C.J. Box - Trzy tygodnie na pożegnanie.pdf

(711 KB) Pobierz
C. J. BOX
TRZY TYGODNIE NA POŻEGNANIE
Zabójcy nienawidzą niewinnego, prawi o jego życie się troszczą. Niegodziwy człowiek jest wstrętny
dla prawych; dla bezbożnych wstrętny ― ktoś prawej drogi.
KSIĘGA PRZYSŁÓW 29,10; 27*
* Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2003.
Denver
1
Był sobotni poranek, trzeci listopada, i kiedy wszedłem do biura, pierwszą rzeczą, jaką zauważy-
łem, było migające światełko automatycznej sekretarki. Wczoraj wieczorem wyszedłem późno, a to ozna-
czało, że ktoś zadzwonił w nocy pod mój numer wewnętrzny. Dziwne.
Nazywam się Jack McGuane. Miałem wówczas trzydzieści cztery lata. Moja żona, Melissa, też. Za-
kładam, że moje nazwisko jest wam znane, a przynajmniej widzieliście mnie w telewizyjnych wiadomo-
ściach, choć na świecie tyle się dzieje, że za pierwszym razem mogliście nie zwrócić na mnie uwagi. Tyle
jest różnych spraw, że przy tych wszystkich ważnych nasze są jak kropla wody w oceanie.
Pracowałem jako specjalista do spraw podróży w Miejskim Biurze Konwencji i Turystyki, agencji
zajmującej się zdobywaniem i organizowaniem konwencji, a także reklamującej Denver turystom. Ma ją
każde miasto. Pracuję ciężko, często zostaję po godzinach, a kiedy trzeba, przychodzę w soboty. Ciężka
praca jest dla mnie ważna, chociaż biurokracja do niej nie zachęca... i nieczęsto ją wynagradza. Bo widzi-
cie, nie jestem najbardziej cwanym ani najlepiej wykształconym facetem na świecie. Ale trzymam w ręka-
wie jednego asa: pracuję ciężej niż wszyscy, chociaż nie muszę. Jestem przekleństwem biura wypełnione-
go biurokratami. Dla mnie to powód do dumy. To wszystko, co mam.
Nim zrobiłem cokolwiek, wcisnąłem przycisk poczty głosowej.
„Jack, tu Julie Perala. W agencji...".
Gapiłem się na głośnik. Słyszałem głos cichy, napięty, zupełnie niepasujący do pewnej siebie i
współczującej Julie Perali z agencji adopcyjnej, z którą oboje z Melissą spędziliśmy wiele godzin, prze-
chodząc długi i trudny proces adopcji Angeliny, naszej dziewięciomiesięcznej córeczki. Przede wszystkim
pomyślałem, że jakimś cudem jesteśmy im winni więcej pieniędzy.
„Jack, to okropne musieć dzwonić do kogoś do pracy w piątek. Mam nadzieję, że odsłuchasz tę
wiadomość i zaraz do mnie oddzwonisz. Musimy porozmawiać. Jak najszybciej. Przed niedzielą, jeśli to
możliwe".
Zostawiła numer agencji i numer swojej komórki. Zapisałem jeden i drugi.
„Jack, tak mi przykro" ― powiedziała jeszcze, po czym zapadła cisza, zupełnie jakby Julie chciała
powiedzieć coś więcej, ale z jakiegoś powodu nie mogła. Rozłączyła się.
Opadłem na krzesło. Jeszcze raz odsłuchałem wiadomość i sprawdziłem, kiedy została nagrana. W
piątek, za piętnaście dziewiąta wieczorem.
Najpierw zadzwoniłem do agencji i wcale się nie zdziwiłem, kiedy od razu odezwała się automa-
tyczna sekretarka. Potem wybrałem numer komórki Julie.
― Tak?
― Julie, tu Jack McGuane.
― Och!
― Powiedziałaś, żebym natychmiast zadzwonił. Udało ci się mnie przestraszyć. O co chodzi?
― Nie wiesz?
― A skąd mam wiedzieć? O co chodzi? W jej głosie pojawił się gniew. I panika.
― Martin Dearborn się z tobą nie skontaktował? Chyba jest twoim prawnikiem, tak? Nasi prawnicy
mieli do niego zadzwonić. O Boże!
Serce biło mi szybko, słuchawka ślizgała się w ręku.
― Julie, nie wiem nic a nic. Dearborn nie dzwonił. Proszę cię, powiedz, co się stało.
― Boże, dlaczego spadło to na mnie!
― Co spadło?
Krótka, niemal nieuchwytna przerwa, a potem:
― Biologiczny ojciec chce odzyskać Angelinę.
Kazałem jej powtórzyć te słowa, na wypadek gdybym źle usłyszał. Powtórzyła.
― I co z tego? Adoptowaliśmy ją. Jest teraz naszą córką. Kogo obchodzi, czego on chce?
― Nie rozumiesz... to bardziej skomplikowane...
Wyobraziłem sobie Melissę i Angelinę siedzące w domu.
Leniwy sobotni poranek.
― Przecież to się musi dać załatwić. To nieporozumienie, nic więcej niż nieporozumienie. Wszyst-
ko będzie dobrze.
Mówiłem to, czując w ustach metaliczny posmak.
― Biologiczny ojciec nie zrzekł się praw rodzicielskich, Jack. Matka tak, ale ojciec nie. To straszna
sytuacja. Twój prawnik powinien ci wszystko wyjaśnić. Ja nie chcę wchodzić w te sprawy. Nie mam od-
powiednich kwalifikacji. Jak powiedziałam, sprawa jest skomplikowana...
― Nie wierzę własnym uszom.
― Tak mi przykro.
― Przecież to bez sensu ― protestowałem. ― Ona jest z nami od dziewięciu miesięcy. Jej matka
nas wybrała!
― Wiem. Przecież tam byłam.
― Powiedz mi, jak załatwić tę sprawę. ― Wyprostowałem się na krześle i oparłem łokcie na biur-
ku. ― Mam mu zapłacić czy co?
Julie milczała bardzo, bardzo długo.
― Jesteś tam? ― spytałem.
― Jestem.
― Spotkajmy się u ciebie w agencji. Natychmiast ― powiedziałem.
― Nie mogę.
― Nie możesz czy nie chcesz?
― Nie mogę. Nie powinnam nawet z tobą rozmawiać. Nie wolno mi było zadzwonić. Prawnicy i
moi szefowie zabronili mi bezpośredniego kontaktu, ale czułam, że muszę...
― Dlaczego nie zadzwoniłaś do nas do domu?
― Przestraszyłam się. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałam wymazać wiadomość, którą ci nagra-
łam.
― Jestem ci wdzięczny za wszystko, ale nie możesz teraz machnąć ręką i zniknąć. Muszę zrozu-
mieć, co mówisz. Musimy zastanowić się razem, co zrobić, żeby ten chłopak się odczepił. Jesteś nam coś
winna.
Usłyszałem dziwne urywane dźwięki. Najpierw pomyślałem, że połączenie się urwie, ale zaraz po-
tem zrozumiałem, że nie, że Julie płacze.
― Jest taka restauracja, niedaleko ― odezwała się wreszcie. ― Nazywa się Sunrise Sunset. Przy
South Wadsworth. Mogę spotkać się tam z tobą za godzinę.
― Pewnie się spóźnię ― ostrzegłem ją. ― Muszę pojechać do domu po Melissę. Powinna o
wszystkim wiedzieć. I chyba weźmiemy z sobą Angelinę. Nie znajdziemy teraz opiekunki.
― Miałam nadzieję...
― Miałaś nadzieję na co? Że ich z sobą nie zabiorę?
― Tak. Przy niej będzie mi trudniej. Wolałabym, żebyśmy spotkali się we dwoje.
Rzuciłem słuchawkę. Oszołomiony i ogłupiały zapisałem adres restauracji.
* * *
Pojawienie się Lindy Van Gear wyczułem, nim zdążyła zajrzeć do mojego pokoju. Jej aura ją po-
przedzała. A także bardzo silna woń perfum. Wydawało się, że pcha ją przed sobą.
Właśnie taką miałem szefową.
Była to tęga rzeczowa kobieta, siła natury. Melissa powiedziała o niej kiedyś: „karykatura dziwki".
Obcesowa, wymalowana, gładko przylizana. Jej sztywne włosy przypominały zachodzące na siebie łuski
dinozaura. Nosiła kostiumy wyglądające tak, jakby miały wypchane ramiona, ale to były jej ramiona. Usta
malowała na czerwono, czerwono i jeszcze raz czerwono. Na przednich zębach też miała ślady szminki.
Oblizywała je spiczastym językiem. Jak wielu ludzi pracujących w marketingu międzynarodowych usług
turystycznych miała kiedyś nadzieję, że zostanie aktorką, a jeśli nie, to co najmniej jakąś sławą, choćby
oceniającą amatorów w telewizyjnych konkursach piosenkarskich. Nie za bardzo lubiano ją w biurze i ca-
łym przemyśle turystycznym, ale mnie pracowało się z nią całkiem nieźle. Dodawała mi energii, bo nicze-
go nie ukrywała. Jeśli chciała coś powiedzieć i zrobić, to mówiła i robiła.
― Cześć, kochanie ― przywitała mnie, otwierając drzwi. ― Widzę, że wpadłeś na trop?
Nawet go nie zauważyłem, ale okazało się, że owszem, wpadłem. Przede mną leżała gruba koperta
wypełniona wizytówkami pachnącymi jej perfumami, dymem papierosowym i rozlanym winem.
― Oczywiście. Wszystkie materiały są tutaj.
― Jest tam kilka tak gorących, że kiedy ich dotkniesz, poparzą ci palce ― wyrecytowała, udając
entuzjazm. ― Musimy o nich pogadać. Za pół godziny? ― Przyjrzała mi się uważniej i zmrużyła oczy. ―
Dobrze się czujesz?
― Nie.
Nie miałem ochoty zagłębiać się w szczegóły, ale uznałem, że powinienem jednak wyjaśnić sytu-
ację, choćby po to, by przełożyć rozmowę. Słuchała, przeszywając mnie wzrokiem. Uświadomiłem sobie,
że kocha tego rodzaju sprawy, kocha dramat, a ja tego jej właśnie dostarczyłem.
― Jakiś chłopak chce opieki nad waszą dziewczynką? ― upewniła się.
― Tak, ale zamierzam z nim walczyć.
― Mnie ominęła jakoś macierzyńska histeria ― wyznała. ― Tak naprawdę to chyba nigdy jej nie
rozumiałam. ― Pokręciła głową. Nie miała dzieci i nie ukrywała, że nigdy nie chciała ich mieć.
Skinąłem głową, jakbym ją rozumiał. Stąpaliśmy po cienkim lodzie.
― Słuchaj, wiesz, że w poniedziałek wylatuję z burmistrzem na Tajwan. Przedtem musimy poga-
dać. Jezu, przecież wywlekłam z łóżka zmordowaną różnicami czasu dupę tylko po to, żeby się z tobą spo-
tkać. Mamy o czym rozmawiać.
― I porozmawiamy ― zapewniłem ją. ― Zadzwonię do ciebie, kiedy tylko skończę z Julie Peralą.
Pozwól mi. O nic więcej nie proszę.
― Prosisz o wiele ― prychnęła gniewnie.
― Zadzwonię ― obiecałem. ― Jeśli chcesz, przyjdę nawet do ciebie do domu.
― To zrób to ― powiedziała, obróciła się na pięcie i odeszła. W pustym korytarzu stukot jej butów
brzmiał tak, jakby szalony perkusista uderzał pałeczkami w krawędź bębna.
* * *
Otworzyłem drzwi. Melissa leżała na podłodze z Angeliną. Spojrzała na mnie i nim zdołałem się
odezwać, spytała, czy stało się coś złego.
― Dzwoniła Julie Perala. Powiedziała, że są problemy z adopcją.
Melissa zbladła. Spojrzała na Angelinę, a potem znów na mnie.
― Powiedziała, że ojciec chce ją odzyskać. Melissa nie wytrzymała. Podniosła głos:
― Odzyskać?! Odzyskać?! Przecież on jej nawet nie widział!
Spotkaliśmy się trzynaście lat temu na Uniwersytecie Stanowym Montany, gdzie oboje studiowali-
śmy. Była szczupłą szatynką o oczach zielonych jak jadeit, atrakcyjną, mądrą, dobrze zbudowaną, prak-
tyczną, pewną siebie, miała wydatne kości policzkowe i pełne, wyraziste usta, chętnie zdradzające, co my-
śli. Kipiała życiem. Przyciągnęła mnie w jednej chwili: czysta chemia, i to zwariowana. Wyczuwałem,
kiedy wchodziła do pokoju pełnego ludzi, nim zdążyłem ją zobaczyć. Ale wtedy spotykała się z gwiazdą
futbolu, z biegaczem. Byli piękną parą. Nienawidziłem faceta tylko za to, że była jego dziewczyną. Usy-
chałem z tęsknoty. Myśl o niej nie dawała mi zasnąć. Kiedy rozeszło się, że zerwała z gwiazdą, po-
wiedziałem do kumpla ― miał na imię Cody ― „Ożenię się z nią".
― Pomarzyć dobra rzecz ― westchnął Cody.
― Bardzo dobra.
― Wpadłeś, człowieku ― stwierdził Cody i poradził, żebym zapomniał o Melissie, urżnął się i
przespał z jakąś dziewczyną. Nie skorzystałem z tej rady, tylko umówiłem się z nią, no i można powie-
dzieć, przechwyciłem podanie. Uznała mnie za porządnego i zabawnego gościa. Ku mojej wielkiej radości
okazało się, że potrafię ją rozbawić. Jedyne, o czym marzyłem i o czym marzę po tych wszystkich latach,
to ją uszczęśliwić.
Trzy lata po ślubie powiedziała mi, że chce mieć dziecko. Kolejny, normalny, logiczny krok we
wspólnym życiu. Tak przynajmniej sądziliśmy.
Wyraz jej twarzy zasmucił mnie i jednocześnie rozzłościł. Miałem ochotę komuś przyłożyć.
Podszedłem do nich i podniosłem Angelinę. Zapiszczała z radości. O tym, jak bardzo potrafię się o
kogoś troszczyć, dowiedziałem się dzięki niej dopiero wtedy, gdy wkroczyła w nasze życie. Była bardzo
piękna, ciemnowłosa, anielska. Miała wielkie oczy, zawsze szeroko otwarte, jakby cały świat rozkosznie ją
zaskakiwał. Kiedy się budziła, jej najeżone włoski sterczały w kępkach. W uśmiechu pokazywała cztery
ząbki jak perełki, dwa na górze i dwa na dole. Śmiała się cudownie, jej śmiech zaczynał się z brzuszka i
ogarniał całe ciało, był naprawdę zaraźliwy. My też zaczynaliśmy się śmiać tak serdecznie, że ona śmiała
się jeszcze bardziej, aż robiła się wiotka. Śmiała się tak chętnie, że poszliśmy do pediatry dowiedzieć się,
czy to nie problem. Popatrzył na nas i tylko pokręcił głową. Ostatnio nauczyła się mówić „mama" i „tata".
Patrzyła na mnie w taki sposób, że od razu chciałem chronić ją i bronić przed całym światem, jakbym był
najwspanialszą i najsilniejszą istotą we wszechświecie. Ta mała dziewczynka, jak wcześniej Melissa, kaza-
ła mi inaczej patrzeć na moje miejsce na ziemi. W jej oczach byłem bogiem, który nie może zrobić nic złe-
go, przynajmniej na razie. Widziała we mnie giganta. Nie chciałem jej rozczarować, a po tym, czego się
dowiedziałem, chyba będę musiał.
* * *
Weszliśmy do restauracji. Najpierw pomyślałem, że pomyliłem adres albo nazwę, bo Julie Perali
nie było ani przy stoliku, ani w żadnym z boksów. Trzymałem w ręku komórkę i już miałem do niej za-
dzwonić, kiedy dostrzegłem, że macha do nas z prywatnej sali, używanej na przyjęcia i spotkania. Schowa-
łem telefon.
Julie miała szeroką twarz, szerokie biodra, łagodne oczy i uspokajający uśmiech profesjonalistki.
Było w niej coś jednocześnie współczującego i pragmatycznego. Wiele miesięcy temu, kiedy ciągle jesz-
cze próbowaliśmy zorientować się, jakie mamy szanse, spotkaliśmy ją i od razu polubiliśmy. Doskonale
wyczuwała sytuację, ale nie była ckliwa, poza tym wiedziała o wiele więcej o „przydziałach" niż ktokol-
wiek z innych agencji, które zdążyliśmy odwiedzić. Powiedziała nam, że nigdy w życiu nie czuje się tak
szczęśliwa jak wtedy, gdy załatwi przydział zadowalający wszystkie trzy strony: biologiczną matkę, rodzi-
ców adopcyjnych i dziecko. Wydawała się godna zaufania, więc jej ufaliśmy. Zauważyłem także, że kiedy
się odpręża, ma słabość do dwuznacznych żartów. Uznałem, że po kilku drinkach może być, i pewnie jest,
całkiem fajna.
― Kawy? ― spytała. ― Jestem po śniadaniu.
― Nie, dziękuję ― powiedziałem i zamilkłem.
Melissa tuliła Angelinę i patrzyła na Julie Peralę wzrokiem, którego wolałbym na sobie nie poczuć.
― Znam kierownika ― wyjaśniła Julie, odpowiadając na pytanie, które miałem zamiar zadać. ― Z
góry wiedziałam, że dostanę tę salę. Zamknij drzwi, proszę.
Zamknąłem drzwi, jak prosiła, usiadłem i patrzyłem, jak nalewa sobie kawę z restauracyjnego ter-
mosu.
― Bardzo ryzykuję, spotykając się z wami ― zaczęła, nie patrząc mi w oczy, koncentrując się na
nalewaniu kawy. ― Gdyby dowiedzieli się o tym w agencji, toby mnie zabili. Od tej chwili my wszyscy
mamy porozumiewać się z wami wyłącznie przez prawników. To polecenie.
― Ale... ― powiedziałem i umilkłem.
― Ale ja was bardzo lubię, ciebie i Melissę. Jesteście dobrymi ludźmi. Normalnymi. Wiem, że ko-
chacie Angelinę. Czuję, że należy się wam ode mnie szczera rozmowa.
― Doceniam to.
Melissa nie spuszczała wzroku z Julie.
― Cóż, jeśli przyjdzie mi za to zapłacić, nie będę zachwycona, ale miałam nadzieję, że przynajm-
niej ten jeden raz uda nam się porozmawiać bez adwokatów.
― Porozmawiajmy ― zgodziłem się.
Minęło kilka chwil, Julie nie od razu znalazła właściwe słowa.
― Nie potrafię wyrazić, jak źle się czuję w tej sytuacji. To się nie powinno zdarzyć takim miłym
ludziom jak wy.
― W pełni się z tobą zgadzam.
― Nie powinniśmy zataić faktu, że przed trzema miesiącami skontaktował się z nami sędzia John
Zgłoś jeśli naruszono regulamin