Walter Jess - Strefa zero.doc

(1762 KB) Pobierz

jess walter

strefa

zero

OD AUTORA: TO SIĘ WYDARZYŁO

Czyżbym więc był jedynym tchórzem na świecie? - myślałem sobie. -Izjakim przerażeniem!... Zatracony śród dwóch milionów wariatów bohaterskich i rozpętanych i uzbrojonych do czubka głowy?

Cytat z Podróży do kresu nocy Celine'a

Tłumaczenie z francuskiego: Wacław Rogowicz, Warszawa, 1933 rok, Wydawnictwo J. Przeworskiego).

CZĘŚĆ PIERWSZA

Dni po

Wtargnęły na niebo. Całe ptactwo świata, wściekłe i złowieszcze, pobu­dzone tą samą pierwotną myślą, wyfrunęło z białej puchowej chmury, niespokojne i pełne wdzięku. Zataczało nad ziemią coraz mniejsze krę­gi. Unosiło się tuż nad nią, wystarczająco nisko, by jej dotknąć. I wtedy, z bliska, można było zobaczyć, że to wcale nie stado ptaków, lecz pa­pier. Strzępy płonącego papieru. Te wszystkie małe ptaki to po prostu skrawki papieru. Trzepotały, krążyły i ogromniały - opadające płatki i szalone kartki, niektóre dymiły, z nadpalonymi rogami, niektóre pło­nęły na powietrzu, aż został z nich jedynie cieniutki, czarny brzeżek... i znikały, pozostawiając czarną dziurę i mgliste wspomnienie dymu. Zza płonącego stada dochodził wielki lament i jęk, aż nastała kłębiąca się ciemność, świat wywrócony na drugą stronę, ptaki uderzające o wzbu­rzone niebo, a wszystko, co nie stało się dymem, było papierem. Pięk­ne, po prostu piękne.

- Brian, wszystko u ciebie w porządku?

Brian Remy otworzył zamglone oczy i po chwili je zamknął. W końcu podniósł powieki z takim wysiłkiem, jakby je podważał łomem i spojrzał na podłogę. Leżąc na boku, przesuwał wzrokiem po nieostrej granicy lasu, który tworzyło włosie dywanu. Świat znów stawał się całością. Buty pokryte skorupą zaschniętego błota. Pudełka po pizzy. Gazety. Szklan­ka. I coś tuż poza zasięgiem...

Plamki w jego oczach zamigotały ostrzegawczo i rozbiegły się, aż w końcu znów zaczął widzieć ostro: obraz nędzy i rozpaczy, pu­sta butelka po Knob Creek. On i butelka po whisky, 0,7 litra, oboje

13

przewróceni na dywaniku na prawy bok, równolegle do siebie. Naj­wyraźniej nierozłączni. Nakazał sobie zaczerpnąć oddechu, ale zdołał jedynie wydać rzężenie z zastałych płuc. Mrugnął, oczy zamgliły mu się ponownie, a plamki i smużki na powrót przemknęły przed nimi. Stojąca pod drzwiami mieszkania Remy'ego pani Łubach zawołała jeszcze raz.

-              Brian, słyszałam jakiś huk! Wszystko w porządku?

Remy nie słyszał huku, zwykł jednak wierzyć ludziom tak skrupu­latnym jak pani Łubach. W każdym razie huk wyjaśniałby to przytłu­mione dzwonienie w uszach. I ten straszny ból przy każdym ruchu gło­wą. Z wysiłkiem uniósł brodę i z prawej strony, tuż za butelką, zobaczył pistolet, który leżał bezczynnie pośród pokrywających dywan okruchów i włosów, nieprzydatny już do niczego. Gdyby poczekał wystarczająco długo, ręka w gumowej rękawicy podniosłaby broń za kolbę i wrzuciłaby ją do oznakowanej saszetki zapinanej na suwak - i jego też, dopóki by się nie poruszył, wsadziłaby do zapinanej torby, tyle że większej - za­pach grubego plastiku to ostatnia rzecz, jaką by poczuł, zanim drzwi chłodziarki wydałyby ostatnie tchnienie.

Zza drzwi mieszkania dobiegł przytłumiony głos pani Łubach:

· Brian? Dzwonię na policję.

· Ja jestem z policji. - Własny głos wydał mu się piskliwy i słaby. Nie był właściwie pewien, czy rzeczywiście wydobył się z jego ust.

· Brian?

Usiadł na podłodze i rozejrzał się po swojej kawalerce: zapadnięty futon, połatany tynk ścian, zamazane farbą szyby. Dotknął dłonią le­wej strony głowy. Włosy miał potargane i lepkie, jakby leżał w syropie. Odjął rękę. Jasne. Krew.

Okay. Wraca do siebie.

Krzyknął w stronę drzwi głośniej niż poprzednio:

-              Chwileczkę, pani Łubach.

Brian Remy stał, nękany mdłościami i słaby, raz jeszcze szuka­jąc brakującego ogniwa w łańcuchu przyczynowo-skutkowym - długi dzień, alkohol, smutek, strzał z pistoletu, zmęczenie. A może wszyst­ko zdarzyło się w innej kolejności. Przytrzymując się kuchenki, zła­pał ściereczkę do naczyń i przyłożył jej rąbek do głowy. Rozejrzał się ponownie. Spojrzał na stół i zobaczył to wszystko, niczym dekorację

14

szkolnego przedstawienia. Krzesło kuchenne leżało przewrócone, na małym stole zaś, przy którym wczoraj siedział, samowolna martwa na­tura: ściereczka, pęknięty kieliszek, olej do czyszczenia broni, drucia­na szczotka, liścik.

Okay. Na tym polegał problem. Te luki w pamięci lub może nawet w jego życiu, serie pominięć - długie, poszatkowane ciągi myślowe, puste miejsca, w których na ogół znajdowały się wyjaśnienia wszelkich kwestii zasadniczych. Przez moment próbował to wszystko poukładać, tak jak analizował problemy w pracy. Olej do czyszczenia pistoletu może wskazywać na nieszczęśliwy wypadek, ale liścik? Jaki szaleniec napi­sałby wcześniej list?

Czyścił pistolet?

Podniósł kartkę: „Etc..."

Et caetera?l

Cóż, to było po prostu zabawne. Nie przypominał sobie, żeby wcze­śniej był taki dowcipny. A tu ta notatka sporządzona jego charakterem pisma. Dobra. Coś już świtało mu w głowie. Cokolwiek się wydarzyło, cokolwiek zrobił, było to jednak śmieszne. Schował kartkę do kieszeni, ustawił krzesło i schylił się po swoją „dziewiątkę". Dygocząc, zabezpie­czył ją i odłożył na stół.

· Brian?

· Już, już.

Podszedł do ściany i włożył palec do świeżej dziury w cegle za krze­słem. Wciąż trzymając ściereczkę przy głowie, cofnął się kilka kroków, gdy nagle całym jego ciałem wstrząsnęła fala bólu. Poczekał, aż ból mi­nie i podszedł do drzwi. Uchylił je, a powstałą szparę wypełniła poma­rańczowa twarz pani Łubach.

· Brian, wszystko w porządku? Jest trzecia w nocy.

· Naprawdę?

· Brian, istnieją pewne przepisy dotyczące ciszy nocnej. - Jej glos, niczym echo, rozległ się o ułamek sekundy opóźniony w stosunku do ruchu warg. Jak w filmie ze złym dubbingiem. - Przepisy - ciągnęła - a tu ten wystrzał. Ludzie pracują. Mamy zszargane nerwy, Brian. Je­śli nie jesteś ranny, to ten cały hałas był nietaktowny.

-              A jeśli jestem ranny?
Pani Łubach zignorowała go.

15

-              Spróbuj sobie wyobrazić, co mogliśmy sobie pomyśleć o tym
hałasie.

Była drobna i chuda. Miała krótkie, proste siwe włosy i szeroką twarz. Mocny, niesymetrycznie nałożony makijaż nadawał jej wygląd pośpiesznie pomalowanej figurki albo piłkarzyka. Kiedyś była księgo­wą. Gdzieś z zakamarków pamięci dobywały się jej słowa, że nie ma pewności, kim powinna teraz zostać. Czy ludzie muszą wracać do tych samych zajęć? Jakby nic się nie wydarzyło?

· Przecież wiadomo, że powietrze może być wybuchowe - powie­działa naraz.

· Nie sądzę - Remy przyłożył ręcznik do głowy.

· Chłopak Jennifer spod 6A powiedział, że będziemy mieli kłopo­ty, gdy zmieni się wiatr. Myślisz, Brian, że to prawda?

· Nie wiem.

Remy nie miał bladego pojęcia, kim jest chłopak Jennifer, a na­wet kim jest sama Jennifer, ani też kto właściwie mieszka pod 6A, ani w którą stronę wiatr wiał wcześniej.

· Nam nie mówią, co jest wtym dymie. Atobie, Brian? Powiedzie­li ci, z czego się składa?

· Nikt mi nic nie mówił.

-              Zdradzisz mi, jeśli cię poinformują?
Remy nie wiedział, co odpowiedzieć.

-              O tym nie pomyślałam - zbliżyła się i szepnęła: - Karl spod 9F mówi,
że to tylko kwestia czasu. Że taplamy się w substancjach rakotwórczych.
W brei własnego umierania. Takich dokładnie słów użył. Kwestia czasu.
Breja. On jest ateistą. Myśli bardzo naukowo. Chłodno. - Nagle obejrzała
się przez ramię. - Mam znajomego w szpitalu. Zdarzają się wady wrodzo­
ne. Zapadnięte dziąsła. Ludzie bez nóg. Brian, ja się boję tłumów.

Remy poczuł, jak krew spływa mu strużką po skórze i zbiera się w zagłębieniu obojczyka.

Pani Łubach wyciągnęła szyję, żeby to zobaczyć.

· Samoistne krwawienie - powiedziała.

· Nie, właśnie czyściłem pistolet i... - Wpatrywała się w niego, jak­by on wiedział, jak dokończyć to zdanie. - ...et caetera - dodał.

Ale pani Łubach straciła już zainteresowanie raną na jego głowie i wystrzałem, który przywiódł ją do drzwi.

16

-              Nigdy więcej nie pójdę do miasta - podjęła - ani nie wsiądę do
metra, ani nie wejdę do żadnego budynku, który ma więcej niż dziesięć
pięter. Może nawet wyjedziemy z tego miasta.

Remy znowu przyłożył ręcznik do głowy.

· Pani Łubach, pójdę to przemyć.

· Brałam prysznic - ciągnęła, jakby ją o to pytał. - Brałam prysz­nic... Zdarza się, że woda płynie wąskim strumieniem i tak właśnie było tym razem. Jakieś dziesięć sekund przed tym zdarzeniem. A potem, kie­dy wyszłam, zadzwonił telefon. To była moja siostra, kazała mi włączyć telewizor. Ona mieszka w Wilmington. Dokładnie w tym momencie wysiadła u niej elektryczność. - Pani Łubach uniosła brwi i powtórzyła z naciskiem. - W Wilmington. Brian, ja nic z tego nie rozumiem.

Remy odjął ręcznik od głowy.

· ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin