Golon_Anne_&_Golon_Serge_-_Angelika_03-Angelika i krol.doc

(2480 KB) Pobierz
Angelika i król

 

 

Anne i Serge Golon

 

 

i król

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DWÓR

 

ROZDZIAŁ I

Angelika na wpół drzemała podniecona radosnymi planami niczym mała dziewczynka w przeddzień Wigilii. Dwukrotnie podnosiła się i zapalała świecę, by podziwiać dwie, rozłożone na stojących obok fotelach, toalety, które nazajutrz miała włożyć na królewskie polowanie i bal. Z sukni na polowanie była raczej zadowolona. Zaleciła krawcowi, by obcisły surdut z szaroperłowego weluru skrojony był na wzór męski, co świetnie kontrastowało ze smukłością jej dziewczęcej figury. Do tego zamówiła biały, pilśniowy musz-kieterski kapelusz ozdobiony kitą śnieżnobiałych, strusich piór. Najbardziej jednak Angelice podobał się krawat — nowy, modny szczegół, który —jak była pewna — przyciągnie uwagę i wzbudzi ciekawość wielkich dam dworu. Był to duży węzeł z usztywnionego linonu, delikatnie wyhaftowany maleńkimi perełkami, który, co kilkakrotnym owinięciu szyi, rozkwitał niczym motyl. Ów pomysł przyszedł jej do głowy poprzedniego wieczoru. Długo wahała się przymierzając przed lustrem co najmniej dziesięć najpiękniejszych chust, jakie przyniósł jej kramarz z „Boete d'or". Wreszcie zdecydowała się zawiązać wstążkę w węzeł, nieco tylko większy od tego, który noszą mężczyźni. Ta biała mgiełka pod szyją dodawała całemu strojowi kobiecości przy niezbyt pasującym do twarzy sztywnym kołnierzu myśliwskiego surduta.

Angelika wielekroć kładła się i wstawała. Wreszcie pomyślała, że powinna napić się naparu z werbeny, by zasnąć. Potrzebowała co najmniej kilku godzin snu, dzień bowiem zapowiadał się bardzo męczący. Polowanie miało rozpocząć się przed południem w lasach Fausse-Repose. Musiała, podobnie jak inni zaproszeni przez króla paryżanie, wyruszyć w drogę wczesnym rankiem, by o wyznaczonej porze dołączyć na Skrzyżowaniu Wołów do ekwipaży jadących z Wersalu. Tam, w samym środku lasu, znajdowały się stajnie, do których uprzywilejowani posyłali zawczasu swe wierzchowce. Stąd też w chwili ruszenia na jelenia konie były wypoczęte. I ona zadbała, by wysłać tam, wraz z dwoma lokajami, swą cenną klacz Cetere, czystej krwi hiszpankę, za którą zapłaciła tysiąc pistoli.

Angelika znowu wstała i zapaliła świecę. Stanowczo najbardziej udana była suknia balowa z jaskraworóżowe-go atłasu, z nieco ciemniejszą narzutką i gorsetem podwójnie haftowanym w drobne kwiatuszki, ozdobione różową masą perłową. Z klejnotów wybrała różowe perły: kolczyki w kształcie zwisających kiści winogron, potrójny naszyjnik i diadem w kształcie półksiężyca. Kupiła je od złotnika, który zaskarbił sobie jej zainteresowanie opowiadaniami o odległych stronach i ciepłych morzach, z których pochodziły perły, o nie kończących się transakcjach, trudnych ekspertyzach i nieskończenie długich podróżach, jakie musiały odbywać ukryte w jedwabnych woreczkach, przekazywane sobie z rąk do rąk przez arabskich, greckich czy weneckich kupców. Złotnik miał ponadto rzadką umiejętność wydobywania z każdej perły cech wyjątkowego okazu. Odnosiło się wrażenie, że wykradziono je z ogrodu bogów. I choć kosztowały Angelikę fortunę, nie odczuwała wyrzutów sumienia, które towarzyszą zwykle zbyt szaleńczym zakupom. Z zachwytem spoglądała na perły leżące na toaletce w szkatułkach z białego aksamitu. Wszelkie cenne i misterne przedmioty, jakimi tylko życie może obdarować, rozbudzały w niej pożądanie. Żądza posiadania stała się rewanżem za lata ubóstwa, którego doznała. Szczęśliwym trafem nie było jeszcze za późno: jeszcze miała czas na piękne klejnoty, wspaniałe toalety, meble, tapety i bibeloty — dzieło najznamienitszych rzemieślników.

Wszystko, co kolekcjonowała, było niezwykle kosztowne i nad wyraz wyszukane, ale dobrane ze smakiem cechującym kobietę doświadczoną, acz nie zblazowaną.

Angelika zachowała naturalną zdolność do radowania się życiem. Niekiedy wpadała w prawdziwy zachwyt i w duchu dziękowała Bogu, że nigdy nie poddała się spotykającym ją nieszczęściom. Wprost przeciwnie, jej umysł zachował dziewczęcą świeżość.

Miała więcej doświadczenia niż inne młode kobiety w jej wieku, dlatego doznała mniej rozczarowań. Jej życie przepełniało wiele cudownych i subtelnych radości, jakich doświadczają tylko dzieci. Czyż nie zaznawszy głodu, można czuć pełnię rozkoszy biorąc do ust kawałek ciepłego jeszcze chleba? Czyż nie jest wystarczającym powodem, by czuć się najszczęśliwszą kobietą na świecie, posiadając perły tak piękne jak te, jeśli niegdyś biegało się boso ulicami Paryża?

Angelika ponownie zdmuchnęła świeczkę i wyciągnęła się w wykwintnej, pachnącej irysami pościeli: Jak dobrze być bogatą, piękną i młodą — pomyślała.

Nie dodała jednak: I pożądaną. Myśl ta wszakże przypomniała jej Filipa i radość prysła.

Westchnęła głęboko: Filip!

Z jakąż pogardą ją traktował! Wróciła pamięcią do tych dwóch miesięcy, które upłynęły od jej ślubu z markizem du Plessis-Belliere i tej niedorzecznej sytuacji, w jakiej z jego winy się znalazła. Nazajutrz po tym, jak została przedstawiona na dworze, król i jego świta udawali się do Saint-Germain, ona zaś zmuszona była wrócić do Paryża. Logika nakazywała jej zamieszkać w rezydencji męża w dzielnicy Faubourg Saint-Antoine, jednakże gdy po wielu wahaniach dotarła na miejsce, zastała drzwi zamknięte. Szwajcar, zapytany, odrzekł, że Pan wyruszył wraz z królem i całym dworem i nie pozostawił mu żadnych poleceń, które by jej dotyczyły. Młodej kobiecie pozostawało jedynie powrócić do swej dawnej siedziby, pałacu de Beautreillis. Zamieszkała w nim, oczekując na następne zaproszenie króla, które pozwoliłoby zająć należne jej miejsce na dworze. Jednakże nic takiego nie nastąpiło i Angelika zaczęła odczuwać coraz większy niepokój, aż pewnego dnia pani de Montespan, spotkana w Ninon, powiedziała:

—   Czyś pani postradała rozum? Po raz trzeci lekceważysz zaproszenie króla! To z powodu gorączki powracającej co trzy dni, to znowu masz wapory od żołądka albo jakiś wyprysk na nosie szkodzi twej urodzie i nie śmiesz się pokazać. Marne to wymówki, a król nie może ich znieść, gdyż chorzy budzą w nim wstręt. Rozdrażniasz go tylko.

W ten oto sposób Angelika dowiedziała się, że jej mąż, którego król po wielekroć prosił o pojawienie na dworze żony, nie tylko nie powiedział jej o tym, lecz jeszcze ośmieszył ją w oczach władcy.

—  W każdym razie wiedz, moja droga — zakończyła pani de Montespan — że sama słyszałam, jak król mówił do markiza du Plessisa, że pragnąłby widzieć cię na środowym polowaniu. — I niech pani du Plessis-Belliere nie zlekceważy znów mego zaproszenia z powodu jakichś nie-domagań — dorzucił poirytowany — gdyż w przeciwnym razie osobiście, listownie każę jej wrócić na prowincję. Krótko mówiąc, popadasz pani w niełaskę.

Przygnębiona, ale i rozwścieczona, Angelika nie czekała długo, by sporządzić plan odzyskania straconej pozycji. Uda się na polowanie i postawi Filipa przed faktem dokonanym. Jeśli król zada jej jakieś pytanie, no cóż, powie prawdę. A Filip? W obecności króla musi się ukorzyć. W wielkiej tajemnicy rozkazała przygotować nowe toalety, wysłała klacz i karocę, by były gotowe przed jutrzejszym świtem. Świtem, który miał wkrótce nadejść, podczas gdy ona nie zmrużyła nawet oka. Zmusiła się do przymknięcia powiek, niemyslenia o niczym, po czym z wolna, niepostrzeżenie zapadła w sen.

Nagle jej piesek, gryfon Arius, zwinięty w kłębek na pikowanej kapie, drgnął i zaczął gwałtownie ujadać. Angelika schwyciła go i wepchnęła pod kołdrę. Zwierzę wciąż drżało, powarkując. Uspokoiło się zaledwie na parę chwil, po czym znów wyskoczyło z łoża z głośnym szczekaniem.

—  Arius, co się dzieje? — spytała rozdrażniona Angelika. — Usłyszałeś mysz? — Przykryła ręką psi pyszczek i nastawiła uszu, by sprawdzić, co też tak zaniepokoiło gry-fona. Dobiegł ją nieuchwytny niemal szelest, którego chwilowo nie potrafiła określić, tak jakby ktoś przesuwał jakimś przedmiotem po gładkiej powierzchni. Arius zaszczekał.

—   Spokój, Arius! Nigdy nie uda jej się zasnąć! Nagle, pod przymknięte

powieki, wynurzając się z odległych wspomnień, wrócił obraz ciemnych rąk, brudnych, szorstkich rąk paryskich złodziei, które w głębokich ciemnościach nocy przesuwają po szybie niedostrzegalnym diamentem do cięcia szkła.

Zerwała się gwałtownie. Tak, to było to. Hałas dobiegał od strony okna. Złodzieje...?!

Serce biło jej tak gwałtownie, że niemal nie czuła jego głuchych i szybkich uderzeń. Arius wyrwał się i znów zaczął ujadać. Schwyciła go, ściskając pyszczek, by zamilkł. Gdy ponownie nastawiła ucha, odniosła wrażenie, że ktoś jest w komnacie. Usłyszała trzaśniecie okna. Ktoś wszedł do środka.

—   Kto tu jest?! — krzyknęła na wpół żywa. Nikt nie odpowiedział, jednak kroki zbliżyły się do

alkowy.

Moje perły! — pomyślała.

Wyciągnęła rękę i zgarnęła klejnoty. W tej samej chwili zwalił się na nią dławiący ciężar grubego koca. Czyjeś sękate dłonie schwyciły ją i unieruchomiły, jeszcze inne usiłowały skrępować ją sznurem. Angelika wiła się jak piskorz, krzycząc poprzez grubą tkaninę. Wreszcie udało jej się wyrwać. Na moment odzyskała oddech:

—   Na pomoc! — krzyknęła. — Na po...! Dwa ogromne kciuki ścisnęły ją za gardło i stłumiły

wołanie. Angelika zaczęła się dusić. Przed oczami zamigotały nagle czerwone błyski. Histeryczne ujadanie gryfona oddalało się coraz bardziej.

Umieram, pomyślała, umieram uduszona przez włamywacza! Cóż za niedorzeczność! Filipie, Filipie!

Nagle wszystko rozpłynęło się.

Wracając do przytomności Angelika poczuła, że jakiś przedmiot wysuwa się z jej dłoni i ze stukotem rozsypuje po posadzce.

— Moje perły!

Otępiała, podniosła się nieco z siennika, na którym leżała, i dostrzegła swój naszyjnik z różowych pereł. Cały czas, podczas uprowadzenia i jazdy w to nieznane miejsce, musiała trzymać go w zaciśniętej dłoni. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzała się po izbie. Była to cela. Przez małe, zakratowane okienko w kształcie ostrołuku sączyła się z wolna poranna mgła, wypierając żółtą poświatę stojącej w niszy oliwnej lampy. Za całe umeblowanie służył zwyczajny, prosty stół, trójnożny taboret oraz liche łoże, na które składał się siennik i drewniane obramowanie.

—   Gdzie ja jestem? W czyich rękach? Czego ode mnie chcą?

Pereł nie skradziono. Nie była już skrępowana i nadal ubrana jedynie w lekką koszulę nocną z różowego atłasu. Przykryta była kocem. Pochyliła się, podniosła naszyjnik i machinalnie włożyła na szyję. Opamiętała się jednak, zdjęła go i wsunęła pod wałek siennika.

Na zewnątrz rozległ się dźwięczny głos dzwonu, po nim następny. Wzrok Angeliki przesunął się po bielonej wapnem ścianie i zatrzymał na niewielkim krzyżu z czarnego drzewa, ozdobionym gałązką bukszpanu.

—   Klasztor! Jestem w klasztorze! Wytężając słuch, wychwyciła dalekie echo organów i ludzkie głosy wyśpiewujące monotonnie kantyki.

—   Cóż to wszystko ma znaczyć? Ach, Boże, jak mnie boli gardło!

Znieruchomiała na moment, zupełnie załamana, niezdolna pozbierać myśli, usiłując wmówić sobie, że to tylko zły sen i że za chwilę zbudzi się wreszcie z tego niedorzecznego koszmaru.

W końcu korytarza rozległy się kroki. Zerwała się. Były to kroki mężczyzny. Może porywacza? Och, będzie miał za swoje! Wcale nie bała się tych zbójów. Przypomni im, jeśli zajdzie potrzeba, że Drewniany Zadek — król paryskich złoczyńców, to jeden z jej przyjaciół. Kroki umilkły pod jej drzwiami. Klucz obrócił się w zamku i ktoś wszedł do celi. Na jego widok Angelice na moment zaparło dech w piersiach.

—  Filip! Ostatnią osobą, którą spodziewała się ujrzeć, był jej mąż.

Filip! Ten Filip, który w Paryżu, dwa miesiące wcześniej, nie raczył złożyć jej choćby jednej grzecznościowej wizyty, czy przynajmniej udawać, że ma żonę.

—   Filipie! — powtórzyła. — Och, Filipie, co za szczęście! Przybywasz na ratunek?

Już miała rzucić się ku niemu, lecz coś dziwnego i lodowatego w jego twarzy sprawiło, że cofnęła się w pół drogi.

Filip stał tuż przy drzwiach. Wyglądał wspaniale w białych, skórzanych butach, w obszytym srebrem szarym k a f -tanie z danielej skóry i w szarym, aksamitnym kapeluszu z białymi piórami.

—   Jak się czujesz, pani? — zapytał. — Jak twoje zdrowie?

Można by sądzić, że byli w salonie.

—   Ja... zupełnie nie pojmuję tego, co się stało, Filipie — wyjąkała zmieszana Angelika. — Ktoś mnie napadł w mej komnacie, porwał i przywiózł tutaj. Czy zechciałbyś powiedzieć mi, panie, kim jest ten niegodziwiec, który dokonał tej zbrodni?

—   Z przyjemnością. To mój pokojowiec, La Violette — oznajmił. — Na mój rozkaz — dodał uprzejmie.

Angelika poderwała się. Prawda była okrutna.

W koszuli, boso po kamiennej posadzce, rzuciła się do okna i kurczowo uczepiła żelaznych krat. Słońce zaczęło właśnie wschodzić w ten piękny, letni dzień, w którym król i cały dwór wyruszał na łowy w lasach Fausse-Repose. A pani du Plessis-Belliere tam nie będzie. Nieprzytomna z wściekłości Angelika odwróciła się:

—   Uczyniłeś to, panie, bym nie mogła wziąć udziału w polowaniu?

—   Cóż za domyślność!

—   Czy nie pojmujesz, że Jego Królewska Mość nigdy nie wybaczy mi tej zniewagi i odeśle mnie na prowincję, panie?

—   O to właśnie mi chodziło.

—   Jesteś chyba diabłem!

—   Doprawdy? Wiedz, pani, że nie jesteś pierwszą kobietą, która obdarza mnie tym wdzięcznym komplementem.

Filip zaśmiał się. Złość żony uczyniła go rozmownym.

—   Ostatecznie nie jestem takim diabłem — podjął znowu. — Kazałem zamknąć cię w klasztorze, byś mogła odnaleźć się w modlitwie i umartwianiu się. Sam Pan Bóg nie może mieć mi nic do zarzucenia.

—  Jak długo ma trwać ta pokuta?

—   Cóż, zobaczymy. Co najmniej kilka dni.

—   Filipie, ja... ja chyba cię nienawidzę. Śmiał się coraz bardziej, odsłaniając w okrutnym uśmiechu równe, nieskazitelnie białe zęby.

—   Cóż za cudowna reakcja! Warto ci się, pani, sprzeciwiać.

—   Sprzeciwiać? Ty to nazywasz sprzeciwianiem się? Włamanie i uprowadzenie! A gdy pomyślę, że to właśnie ciebie, panie, wołałam na pomoc, gdy ten nieokrzesaniec usiłował mnie udusić...

Filip przestał się śmiać i zmarszczył brwi. Zbliżył się do Angeliki, by przyjrzeć się sinym pręgom na jej szyi.

—   Do diaska! Ten nicpoń posunął się za daleko. Lecz, jak sądzę, miał z tobą ciężki orzech do zgryzienia, a dla niego rozkaz to rozkaz. Nakazałem mu działać z największą dyskrecją, by nie zaalarmować służby. Wszedł przez furtkę w twojej oranżerii. Niemniej, następnym razem każę mu obchodzić się z tobą bardziej delikatnie.

—   Zatem przewidujesz następny raz?

—   Owszem, póki nie dasz się poskromić. Póki będziesz dumnie zadzierać swą upartą główkę, zuchwałą i nieposłuszną. Jestem Wielkim Łowczym. Mam zwyczaj obłaskawiać nieposkromione klacze. W końcu wszystkie dają się ujeździć, poczuwszy moc mojej ręki.

—   Wolę raczej umrzeć! — wykrzyknęła Angelika. — Lepiej mnie zabij!

—   Nie, wolę cię, pani, ujarzmić.

Zatopił w niej spojrzenie swych błękitnych oczu. Zmieszana, odwróciła wzrok. Pojedynek zapowiadał się nader zaciekle. Angelika znała już jego smak. Jeszcze raz stawiła mu czoło:

—   Sądzę, panie, że jesteś zbyt ambitny. Ciekawa jestem, co też masz zamiar przedsięwziąć, by osiągnąć ten cel?

—   Och, mam duży wybór — rzekł pogardliwie. — Na przykład, mogę cię zamknąć. Co byś, pani, powiedziała, gdyby twój pobyt tutaj nieco się przedłużył? Mogę też... zabrać ci synów.

—   Nie uczynisz tego.

—   A to dlaczego? Mogę również pozbawić cię środków do życia, dając tylko nędzne utrzymanie. Mogę zmusić cię, byś błagała mnie o kawałek chleba.

—   Mówisz głupstwa, mój drogi. Majątek należy do mnie.

—   To da się jakoś załatwić. Jesteś moją żoną, a mąż ma wszelką władzę. Nie jestem aż tak głupi, by pewnego dnia nie znaleźć sposobu na przejęcie twoich pieniędzy.

—   Będę się bronić.

—   Któż cię będzie słuchał? Przyznaję, że udało ci się pozyskać życzliwość króla, lecz po dzisiejszym nietakcie obawiam się, że nie powinnaś już na nią liczyć. A teraz pora mi cię pożegnać, pani. Pozostawiam ci czas na rozmyślanie, nie mogę przecież spóźnić się na początek polowania. Przypuszczam, że nie masz mi nic więcej do powiedzenia?

—   O tak! Nienawidzę cię z całego serca!

—   To dopiero początek. Przyjdzie dzień, gdy zapragniesz, by śmierć uwolniła cię ode mnie.

—   I cóż na tym zyskasz?

—   Rozkosz zemsty. Poniżyłaś mnie, upokorzyłaś, ale kiedyś zobaczę cię jeszcze we łzach, skomlącą o łaskę, na wpół obłąkany, nieszczęsny ludzki szczątek.

Angelika wzruszyła ramionami.

—   Cóż za wspaniałe widoki na przyszłość! Dlaczego nie sala tortur, przypalanie żelazem stóp, pal i łamanie kołem?

—   Nie... Nie posunę się aż tak daleko. Powaby twego ciała, pani, nie są mi całkowicie obojętne.

—   Czyżby? Śmiem w to wątpić. Okazujesz to dość powściągliwie.

Filip, który stał już przy drzwiach, odwrócił się i zmrużył oczy.

—   Czyżbyś się uskarżała, moja droga? Cóż za radosna niespodzianka! Zatem tęskniłaś za mną? Czyż za mało jeszcze złożyłem na ołtarzu twych wdzięków? Nie wystarczają ci już hołdy kochanków, że żądasz tego samego od małżonka? Wprawdzie odniosłem wrażenie, że obowiązkom nocy poślubnej poddałaś się raczej bez przykrości, lecz... może się myliłem?

—  Zostaw mnie, Filipie — rzekła Angelika bojaźliwie, widząc, że się zbliża.

W cienkiej, nocnej koszuli czuła się naga i bezbronna.

—  Im dłużej na ciebie patrzę, tym mniejszą mam ochotę cię zostawić.

Objął ją i przycisnął do siebie. Angelika zadrżała. Gardło ściskał jej ledwie hamowany wybuch nerwowego płaczu.

—  Zostaw mnie! Och, błagam cię, zostaw mnie!

—  Uwielbiam, jak mnie błagasz. Uniósł ją niczym źdźbło słomy i rzucił na klasztorny

siennik.

—  Filipie, zapominasz, że jesteśmy w klasztorze!

—  I cóż z tego? Nie wyobrażasz sobie chyba, że dwie godziny spędzone w tym pobożnym miejscu dają ci przywilej korzystania ze ślubu czystości? Zresztą, mniejsza z tym. Zawsze sprawiało mi przyjemność gwałcenie mniszek.

—  Jesteś największym nikczemnikiem, jakiego znam!

—  Twoje miłosne słownictwo nie należy do najczulszych — stwierdził rozpinając pendent. — Winnaś częściej odwiedzać salon pięknej Ninon. Dość tej komedii, pani. W porę przypomniałaś mi, że mam wobec ciebie pewne obowiązki i wypełnię je.

Zamknęła oczy i nie opierała się dłużej, wiedząc z doświadczenia, że może to ją drogo kosztować. Biernie, z pogardą i przykrością, poddała się uściskom Filipa, przyjmując to jak karę. Pozostało jej jedynie pójść w ślady wszystkich tych nieszczęsnych małżonek, które — Bóg tylko wie, ile ich jest — idąc za głosem rozsądku, rozmyślają o swych kochankach lub odmawiają różaniec, przyjmując amory pięćdziesięcioletnich brzuchaczy, do których przymusiła je wola interesownych ojców.

Inaczej jednak było w przypadku Filipa. Nie miał ani pięćdziesięciu lat, ani wielkiego brzucha i to ona, Angelika, chciała go poślubić. Teraz gorzko tego żałowała. Za późno. Dopiero teraz poznawała pana, którego sobie wybrała. Prawdziwe zwierzę, któremu kobieta służy jedynie do zaspokojenia bezwzględnego, fizycznego pożądania. Filip był jednak silny, zwinny i w jego ramionach trudno było zatopić się w myślach o innych mężczyznach czy odmawiać zdrowa-śki. Zmierzał do celu z całą gwałtownością niczym wojownik, który pchany pożądaniem stracił, pośród przemocy i gwałtowności wieczornych potyczek, zwyczaj hołdowania uczuciom.

Jednakże uwalniając z uścisku Angelikę, Filip uczynił drobny gest, w który później trudno było jej uwierzyć: położył dłoń na jej szyi w miejscu, w którym prostackie ręce pokojowca zostawiły po sobie siny ślad, i znieruchomiał na krótki moment, obdarzając ją niedostrzegalną wprost pieszczotą.

Nagle podniósł się, spoglądając na nią szyderczo.

— No cóż, moja piękna. Zdaje się, że trochę się uspokoiłaś. A nie mówiłem? Wkrótce będziesz czołgać się u moich stóp. A tymczasem, życzę ci, pani, przyjemnego pobytu w tych grubych murach. Możesz płakać i złorzeczyć do woli. Nikt cię tu nie usłyszy. Mniszki dostały polecenie, aby cię karmić. Nie zostaniesz jednak wypuszczona stąd na krok. One cieszą się opinią znakomitych strażniczek. Nie jesteś jedyną przymusową pensjonariuszką w tym klasztorze. Dobrej zabawy, madame! Możliwe, że pod wieczór usłyszysz królewskie, myśliwskie rogi. Każę odegrać fanfary specjalnie na twoją cześć.

Filip wyszedł. Jego twarz pokrywał sardoniczny uśmiech, który przerodził się w mściwy, gorzki śmiech.

Po wyjściu Filipa Angelika przez dłuższy czas leżała nieruchomo, owinięta w gruby, zgrzebny koc przesiąknięty zapachem mężczyzny — mieszaniną jaśminowej esencji i świeżej skóry. Czuła się zmęczona i przybita. Przeżycia ostatniej nocy i rozdrażnienie awanturą sprawiły, że znalazłszy się u kresu wytrzymałości uległa mężowi. Zgwałcona, opadła z sił. Z wolna zapadała w otępienie, bliskie satysfakcji. Nagle, nieoczekiwanie chwyciły ją nudności: z czołem zlanym potem, przez dłuższą chwilę walczyła z nie dającą się opanować dolegliwością. Opadła na siennik bardziej

załamana niż kiedykolwiek. Omdlenie potwierdzało symptomy, do których już od miesiąca nie chciała się przyznać. Prawda zdawała się jednak oczywista. Okropna noc poślubna w zamku du Plessisów-Belliere'ów, o której nie mogła myśleć nie rumieniąc się, wydała owoc. Była brzemienna. Spodziewała się dziecka Filipa — człowieka, który nienawidząc, poprzysiągł mścić się, dręczył ją i chciał doprowadzić do szaleństwa.

Przez chwilę Angelika, znużona, miała ochotę ulec i zrezygnować z walki. Ogarnął ją sen. Spać! Potem zbierze siły. Jednak nie był to czas na sen. Potem mogło być za późno. Mogła popaść w niełaskę u króla, który na zawsze oddali ją z Wersalu, a nawet z Paryża.

Podniosła się, podbiegła do grubych, mocnych, drewnianych drzwi i zaczęła walić w nie, zdzierając pięści do krwi:

—   Otwórzcie! Wypuście mnie stąd!

Celę zalały promienie słońca. O tej właśnie porze królewskie powozy zbierały się na głównym pałacowym dziedzińcu, a karoce zaproszonych na łowy paryżan przekraczały bramę Saint-Honore. Brakowało tylko Angeliki.

—   Muszę się tam dostać! Muszę! Jeśli zrażę do siebie króla, będę zgubiona. Jedynie król może utrzymać Filipa w szachu. Za wszelką cenę muszę zjawić się na królewskim polowaniu! Filip wspomniał o myśliwskich rogach, które będę mogła stąd usłyszeć. Czyżby klasztor znajdował się blisko Wersalu? Och, muszę zrobić wszystko, żeby się stąd wydostać!

Krążyła po celi, lecz wyjścia z sytuacji nie znajdowała. Nagle w korytarzu rozległ się głuchy odgłos sabotów. Angelika znieruchomiała: pełna nadziei wróciła na legowisko i wyciągnęła się na nim z najbardziej niewinną minką. Ogromny klucz przekręcił się w zamku i do środka weszła kobieta. Nie była to mniszka, lecz służąca w dużym, per-kalowym czepku, barchanowym ubraniu, z tacą w rękach.

Mruknęła „dzień dobry" i jęła rozkładać na stole zawartość tacy. Nie było tego wiele. Butelka wody, miska, z której ulatniał się zapach smażonej na słoninie soczewicy, i chleb.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin