Greene Jennifer - Przymusowe lądowanie.pdf

(416 KB) Pobierz
Kobieta z ambicjami
Jennifer Greene
Przymusowe
lądowanie
Specjal Przebój lata
Tytuł oryginału: Summer Dreams
139297533.001.png 139297533.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Upał niemiłosierny, a klient idiota zażyczył sobie
spotkanka przy lunchu na świeżym powietrzu! Skąd mu
taki szalony pomysł przyszedł do głowy? Lato w Con-
necticut nigdy nie bywa, delikatnie mówiąc, chłodne. A
teraz jest już nie tylko gorąco - jest upalnie w najbardziej
wredny sposób. Od tygodnia temperatura nie spada po-
niżej czterdziestu stopni. Nie ma czym oddychać, czło-
wiek po prostu się dusi...
Jane Whitcomb z pasją szarpnęła za drzwi. Jak było
do przewidzenia, hol firmy Bentham, James, Lambrect i
Whitcomb powitał ją miłym chłodem, a także miłym,
gustownym wystrojem. I co z tego? Nic nie było w stanie
poprawić jej humoru, nawet fakt, że niezależnie od mor-
derczego upału, kiedy to człowiek oblewa się potem,
udało jej się zawrzeć wyjątkowo korzystną umowę.
Gdy maszerowała przez hol, kilku młodych aplikan-
tów, zgromadzonych koło dystrybutora wody, natych-
miast pospuszczało głowy i umknęło do swoich pokoi.
Jedna z pracownic zatrudnionych na czas określony
ukazała się w drzwiach damskiej toalety, ale na widok
Jane natychmiast cofnęła się do środka.
Jane nie po raz pierwszy zauważyła to zjawisko. Po-
czątkowo nie łączyła go ze swoją osobą, z czasem jednak
dotarło do niej, że to jej osoba wzbudza taki popłoch.
Wcale nie czuła się z tym dobrze. Owszem, przez ostat-
nich kilka miesięcy była w nieustannym galopie, zestre-
sowana i skonana. Na pewno nie najsympatyczniejsza.
Ale żeby doszło aż do tego... Przecież traktowali ją jak
najzwyklejszą jędzę!
Czyli kiedyś najpopularniejsza w szkole dziewczyna o
przezwisku Superlaska, wesoła, pełna energii i pomy-
słów, do której lgnęli wszyscy, zmieniła się we wredne
babsko. Jak to mogło się stać?!
Mogło, nie mogło, trzeba zabierać się do roboty.
Przerwa na lunch zaowocowała różowymi karteczkami
przy telefonie ułożonymi w zgrabną, półkilometrową
ścieżkę. Także stosem teczek - umowy Bakera, Spikasa,
Webstera i Baileya. Kalendarz przypominał, że jeszcze
dziś po południu ma sprawę sporną. Nie, dwie sprawy
sporne. A w związku z sytuacją kryzysową z pewnym
klientem wspólnicy domagają się natychmiastowego
spotkania. Proponują dziś o czwartej.
Szarpnęła jedną z szuflad i wyjęła kilka tabletek an-
tacydowych, jednocześnie łapiąc za słuchawkę. Kiedy w
drzwiach pojawił się jeden ze wspólników, John - krawat
jak zwykle przekrzywiony - machnęła niecierpliwie ręką.
A sio! I zabrała się do dzwonienia. Systematycznie,
jedna sprawa za drugą.
W połowie szóstej rozmowy zdarzyło się coś dziw-
nego i głupiego. Po prostu tik. Prawemu oku bez przerwy
chciało się mrugać. Nie bolało, żaden powód do niepo-
koju. Niemniej jednak wkurzające. A poza tym do ostat-
niej rozmowy potrzebna była pewna informacja z akt
Johnsona.
Te akta powinny być na jej biurku. Zaczęła więc ryć
wśród papierów i teczek, szybciej niż świstak kopiący
sobie norę. Ołówki fruwały, spinacze pokryły blat, kar-
teczki zlatywały na grubą niebieską wykładzinę.
Żadnych akt Johnsona.
Przymrużyła oczy i obszedłszy biurko, przemieściła
się do sąsiedniego pokoju. Za biurkiem asystentki, osoby
zatrudnionej na czas określony- ta sprawa też ostatnio
poszła nie tak- nie siedział nikt.
Co ta kobieta właściwie sobie myśli? Znowu odpo-
czywać! Miała przecież przerwę na lunch!
Jane przemaszerowała przez hol i energicznie otwo-
rzyła drzwi do toalety.
- Marcia ? Jest pani tutaj ?!
- Tak, pani Whitcomb - odpowiedział przytłumiony
głos z jednej z kabin.
- Gdzie położyła pani akta Jonsona?
- Proszę pani... Chwileczkę... Jestem w toalecie...
Zaraz wyjdę, dosłownie za minutę...
Hm... Jane pomaszerowała z powrotem do gabinetu,
żeby kontynuować gorączkowe poszukiwania, zastana-
wiając się w duchu, jak długo jeszcze to nieszczęsne
stworzenie będzie, pardon, sikać...
Nagle, ni stąd, ni zowąd, w jej głowie odezwała się
jakaś melodia. Dokładniej, piosenka. Tytułu nie pamię-
tała, słowa tylko wybiórczo. Ale kiedy piosenka już raz
zadźwięczała jej w głowie, nie chciała sobie stamtąd
pójść.
- Aruba... Jamaica... Key Largo... Montego.
Telefon zadzwonił. Kolejna rozmowa, zaraz potem
następna. W tym czasie Jane przeorała wszystkie szufla-
dy i zrewidowała szafę.
Jeszcze raz sprawdziła na biurku. Niestety, jak nie
było, tak nie ma.
- No dalej, ładna mamuśko...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin