę. Pod warstwą plastiku, zapewne nie do naruszenia, znajdował się jednak zestaw odcisków palców i wzór siatkówki, które wpisane były do mocno strzeżonego systemu komputerowego mieszczącego się zaledwie dziesięć kilometrów stąd.

        - Jest pan pewien, że moje dane zostały właściwie wprowadzone do rządowej kartoteki? - zapytał Marinosa.

        - Wszystkim się zajęliśmy - odparł Raul, a ton jego głosu świadczył o trudnościach, jakie napotkano przy wykonaniu tego zadania. Naruszenie systemu bezpieczeństwa Ryqrilów to poważna sprawa.

        - Nie mamy jeszcze dla ciebie zgody na wgląd do archiwów na Plinry - powiedział Kratochwil - ale dostarczą nam ją przed osiemnastą. Udasz się zatem na tę planetę, naopowiadasz o swojej książce i wyciągniesz odpowiednie dane. - Uśmiechnął się do Allena. - W praktyce oczywiście to nie takie proste, lecz mam nadzieję, że zdołasz poradzić sobie z większością problemów, które napotkasz.

        Caine przytaknął. Chociaż nigdy jeszcze nie powierzono mu poważnej misji, wyćwiczono go możliwie najlepiej w walce i sztuce samokontroli.

        - Jak przedstawia się bieżący układ militarny i jaki ma wpływ na sytuację na Plinry? Ryqrilowie założyli tam zapewne swoją bazę, prawda?

        - Spodziewamy się tego, lecz nie powinno cię to niepokoić. - Kratochwil zwrócił się do Hurlimanna. - Kapitanie, prosimy o informacje.

        - Raporty o wielkim zwycięstwie Ryqrilów nad rasą Chryselli w okolicach Regulusa wydają się prawdziwe - rzekł Hurlimann tonem wykładowcy z koledżu. - Prawdopodobnie jednak ponieśli straty większe, niż się przyznają. Zabrali już z różnych baz na Ziemi dwa transportowce klasy Elephant oraz pełne skrzydło Korsarzy. Wysłali je zapewne na front chrysellijski. Jeżeli i na Plinry posiadają jakąś bazę, to tam też może mieć miejsce podobna mobilizacja. Ale takie dodatkowe zamieszanie ułatwi ci wykonanie zadania, jeśli tylko będziesz miał właściwe papiery. - Uśmiechnął się szeroko. - A biorąc pod uwagę nasze cele, im więcej Ryqrilów znajdzie się na terytorium Chryselli, tym lepiej.

        - Karty, jak widzisz, układają się sprzyjająco - uznał Kratochwil. - Sądzimy, że do czasu twojego powrotu z potrzebnymi informacjami uda nam się przygotować załogi do wyruszenia. - Popatrzył na resztę zgromadzonych. - Czy coś jeszcze?

        - Pomoc na Plinry - podsunęła Jayne Gibbs.

        - Ach, tak. Allenie, nie mamy żadnego kontaktu z Plinry od czasu, gdy została zdobyta trzydzieści pięć lat temu, więc nie wiemy, co tam się dzieje. Prawdopodobnie struktura polityczna przypomina tę, jaka jest na Ziemi; grupy Ryqrilów sprawują władzę poprzez lokalny wiernopoddańczy rząd. Nie ma jednak sposobu na potwierdzenie tych przypuszczeń. Jeśli napotkasz jakiekolwiek problemy, powinieneś skorzystać z pomocy działającego tam podziemia.

        - Zakładając, że coś takiego istnieje - zauważył Caine.

        - To prawda - przyznał wojskowy. - Wciąż jednak żywię nadzieję, że generał Avril Lepkowski przeżył klęskę planety. Zapamiętaj to nazwisko, Allenie. Jeśli na Plinry funkcjonuje podziemie, to właśnie Lepkowski będzie nim kierował. Pod koniec wojny zostało tam także niemal trzystu blackcollarów. Część z nich może wciąż żyć.

        Blackcollarowie. Caine wyprostował się nieco, usłyszawszy to określenie. Nigdy osobiście nie poznał żadnego z tych wspaniale wyćwiczonych wojowników specjalizujących się w walce partyzanckiej, lecz o ich wyczynach podczas wojny krążyły legendy. Niewielu ich żyło jeszcze na Ziemi, a większość zniszczyła swoje mundury i wtopiła się w tłum zwykłych ludzi. Garstka blackcollarów, która pozostała w aktywnej służbie, niemiłosiernie doskwierała Ryqrilom w Północnej Ameryce.

        Kratochwil mówił dalej:

        - Postaram się jak najszybciej zebrać kilka nazwisk ludzi przebywających na Plinry. Przygotuję także mikrolist polecający, na wypadek gdybyś znalazł generała Lepkowskiego. Wiezienie listu będzie nieco ryzykowne, ale sądzę, że warto. Oczywiście decyzja należy do ciebie. - Wstał. Caine oraz pozostali także podnieśli się z krzeseł. - To chyba wszystko, co możemy teraz zrobić. Przyjdź tu ponownie o osiemnastej po resztę dokumentów i ostatnie instrukcje. Do tego czasu nie gol brody. Wątpię, abyś tutaj napotkał któregoś ze znajomych Rienziego, ale ostrożności nigdy nie za wiele. I jeszcze jedno; od południa będziemy na dwugodzinnym cyklu zabezpieczającym w księgarni na górze. Zwróć na to uwagę.

        - Rozumiem.

        - Dobrze. - Generał wyciągnął rękę ponad stołem i uścisnął dłoń Caine’a. - Kiedy przyjdziesz wieczorem, może mnie tu nie być, więc żegnam się już teraz. Jesteś dla nas bardzo cenny, Allenie. Uważaj na siebie. Ale jednocześnie pamiętaj, że to najważniejsza misja, jaką przedsięwzięliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Nie przesadzę mówiąc, że szansę na oswobodzenie Ziemi spoczywają w twoich rękach. Może już nigdy nie powtórzy się okazja do wysłania kogokolwiek z naszej planety, a wiesz, że siłą nie zdobędziemy niezbędnych do dalszej walki informacji. Nie zawiedź nas, Allenie.

        Caine spojrzał w piwne oczy generała. Były przejrzyste i pełne zdecydowania. Jednak spojrzenie dawało wyraz bolesnym przeżyciom generała. Eliksir młodości nie zdołał tego ukryć. Trzynaście lat przegranej w efekcie wojny i kolejnych dwadzieścia dziewięć przeżytych pod panowaniem wroga postarzyło te oczy tak wyraźnie, iż Allen nagle poczuł się znowu jak dziecko. Nie potrafił zdobyć się na wypowiedzenie silnym głosem zapewnienia, więc wyszeptał tylko:

        - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, proszę pana.

       

        * * *

       

        Była za pięć szósta. Caine, lawirując w gęstym tłumie wracających do domów robotników, ponownie zbliżał się do księgarni. Uroczystości związane z Dniem Zwycięstwa zakończyły się już dawno. Na ulicach znowu pojawiły się taksówki oraz nieliczne prywatne samochody. Allen wiedział, że ruch nie zmniejszy się jeszcze przez co najmniej godzinę. Mnóstwo czasu na wślizgnięcie się do środka, zabranie pozostałych papierów i ponowne zniknięcie w morzu pieszych.

        Caine zaczął torować sobie drogę, aby przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle widok witryny zaparł mu dech w piersiach. Przy dwugodzinnym cyklu zabezpieczającym, od jego porannej wizyty wystawa miała zostać zmieniona trzykrotnie. Teraz książka Heinleina powinna więc być odwrócona o dziewięćdziesiąt stopni, a naprzeciw tomu Dickensa spodziewał się zobaczyć leżącą kasetę. Ekspozycja natomiast wyglądała tak jak o czternastej. Pierwsza, pełna nadziei myśl nasuwała przypuszczenie, że ktoś zapomniał dokonać zmiany. To jednak uznał za niemożliwe. Było tylko jedno wytłumaczenie i Allen dobrze je znał: w ciągu ostatnich czterech godzin nastąpił nalot na księgarnię.

        Oczywiście zawsze istniało takie prawdopodobieństwo, ale nigdy wcześniej nic podobnego nie zdarzyło się w jego bezpośrednim otoczeniu, więc ogarnął go paraliżujący strach. Tylko dzięki odpowiedniemu treningowi Caine zapanował nad sobą i przeszedł obok sklepu bez widocznego wahania. Przystanął dwie przecznice dalej. Był bezpieczny.

        Ale na jak długo? Jeżeli obserwowano księgarnię, wiedziano, że zaglądał tam cztery razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

        Gdyby nawet nie zwrócono jeszcze na to uwagi, w końcu skojarzenia nasuną się same. Z pewnością co najmniej jeden z czworga przywódców ruchu oporu znajdował się w środku, kiedy napadły siły bezpieczeństwa. Zapewne teraz jest poddawany przesłuchaniom z zastosowaniem weryfiny lub czytnika neuronowego. Caine musiał uciekać. Ale dokąd? Ruch oporu zorganizował wiele kryjówek, lecz w tej sytuacji żadna nie była pewna. Kratochwil i pozostali przeszli najlepszy trening psychologiczny, ale nawet te wyrobione umiejętności nie wystarczą na długo przy zastosowaniu przez wroga czytnika neuronowego. Przesłuchiwany załamie się, a wtedy władze bez trudu znajdą Caine'a gdziekolwiek ukryłby się na Ziemi.

        Dotarło to do niego dopiero po kilku sekundach, ale jednocześnie przypomniał sobie o grubej paczce w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Identyfikator Rienziego, pewna suma pieniędzy... i bilet na Plinry. Jeśli pojmali Kratochwila, ruch oporu na tym obszarze był spalony. Ale niekoniecznie oznaczało to także wykrycie misji. Gdyby Allenowi udało się uzyskać pomoc generała Lepkowskiego i plinriańskiego podziemia, istniała jeszcze niewielka szansa na sukces. Do diabła... mikroskopijna. Ale cóż innego pozostało? A jeżeli nawet nie powiodłoby się, miałby przynajmniej satysfakcję, że zmusił Ryqrilów do ścigania go przez osiem parseków.

        Powrót do mieszkania, zgolenie brody, przebranie się i zniszczenie dokumentów Allena Caine’a - wszystko to zajęło mu niespełna godzinę. Wziął dość eleganckie walizki, odpowiednie dla zwykłego urzędnika, złapał taksówkę i pojechał do zachodniej części miasta. Identyfikator Rienziego umożliwił mu przejazd do rządowego sektora Nowej Genewy. Znalazł się tam po raz pierwszy w życiu.

        Pierwsza przeszkoda - strażnik przy bramie - została pokonana. Teraz jednak Allen stanął przed nieoczekiwanym problemem. Statek na Plinry startował o szóstej rano. Do odlotu pozostało więc jedenaście godzin - zbyt dużo czasu, by przesiedzieć w porcie. Gdyby zarejestrował się w hotelu, musiałby okazać identyfikator, a im rzadziej go używał, tym lepiej.

        Rozwiązanie było oczywiste. Zmienił trasę taksówki, zostawił bagaż w portowej skrytce i wybrał się na wycieczkę po zachodniej Nowej Genewie. Spędził noc w barach, restauracjach oraz ośrodkach rekreacyjnych. Nigdzie go nie rozpoznano. Wreszcie, gdy niebo na wschodzie zaróżowiło się, wrócił na lotnisko.

        Nawet o tej porze panował tam znaczny ruch. Nową Genewę ustanowiono stolicą Ziemi dopiero po wojnie, więc lotnisko zostało zaprojektowane do obsługi zarówno samolotów jak i statków kosmicznych. W czasach przedwojennych takie przedsięwzięcie wymagałoby rozbudowy portu ponad wszelką miarę, ale obecnie, gdy tylko urzędnicy i akredytowani biznesmeni mogli podróżować tą drogą, bez problemu radzono sobie z napływem pasażerów. Wziąwszy bagaż, Caine skierował się długim korytarzem ku terminalowi lotów pozaplanetarnych. Serce waliło mu głośno w piersiach.

        Punkt kontrolny był już widoczny. W pobliżu bramy wejściowej Allen dostrzegł kilka osób. Jedni krążyli niespokojnie, drudzy siedzieli w fotelach. O ścianę opierał się wyraźnie znudzony strażnik. Caine skrzywił się ponuro. Całość wyglądała jak klasyczna pułapka, gdzie wszyscy w promieniu dwustu metrów są agentami bezpieczeństwa w cywilnych strojach. Uznał, że już za późno, by się wycofać. Jeśli to rzeczywiście zasadzka, z pewnością został już dostrzeżony i rozpoznany. Zawrócenie przyspieszyłoby tylko skierowane przeciwko niemu działania. Zacisnął zęby i szedł dalej.

        Gdy zbliżył się, urzędnik powitał go uśmiechem.

        - Tak, proszę pana?

        - Alain Rienzi. Udaję się na Plinry - wycedził Caine. Sięgnął po rezerwację oraz identyfikator, jednocześnie uważnie obserwując twarz kontrolującego.

        Nie zauważył żadnej szczególnej reakcji.

        - Dobrze, proszę tylko położyć dłoń na tej płytce i spojrzeć w lewo - powiedział urzędnik, wsuwając kartę w szczelinę konsolety.

        W odróżnieniu od zwykłych oględzin przy zewnętrznym ogrodzeniu, teraz Allen był poddawany pełnemu sprawdzeniu tożsamości. Wzór siatkówki i linie papilarne zostaną porównane z tymi na identyfikatorze, a ponadto sprawdzone w danych głównego komputera. Jeśli Marinos nie dokonał cudu, zmieniając je, wszystko zakończy się już na lotnisku.

        Trudny do wychwycenia błysk dotknął na ułamek sekundy oka Caine’a, a płytka rozgrzała się pod palcami. Urzędnik nacisnął jakiś guzik. Allen wstrzymał oddech. Na konsolecie zamrugało zielone światełko.

        - Wszystko w porządku, panie Rienzi. Na jakie konto zapisać należność?

        Allen przyjął z ulgą to zaskakujące oświadczenie. Ponownie zaczął oddychać. Zachowując niewzruszony wyraz twarzy, wręczył osobistą kartę kredytową Rienziego. Kontrolujący wetknął ją w inną szczelinę, a po kilku sekundach maszyna wypuściła z siebie właściwy bilet, identyfikator, a ponadto niewielką kartę magnetyczną.

        - Co to? - zapytał Caine, marszcząc brwi.

        - Recepta - wyjaśnił urzędnik. - Widocznie przebywanie w środowisku Plinry może spowodować u pana jakieś problemy zdrowotne. Lek można wykupić w tamtym okienku.

        Agent podziemia już chciał zapytać, skąd, u diabła, ktoś wiedział, jakich lekarstw będzie potrzebował na Plinry, lecz w porę się zmitygował. Zapewne personel rządowy miał w swoich danych także informacje medyczne. Komputer opracował je pod kątem warunków panujących na Plinry, błyskawicznie stawiając diagnozę.

        - Dziękuję - rzucił tylko.

        - Proszę bardzo. Na pokład zaczynamy wpuszczać za dziesięć minut.

        Zrealizowanie recepty zajęło farmaceucie niemal kwadrans. Po odejściu od okienka Caine natychmiast skierował się do tunelu wejściowego, mijając po drodze znudzonego strażnika, który zapewne nigdy się nie dowie, jak blisko był zdobycia awansu. Allen zastanawiał się, co powinien zrobić z tabletkami. Mało prawdopodobne, by jego kondycja była zbliżona do stanu zdrowia Rienziego i aby lekarstwo przedstawiało dla niego jakakolwiek wartość. Z drugiej jednak strony możliwe, że Marinos zamienił wszystkie dane prawdziwego adiutanta senatora, a wtedy niewykluczone, że pigułki mogą okazać się niezbędne do przeżycia na Plinry. Postanowił wreszcie, że po prostu je zachowa i zażyje w przypadku zaobserwowania jakichś niepokojących objawów.

        Ewentualna choroba zdawała się najmniejszym ze zmartwień. Jak dotąd Caine całą uwagę skoncentrował na opuszczeniu

        Nowej Genewy, zanim ziemski ruch oporu rozpadnie się niczym domek z kart. Teraz, gdy już niemal dotarł na statek kosmiczny, mógł wreszcie pomyśleć nad rozwiązaniem innych problemów. Bez sfałszowanych dokumentów obiecanych mu przez Krato-chwila, nie miał zbytnich nadziei, że dostanie od władz Plinry pozwolenie na dostęp do potrzebnych informacji. Także bez listu generała równie trudne było uzyskanie wsparcia od tamtejszego podziemia. Jedyną jego szansę stanowiło skontaktowanie się z Lepkowskim, jeśli ten rzeczywiście kierował tajną organizacją. Gdyby zdołał go przekonać, że jest współpracownikiem Kratochwila, mógł liczyć na pomoc. A kiedy zdobyłby potrzebne informacje... Caine pokręcił głową, próbując odpędzić od siebie myśli nasuwające się w tej kwestii. Po co wybiegać w tak daleką przyszłość? Już teraz miał przed sobą zbyt wiele problemów, które zdawały się go przerastać. Musiał rozwiązywać je po kolei.

        Wyszedł z tunelu wejściowego na stanowisko zajęte przez statek pasażerski wyglądający na przerobiony wojskowy frachtowiec. Zmieniając w rękach walizki, przystanął i dyskretnie rozejrzał się wokół. Ze zbudowanego powyżej poziomu ziemi lądowiska widać było znaczną część miasta, jezioro i otaczające je góry. Wzrok Caine’a, niczym przyciągany magnesem, powędrował ku południowemu zachodowi. Tam, siedem kilometrów stąd, znajdował się ciemny obszar, gdzie kiedyś tętniła życiem Stara Genewa. Lekko wzruszył ramionami, po czym skierował się w stronę statku.

        Wiedział, że Ryqrilowie rozegrali tę grę w sposób gwarantujący sukces.

       

Rozdział 2

       

       

        Do pierwszego kontaktu doszło na początku roku 2370, kiedy statek badawczy DIT natknął się na posterunek Ryqrilów oddalony około dwóch parseków od Liano, kolonii Terranu. Po dziesięciu latach ustalono regularną komunikację między ludźmi a wysokimi, gruboskórnymi dwunogami. Przygotowano nawet liczne umowy handlowe. Ryqrilowie dziwnie mało mówili o sobie oraz o sprawach dotyczących ich imperium, co tłumaczono cechującą tę rasę nieśmiałością. Pogłosek zaś o toczonej przez nich wojnie na odległej granicy nie udało się potwierdzić.

        Czterdzieści lat później sytuacja uległa nagle radykalnej zmianie. Ryqrilowie zaniechali wszelkich wysiłków mających na celu „normalizację stosunków” między dwoma rasami, a nowe informacje dostarczone przez wywiad odsłoniły prawdę. Ryqrilowie rzeczywiście prowadzili wojnę i wygrali ją przed niemal dwudziestu laty. Wszystko wskazywało na to, że ich późniejsza remilitaryzacja dobiegała właśnie końca, a następnym celem ekspansji ma być Demokratyczne Imperium Terranu.

        Natychmiast poczyniono odpowiednie przygotowania, ale od początku było jasne, że są to daremne zabiegi. DIT kontrolował dwadzieścia osiem planet, a Ryqrilowie sto czterdzieści. Niemniej nie ulegało wątpliwości, że ludzie nie poddadzą się bez walki.

        I rzeczywiście doszło do krwawego starcia. Od ujawnienia rewelacji o nowo poznanej rasie do rozpoczęcia totalnej wojny minęło osiem lat. W tym czasie ludzie zaprojektowali, zbudowali i wypróbowali imponująco wiele rodzajów broni: poczynając od ręcznej, a kończąc na ogromnych okrętach klasy Supernova. Mimo iż DIT nigdy nie walczył z obcymi, w swej historii miał wystarczająco dużo lokalnych konfliktów, by nauczyć się czegoś z dziedziny walki kosmicznej. Natomiast niezliczone przedwojenne utarczki z Ryqrilami dały mieszkańcom Terranu okazję do zwiększenia swych umiejętności. Sytuacja jednak nadal przedstawiała się beznadziejnie. Zdesperowani ludzie musieli ponownie przemyśleć z dawna uznane teorie militarne, na przykład dotyczące czegoś tak podstawowego jak dokładne określenie, co stanowi broń.

        W rezultacie powstali blackcollarowie.

        Caine zawsze interesował się nimi, ale do przeciętnych mieszkańców Ziemi docierało niewiele informacji na ich temat. Teraz, zamknięty w statku na dziesięć dni, z pokaźnym zbiorem taśm traktujących o najnowszej historii, miał nadzieję zaspokoić swą ciekawość.

        Nagrania wywołały jednak rozczarowanie. Dostarczyły bowiem zaledwie garstki nie znanych mu wcześniej wiadomości. Program tworzenia oddziałów blackcollarów rozpoczął się w roku 2416, dwa lata przed wybuchem wojny, i trwał aż do chwili kapitulacji Ziemi. Oprócz ciężkiego treningu bojowego, który opierał się w znacznej części na nauce wschodnich sztuk walki, wojownicy przechodzili takie same ćwiczenia psycho-mentalne jak Caine. Z początku Allenowi wydawało się dziwne, że taśmy milczały o różnorodnych preparatach stosowanych podczas szkolenia. Sądził bowiem, iż to właśnie stanowiło jeden z najważniejszych elementów przygotowania. Blackcollarom aplikowano co najmniej trzy rodzaje specyfików: zwykłą iduninę, która podawana w małych dawkach utrzymywała mięśnie, kości i stawy w idealnym stanie, podczas gdy wygląd wojownika zmieniał się z wiekiem; pochodną RNA, by pomóc zwiększyć zdolność zapamiętywania i w ten sposób wydatnie skrócić okres szkoleniowy, oraz specjalny środek o tajemniczej nazwie „reaktol” , który podobno podwajał szybkość i refleks. W wyniku tego zrodzili się żołnierze nie wyróżniający się w tłumie - ich identyfikację umożliwiały jedynie badania psychiki oraz procesów biochemicznych - zdolni natomiast sprostać w walce wręcz Ryqrilom. Niebezpieczni przeciwnicy. Zapewne dlatego, skonstatował Caine, dane o nich były tak niekompletne. Informacje adresowano wyraźnie do niższych urzędników, a najwyżej stojący w hierarchii zatajali prawdę, chcąc zminimalizować zagrożenie, jakie mogli stanowić ocaleli blackcollarowie. Wynikająca z tego konkluzja nie napawała otuchą: jeśli wojowników wciąż uznawano za potężnego wroga, to prawdopodobne, że pozostali przy życiu na Plinry są tak dobrze ukryci, iż może ich nigdy nie znaleźć.

       

        * * *

       

        Caine był jedynym pasażerem wysiadającym na Plinry -trzecim przystanku spośród siedmiu leżących na trasie statku. Na tej planecie zaplanowano tankowanie, więc Allena ominął transport promem. Mógł pozostać w swojej kabinie, podczas gdy rzeczywista grawitacja powoli zastępowała sztuczną. Wreszcie, z zaledwie lekkim wstrząsem, statek wylądował.

        Przejście na rampę, gdzie pożegnali go kapitan i jeden z pracowników obsługi, zajęło Caine'owi zaledwie kilka minut. Schodząc na ląd agent podziemia rozglądał się uważnie, by zarejestrować w pamięci jak najwięcej szczegółów otoczenia.

        Znajdował się na skraju ogromnego, pokrytego szkliwem pola, wyraźnie zaprojektowanego do obsługi znacznego ruchu. Z prawej strony stało sześć statków kosmicznych, głównie frachtowców średniej wielkości, oraz kilka samolotów, zapewne do dyspozycji wysokich urzędników. Po lewej, daleko poza głównym portem, za drucianym ogrodzeniem zobaczył coś, co przyprawiło Caine’a o nagły skurcz żołądka. W równych szeregach stało co najmniej trzydzieści Korsarzy - myśliwców zwiadowczych dalekiego zasięgu, decydujących o sile uderzeniowej machiny wojennej Ryqrilów. Obsługiwała je załoga złożona z jednego do trzech pilotów i czterech członków personelu pomocniczego. Oznaczało to, że obcy mają w tej części Plinry przynajmniej dwustuosobowy garnizon. Sto metrów za Korsarzami znajdowało się kolejne ogrodzenie, wyglądające na solidniejsze. Otaczało cały port, tworząc barierę między szklistą nawierzchnią a łąkami z rozsianymi na nich z rzadka drzewami. Na wprost Allena znajdował się natomiast kompleks kilku budynków, stanowiący zapewne centrum administracyjne. Jeden z nich wyglądał na hangar, inne, nie opodal Korsarzy, na koszary.

        U stóp rampy oczekiwało przybysza dwóch mężczyzn w szarozielonych mundurach.

        Caine'owi serce zabiło mocniej, lecz pewnie szedł dalej, nie zwalniając. Wiedział, że myśliwiec zwiadowczy może dolecieć stąd na Ziemię w niecałe pięć dni. Jeśli zatem władze szybko zdołały złamać przywódców ruchu oporu, na Plinry wiedziano już o specjalnym wysłanniku. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko kontynuować marsz.

        Wyższy z czekających zrobił krok w kierunku zbliżającego się Caine’a.

        - Pan Rienzi? - zapytał. Gdy uzyskał twierdzącą odpowiedź, rzekł: - Jestem prefekt Jamus Galway, szef planetarnych sił bezpieczeństwa. A to mój oficer i adiutant Ragusin. Witamy na Plinry.

        - Bardzo mi miło. Czy zawsze wychodzicie na spotkanie turystom?

        Galway uśmiechnął się w sposób, który powiedział Allenowi więcej niż jakiekolwiek słowa mężczyzny. Nie był to uśmiech szefa sił bezpieczeństwa skierowany do podejrzanego rebelianta, lecz raczej świadomego swego znaczenia polityka, który obdarzył nim dygnitarza o wpływach większych niż jego własne. Maska Caine'a pozostawała więc nie naruszona.

        - Tak, panie Rienzi - przemówił Galway - rzeczywiście mam zwyczaj witania odwiedzających nas po raz pierwszy gości i wyjaśniania im panujących u nas zwyczajów. Pozwala to zaoszczędzić czas wszystkim zainteresowanym. - Wskazał na budynki. - Jeśli jest pan gotowy, proszę do kontroli celnej. Później udamy się do Capstone. Tam przeprowadzone zostaną rutynowe działania mające na celu potwierdzenie tożsamości.

        Allen bez wahania skinął głową. Przeszedł pomyślnie sprawdzian na Ziemi, a tutejszy nie mógł być bardziej wnikliwy.

        - Proszę prowadzić, panie prefekcie.

        Kontrola celna była czystą formalnością. Oprócz ubrań, Caine miał przy sobie tylko kieszonkową kamerę, kilka czystych kaset i pastylki otrzymane w porcie w Nowej Genewie.

        Bagaż szybko sprawdzono i już po kilku minutach agent podziemia wraz z Galwayem siedzieli w samochodzie sił bezpieczeństwa, zdążającym w kierunku Capstone. Prowadził Ragusin, który sprawiał wrażenie osiłkowatego milczka.

        Zajęty innymi sprawami, Caine nie miał okazji dokładnie przyjrzeć się samej planecie. Kiedy popatrzył przez szybę auta, był zaskoczony zarówno podobieństwami do rodzinnego świata, jak i wyraźnymi różnicami. Na Ziemi roślinność miała przeważnie kolor zielony, na Plinry zaś niebieski, lecz wokół aż się roiło od kwiatów i drzew bijących w oczy żółcią, purpurą, a nawet oranżem. Mniejsze, przytulone do ziemi okazy flory nie dały się dokładnie zaobserwować z mknącego pojazdu, lecz ich liście wydawały się szersze od trawy. Drzewa i zarośla przypominały te pochodzące z ziemskiej strefy śródziemnomorskiej. Między konarami mignęło kilka niewielkich stworzeń mających bardziej opływowe kształty niż znane Allenowi ptaki.

        - Ładna planeta - zauważył Caine. - Bardzo kolorowa. Galway przytaknął.

        - Nie zawsze tak wyglądała. Kiedy byłem jeszcze chłopcem, rośliny miały barwę niebieską lub zieloną. Te bardziej kolorowe pojawiły się dopiero po wojnie. To mutacje powstałe w wyniku naziemnego ataku Ryqrilów. Większość z nich zapewne zniknie po pewnym czasie.

        Caine ponownie spojrzał przez szybę i poczuł, jak ciarki przebiegły mu po plecach. W głosie prefekta nie zabrzmiała nuta żalu ani wrogości, gdy mówił o zniszczeniach dokonanych przez obcych w jego świecie. Po prostu stał po stronie wrogów. Nikt nie mógł należeć do władz DIT-u bez uprzedniego ulojalnienia. To, czy proces podporządkowywania ludzi rzeczywiście zmieniał poglądy, czy też tylko wywoływał poczucie bezsilności, stanowiło otwartą kwestię. Jedno nie ulegało wątpliwości: ulojalnione osoby nie potrafiły słowem ani czynem działać przeciwko władzy Ryqrilów. Nie można było ich zaszantażować ani przekupić, a tylko przechytrzyć lub zastrzelić. Caine zaś nie posiadał żadnej broni.

        Wjechali na przedmieścia - w okolicę zamieszkaną przez klasę średnią, a nawet wyższą. Inaczej niż na Ziemi, dzielnice mieszkaniowe i przemysłowe nie znajdowały się w wyraźnie oddzielonych, odległych od siebie częściach miasta. Allen zdecydował się o to zapytać.

        - Pojazdy stanowią rzadkość na Plinry - wyjaśnił Galway. -Nawet zamożni pieszo docierają wszędzie. W nowo powstałych dzielnicach domy są gdzie indziej niż miejsca pracy. Dalej, w biedniejszych rejonach ludzie często mieszkają i pracują w tym samym budynku. Oczywiście w Piaście wygląda to inaczej. Mamy sporo taksówek, więc przemieszczanie się nie powinno panu nastręczać kłopotów.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin