J.Urban - Alfabet Urbana.rtf

(67 KB) Pobierz

Alfabet Urbana

1990

(...)

ANDRZEJEWSKI Jerzy - pisarz

Pierwszy teść mojej drugiej żony. Wielki protektor ładnych chłopców, amator alkoholu i literackiej nagrody Nobla. Literacki kalkulant. Trudno w to dziś uwierzyć, ale były czasy, kiedy czytywało się Andrzejewskiego. Zawsze, kiedy brałem kolejną jego książkę, eksponowała ona szwy i autorskie intencje: aha, ten Andrzejewski wstępuje do Polski Ludowej starając się podbić władze i zarazem poakowską inteligencję czytającą go, gdyż pochyla się nad jej racjami i urazami. Albo: aha, Andrzejewski wchodzi zupełnie w socrealizm i próbuje pokazać, że on to zrobi lepiej i uwiarygodni się subtelnościami psychologicznymi. Albo: aha, Andrzejewski przeskakuje w nurt antytotalitarny, ale go pracowicie sublimuje, bo sobie założył, że będzie pisał arcydzieła. Albo: aha, Andrzejewski skacze w nowoczesną powieść w stylu francuskim - chce być hipersaganką. Albo: aha, ten facet próbuje, czy nie wygra, wpisując się w modę na mieszanie literatury faktu i beletrystyki, udające spontaniczny strumień świadomości.

Jeśli socjalizm dla kogokolwiek dobrze wymyślono, to dla pisarzy. Mianowano ich arcykapłanami i ważnymi partnerami władzy. Błąd w tej metodzie polegał na tym, że o ile marniejszych przyklejało to na zawsze do klamek w KC, to zdolniejszych zmuszało do przejścia do opozycji. Po prostu literat ogromnie nabierał znaczenia, kiedy stawał się kontrpartnerem władz. Te bowiem sztucznie ulepiły z niego ważną osobistość i potem się go bały, zwalczały, kokietowały, paktowały. Inaczej mówiąc, władze lepiły bożków, a potem się ich lękały i zabiegały o ich przychylność.

Andrzejewskiego znałem z nocnego baru w "Kameralnej", gdzie bełkotał otoczony gromadką akolitów. Raz byłem u niego w domu. Najpierw był alkohol, "Diabły z Louden" Pendereckiego, odgrywane z płyty, i wymyślone monologi frywolnego guru. Potem był alkohol i rodzinna bijatyka. Potraktował mnie z obrzydzeniem, mówiąc, że odstręczają go moje ohydne, grube palce, a przecież nie jestem ani pianistą, ani ciotą i mam ambicje, żeby bardziej globalnie od siebie odstręczać.

BERKOWICZ Andrzej - mój osobisty przyjaciel z lat 1946-1968

Do naszej klasy szkolnej w 1947 r. przybywa nowa nauczycielka i czytając dane o uczniach zapoznaje się z nimi - Och! Berkowicz jesteś sierotą? - Tak, proszę pani. Matkę zabili mi Niemcy, a ojciec zginął w ZSRR. Belferce wilgotnieją oczy. - Z czego ty dziecko żyjesz? - Utrzymuję się, proszę pani, z korepetycji. Cała klasa w ryk. Nauczycielka pąsowieje, krzyczy, że jesteśmy nieludzcy i wybiega z klasy rozdygotana. Klasa tarza się ze śmiechu. Ogólnie było bowiem wiadomo, że Berkowicz, wychowywany przez dwie ciotki i jednego wujka, otrzymuje z domu sute apanaże na korepetytorów, którzy są fikcją. Kiedy już mieliśmy po 15 lat, za te pieniądze kupowaliśmy sobie słodką wiśniówkę w ćwiartkach, chadzaliśmy na kurwy na ulicę Kamienną w Łodzi. Raz nawet wyprawiliśmy się z "Orbisem" do Zakopanego i wynajęliśmy sobie na cały dzień taksówkę marki "Tatra", żeby pojechać w góry. Potem, by móc zapłacić taksówkarzowi, Berkowicz wziął wszystkie moje rzeczy, aby je sprzedać w komisie łachów używanych.

Wiele robiliśmy razem: chodziliśmy do szkoły, uczyliśmy się używać wódki, kobiet i życia, działaliśmy w dzielnicowym zarządzie ZMP i razem zostaliśmy dziennikarzami. To już w Warszawie, w redakcji "Nowej Wsi". Razem też poszliśmy na dziennikarskie studia uniwersyteckie. Byliśmy tak nierozłączni, że często nas mylono lub podejrzewano o pedalstwo.

Ojciec Berkowicza - Adam był przed wojną sekretarzem KC Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (polskie kresy wschodnie) do spraw wojskowych. Przyjaźnił się z ojcem Michnika - Ozjaszem Szechterem. Lękając się aresztowania Berkowicz uciekł do ZSRR, no i tam go wsadzono. Jeszcze przed wojną Szwajcarski Czerwony Krzyż zawiadomił mieszkającą w Polsce matkę Andrzeja Berkowicza, że jego ojciec w 1938 r. zmarł w obozie na Kołymie.

24-letni Andrzej po 17 latach pełnego sieroctwa nagle przestał być sierotą. Było to przed południem w 1956 r. Siedzieliśmy w redakcji "Po prostu" biurko w biurko. Wpierw był do Berkowicza telefon, że dostał mieszkanie. Załatwiła mu je kuzynka jego żony, Solska, żona Jaroszewicza. Potem drugi telefon, że urodził mu się syn. l potem trzeci, że zmartwychwstał ojciec.

Stary Berkowicz uciekł do Związku Radzieckiego w 1931 r., zanim mój Berkowicz się urodził, co zdarzyło mu się w 1932. W 1933 r. starego Berkowicza już zesłano do łagrów, gdzie przesiedział 23 lata do 1956 r. Teraz okazało się, że jest w Moskwie i chce wracać do Polski.

Andrzej dostał paszport w ciągu kilku godzin na polecenie przyjaciela ojca, ówczesnego l sekretarza KC Ochaba. Wrócił z Moskwy mówiąc, że tatuś jest w dobrej formie, bezbłędnie włada nadal polskim i zachodnimi językami, orientuje się w sytuacji światowej, ale ma żonę Eskimoskę zupełnie dziką. Dalej, że jest zarażony strachem - w Moskwie ukrywa się i boi. Cały czas ojciec z synem pili wyłącznie spirytus i to bez przerwy. Potem stary Berkowicz przyjechał do Warszawy, ożenił się tu z siostrą zmarłej żony, która wychowała Andrzeja, i niemal zaraz zabiła go ciężarówka na Nowym Świecie. Odwykł od ruchu ulicznego. Wolność może być śmiertelna. Andrzej Berkowicz na powrót został sierotą.

Po "Po prostu" Berkowicz pracował w "Dookoła Świata". Ludzie z tej redakcji, np. Giełżyński, siadywali w kawiarni PiW na Foksal, gdzie zbierały się młode dziwki oraz opozycja literacka i intelektualna: Słonimski, Staszewski itd. Któregoś dnia, tuż przed południem, Berkowicz z kolegami postanowili urządzić orgię. Wraz z panienkami pojechali do domu Berkowicza na Rynek Nowego Miasta. Andrzej zadzwonił stamtąd do żony, która była asystentką na SGPiS, żeby nie wracała do domu, gdyż robią orgię. Dobrze - odrzekła żona Andrzeja Halina Paczesna - ale o godzinie 16.00 mieszkanie ma być puste i wysprzątane, bo ona podejmuje herbatką profesorów - promotora i recenzentów swojej tezy doktorskiej. Przed godziną 16.00 Berkowicz wypędził wszystkich z wyjątkiem kolegi, który spał nago w sypialni, a będąc spitym nie reagował na budzenie. Dano mu więc spokój.

Kiedy Paczesna z profesurą omawiała swą doktorską rozprawę, nagle w drzwiach stanął całkiem goły facet z dyndającym kutasem i na widok gospodyni zawołał: lalunia! Dlaczego do kurwy nędzy już się ubrałaś?

W marcu 1968 r., kiedy ludziom z takim nosem i nazwiskiem jak Berkowicz wiało w Warszawie grozą, mój Berkowicz wesoło wracał nad ranem z knajpy nocnej raczej pijany. Kombinował więc, skąd by wziąć jakiś kwiatek, żeby przebłagać żonę. Patrzy, a tu przy tablicy ku czci poległego w powstaniu sztabu AL na Nowym Mieście leżą wieńce. Wziął więc jeden wieniec, zataszczył go do mieszkania i położył na swojej śpiącej Dziduli. Przygnieciona żona obudziła się, a dowiedziawszy się, skąd kwiaty, wpadła w panikę: aresztują ich lub co najmniej marcowcy zrobią wielki skandal, że syjonista bezcześci święte narodowe miejsca. Próbowała upchnąć wieniec do pudła tapczanu, ale się nie mieścił, chciała rozebrać go, ale się nie dawał. Zaczęła zamiatać ścieżkę igliwia, ciągnącą się po schodach do ich mieszkania. Świt zastał ją ze szczotką na dworze - płacząc zamiatała Rynek Nowego Miasta. Berkowicz zaś spał sobie smacznie. Obudził się o 10.00 i znalazł żonę wciąż desperującą.

Wstał, ubrał się, wziął wieniec i poszedł z nim spokojnie pod tablicę ku pamięci sztabu AL. Stała tu warta honorowa, były delegacje i kamera telewizyjna. Berkowicz uroczyście złożył wieniec, a warty prezentowały przed nim broń.

Na przełomie 68 i 69 roku Berkowicz wyemigrował do Szwecji, bo pragnął jakiejś odmiany. Wyjechały tam za nim żona oraz jego osobista kochanka, która w Sztokholmie została gwiazdą sex-show. W 1972 r. oglądałem ją w dramatycznej roli wdowy, która zakryta od góry welonem pokazuje szeroko dół i onanizuje się gromnicą. W Szwecji obie kobiety porzuciły Berkowicza. Miał tam drugą, inną żonę, teraz ma trzecią.

Odwiedziłem go w Sztokholmie w 1972 r. wraz z moją ówczesną narzeczoną. Mieszkał w domu akademickim i brał studenckie stypendium. Akademik pełen był amerykańskich dezerterów z Wietnamu, handlarzy i złodziei z Polski. Działały tam komuny oraz punkty sprzedaży narkotyków i było wesoło. Po moim powrocie do Polski wybuchł skandal o to, że w czasie służbowej podróży dookoła Morza Śródziemnego bez zezwolenia zjawiłem się w Szwecji i to u emigranta. Jan Szydlak, sekretarz KC, oznajmił mojemu szefowi Rakowskiemu, że ma meldunek, iż brałem tam pieniądze od wrogiej organizacji. Zareagowałem pełnym oburzenia listem do Szydlaka. Zakończył on aferę, ale wstrzymano mi paszport na rok.

Pretensje o odwiedzenie Berkowicza miały podstawy m.in. w tym, że starał się on, sukinsyn, o pracę w Wolnej Europie, gdzie działała jego dawna przyjaciółka z łódzkiego organu PZPR "Głosu Robotniczego", znana obecnie w Polsce Alina Grabowska. Berkowicza nie przyjęto do RWĘ rozgłaszając, że go podejrzewają, iż jest agentem polskiego UB. Wiele lat potem, w emigracyjnej prasie, Nowak-Jeziorański przepraszał go za to posądzenie.

Mój przyjaciel Berkowicz, w swoim czasie barwna postać Warszawy, dziś jest chory, więc spokojny i cichy. Jeździ wózkiem inwalidzkim. Ostatnio z moją trzecią żoną odwiedziliśmy go w Sztokholmie. Byliśmy pijani. Żona usiadła mu na kolanach, a on był na tym wózku dla kalek. Tak bardzo zgorszyło to Berkowicza, że kontakt się urwał.

BRATKOWSKI Stefan

Za młodu broniłem go, jak lew, kiedy mówiono, że dłubie w nosie, a z tego, co wydłubie, robi kulki i pstryka nimi o podłogę. Potem nasze drogi rozeszły się. Znalezisko moich kolegów z "Po prostu". Przywieźli go w 1957 r. z Krakowa. Był tam działaczem studenckiego klubu "Czerwony Pomidor". W "Po prostu" miał zająć się klubami fanów pisma i ruchem społecznym odnowicieli. Zaczął pisać. Po zamknięciu "Po prostu" studiował w Łodzi reżyserię filmową, ale film go nie docenił. Od tego czasu Bratkowski ciągle już chodzi niedoceniony i pokrzywdzony.

Zakładał pisma studenckie, kłócił się, obrażał i odchodził. Potem już za Gierka usunięto go z szefostwa dodatku do "Życia Warszawy". Potraktował to jako życiową klęskę i uznał się za prześladowanego mędrca i niedocenionego zbawiciela systemu. Twierdził publicznie, że nigdzie nie może dostać pracy, więc odrzucił moją propozycję przyjścia do "Polityki". Ogłaszał książki, jak reperować gospodarkę, i kumał się ze Stefanem Olszowskim, z którym projektował plany reform w Polsce. Nazywano to w Warszawie osią dwóch Stefanów i śmiano się z Olszowskiego.

Jesienią 1980 r. Bratkowski został liderem prosolidarnościowego zamachu stanu w Stowarzyszeniu Dziennikarzy i wodzem tego środowiska. Ambicje miał większe, mianowicie stania się alternatywnym przywódcą PZPR.

W 1981 r. Jaruzelski i Rakowski prowadzili z nim rozmowy. Oceniali, że Bratkowskiego zżera megalomania i ambicja. Gdyby mu dać jakikolwiek urząd, stanąłby po stronie rządu. Cena wydawała się jednak za wysoka, bo troszczono się wówczas jeszcze o powagę władz. Hipoteza nie została sprawdzona.

W stanie wojennym okrutnie ośmieszyłem Bratkowskiego. Ukrywał się on wtedy ostentacyjnie, a ja ogłosiłem w prasie jego konspiracyjny adres i zapewnienie, że nikt go nie chce internować, więc może przestać się ukrywać. W ogóle nieinternowanie Bratkowskiego było dla niego wielkim ciosem, godzącym w jego pozycję. Psikusa tego generałowie urządzili mu z premedytacją. Bratkowski mścił się na Jaruzelskim i Kiszczaku za nieinternowanie nagrywając taśmy pełne obelg i wysyłając je do Wolnej Europy.

Ostatnio Bratkowski znów się obraził, teraz na ludzi z "Solidarności", uznał się za niedocenionego i usunął się w cień.

W końcu lat pięćdziesiątych przy moim stoliku w piwniczce "Largactil" Stefan Bratkowski postawił bigos i piwo chudej, zabawnej, głodnej studentce Akademii Sztuk Pięknych i potem się z tą Bożeną ożenił. Robiła piękne grafiki. Małżeństwo stęchło. Bratkowski zadbał, żeby po raz drugi ożenić się już z osobą mniej, nie zaś bardziej zdolną od siebie.

Osoba nadęta, zawsze obrażona na świat, besserwisser przydający kolorytu polskiej menażerii politycznej.

BRATNY Roman - pisarz

Hulaka, jebaka, brat łata, gawędziarz, myśliwy. Wzbudza straszną nienawiść obecnie rządzących nie dlatego, że trzasnął jedną czy drugą powieść (np. Rok w trumnie) przeciw solidarnościowej konspirze, tylko dlatego, iż ludzie rozchwytywali to i zaczytywali się. Zaraz po wojnie Bratny też wzbudzał nienawiść niepokalanych patriotów. Okrzyczano go renegatem, ponieważ wywodził się z tzw. porządnego domu, tj. z sanacyjno-pułkownikowskiej willi w Konstancinie, oraz należał do AK, a założył czasopismo "Pokolenie", które miało pogodzić młodzież poakowską z nowym ustrojem.

Wszedł do literatury jedną rzetelną, ciekawą, tradycyjną, opasłą powieścią Kolumbowie. Miała entuzjastyczne recenzje i ogromne powodzenie.

Każdy polski pisarz traktuje się niezwykle serio, siada za biurkiem, nadmuchuje się jak balon, postanawia zostać wieszczem i zabiera się do pisania arcydzieła. Dlatego polskie książki są nie do czytania. Bratny budzi sympatię, bo nie jest nadętym narcyzem. Raz pokazał, że umie pisać i uważa, że to dosyć, już więcej mu się nie chce. Uprawia coś w rodzaju literackiego dziennikarstwa. Wiceminister kultury Wilhelmi spada na ziemię wraz z samolotem, który go wiezie, i panią, która mu zawzięcie towarzyszy - to zaraz potem Bratny rzuca na rynek powieść, gdzie sobie fantazjuje na kanwie tej śmierci, wywołując tym silny skandal towarzyski.

Wprowadzony zostaje stan wojenny - i już mamy powieść Bratnego z kluczem o kabotyństwie jego znajomych z nowej konspiracji.

Strzeli Bratny dzikowi w tyłek - będzie o tym trylogia, wysmarka się, czy też komar go utnie - powstaje minimum nowela. Wszystko to pichci byle jak, okropnym językiem i zestawia ze schematycznych scenek, a jednocześnie pisane to jest z nerwem i na tematy aktualne, więc człowieka wciąga, choć zarazem i odrzuca, jeżeli ma jaki taki smak literacki.

Środowisko intelektualne, wywodzące się z dawnej opozycji, które ma w ręku prawie wszystkie wydawnictwa, czasopisma recenzujące, programy kulturalne telewizji, rozbudowany system środowiskowych presji i represji, wykończy teraz Bratnego - jako literata o niewłaściwej orientacji politycznej, który im zalał sadła za skórę. Bratnego i masy jego czytelników rozgrodzi mechanizm totalnego unicestwiania. Bratny samym swoim istnieniem jako pisarz ulubiony obraża wieszcza Miłosza, którego jak nikt nie czytał w wyniku zakazów i tak, dziś nie czyta jako nudziarza.

Bratny towarzysko to witalizm, żywioł, mnóstwo barwy, przez co go się lubi w salonach, chociaż ja akurat nie za bardzo. Po pierwsze należy do gatunku prawdziwych mężczyzn, na który reaguję alergiczną wysypką. Po drugie to gawędziarz. Gawędziarz to człowiek, z którym nie można rozmawiać. On nie słucha, nie traktuje rozmowy jako sposobu do zazębiania własnych myśli z cudzymi, tylko zasłuchany w siebie i kochający swój głos bezustannie wydziela gadatliwe monologi. Jest to częsta skaza beletrystów. Przenoszą oni na żywe stosunki z ludźmi podział ról istniejący pomiędzy piszącym a czytającą publicznością, która przecież nie może żadnymi swymi myślami czy uwagami wtrącić się w wątki powieści.

Bratny wiąże się z innymi bohaterami "Alfabetu". Jest bratem Andrzeja Mularczyka, też pisarza. W ich domu rzuciłem widelcem Dziewanowskiemu w oko (vide: Dziewanowski, ambasador w USA). Bratny i Mularczyk byli ożenieni z malarkami - bliźniaczkami, siostrami Wahl, prowadzącymi dziś najmodniejszą w Polsce galerię malarstwa na Żoliborzu. To pod ich domem Kałużyński leżał na chodniku i wył z miłości (vide: Kałużyński). Za bohatera powieści Bratnego Rok w trumnie uchodzi Stefan Bratkowski - vide: Bratkowski.

CZARZASTY - niech imię jego będzie zapomniane. Sekretarz KC

Któregoś dnia pierwsi sekretarze KW PZPR zwołani zostali do Słupska. Mieli zachwycić się osiągnięciami tamtejszego Pierwszego, towarzysza Czarzastego. Zachwyt ów zgnieść powinien był opór przeciwko powołaniu go na sekretarza KC. Czarzasty rzeczywiście objął ten urząd i został szefem kampanii wyborczej PZPR w wyborach 4 czerwca 1989 roku.

Zgłosiłem wtedy zamiar kandydowania do Sejmu w ramach 35 procent przeznaczonych dla bezpartyjnych, czyli wygrać musiałbym z kandydatem Wałęsy. Tow. Czarzasty doradził mi najpewniejszy okręg: Warszawa-Śródmieście. Do tego okręgu zaliczało się głosy z zagranicy. - Macie - mówił Czarzasty - nie 100, ale 1000 procent pewności wygranej. Śródmieście jest nasze, emigracja bojkotuje wybory, a nasze budowy w ZSRR, KS-ach, Libii itd. będą jak jeden mąż głosować na Was. Ludzie tam tłuką forsę, więc są zadowoleni. Zresztą wiadomo, kogo się wysyła.

Kiedy się okazało, że moim kontrkandydatem jest aktor Łapicki, z którego polityk jak ze mnie astronom, tow. Czarzasty założył się z min. Mietkiem Wilczkiem o 1 mln zł na stare pieniądze, że Urban wygra. Wilczek zresztą rozumnie obstawiał moją przegraną będąc rozkosznie pewnym swojej wygranej do Senatu. Kiedy przegrałem z Łapickim, Czarzasty Wilczkowi nie zapłacił. Cóż, nie trafił na biednego.

W owych czasach zapraszany byłem na posiedzenia Biura Politycznego oraz uczestniczyłem w dwóch zespołach zajmujących się wyborami. Całymi dniami słuchałem więc Czarzastego. Martwił się on, aby zwycięstwo PZPR nie było nazbyt przytłaczające. Zastanawiał się, co robić, by do parlamentu przeciągnąć jakoś trochę ludzi z "Solidarności". Przedstawiał ścisłe, krzepiące serca, optymistyczne obliczenia. Wznosił swoje szczere przezroczyste jakby oczy, ulokowane w gładkiej twarzy, i mówił: Towarzysze, jestem pewien, gwarantuję, mur beton, daję głowę. Polemizował ze sceptykami. Zapewniał więc przed klęską pyszny nastrój w gmachu KC. Był niczym owa orkiestra grająca do ostatka na "Tytanicu". Już wszyscy czuli i widzieli, że woda nas zalewa, a on jeszcze wydawał pyszne dźwięki.

5 czerwca, kiedy nadeszły pierwsze nieoficjalne obliczenia powyborcze, Biuro Polityczne zebrało się rano i zaczęto dyskutować, dlaczego dostaliśmy takie lanie. Ja w dwie minuty napisałem na papierku projekt oświadczenia ogłaszającego przegraną i to, że będziemy respektować konsekwencje. Projekt przeszedł bez poprawek. Czarzasty zaś przedstawił wyniki, zamilkł i odtąd już milczał z martwą twarzą. Wkrótce potem zniknął i ślad po nim zaginął.

Niemcy i Japonia przegrały II wojnę światową z ogromną dla siebie korzyścią. Podobnie Korea Południowa dobrze wyszła na niewygraniu wojny koreańskiej. Wiele jest innych współczesnych wojen bardzo korzystnie przegranych. Jeśli jakikolwiek kraj lub armia zechcą rozpocząć wojnę, by sprowokować swą bezprzykładną dogłębną porażkę, a zapragną osiągnąć ją w pysznym nastroju - niech pamiętają, że w Polsce mieszka niejaki Czarzasty, idealny kandydat na przywódcę lub naczelnego wodza.

KAŁUŻYŃSKI Zygmunt - ubogi antychryst

Kiedy zostałem szefem telewizji, wiedziałem jedno: jedynym wspaniałym, żywiołowym zwierzęciem telewizyjnym jest Zyzio Kałużyński, a nie widuje się go na ekranie. Poinformowano mnie zaraz, że to nie jest błąd repertuarowy ani żadna intryga. Kałużyński jest próżny i małostkowy, on sam nie chce występować, ponieważ nie ma zębów. Uważałem to za śmieszne, bo nie jest on spikerką, która powinna ślicznie się szczerzyć do publiczności. Czym bardziej jest odrażający, tym lepiej, ale cóż robić, jeżeli on chce strugać Fernandela. Od razu przystąpiłem do dzieła i załatwiłem, żeby lecznica rządowa darmo wstawiła mu zęby, w imię potrzeb propagandowych, dla umacniania sprawy socjalizmu. Był on bowiem bezzębny ze skąpstwa: nie nosząc zębów oszczędzał sobie i na dentyście, i na jedzeniu. Tłumaczyłem też, że zęby Kałużyńskiego to ważna sprawa państwowa, więc trzeba go do protetyka zwabić, usidlić, przymusić.

Niestety, historia pracuje w Polsce szybciej niż dentyści. Kałużyńskiemu wprawiono liczne, wyszczerzone, jadowite zębiska, ale w trakcie tej pracy ustrój się zmienił i całe te zęby są o dupę rozbić. Nie chcą go teraz w telewizji jako antychrysta, solidarnościożercę, połykacza Wajdy i Zanussiego, ryczącego czerwonego potwora.

Kałużyński za stalinizmu przebywał na stypendium we Francji. Przybył do Warszawy z Paryża tuż przed odwilżą lat pięćdziesiątych i czytającej publiczności otworzył okno na świat książką Podróż na Zachód. Byliśmy za Stalina całkowicie odizolowani od książek, filmów, sztuk i prądów umysłowych przejawiających się na zachód od Łaby. Książka Kałużyńskiego przynosiła zaś niezliczoną ilość opisów tamtejszych filmów, streszczeń książek i relacji o nurtach myślowych lub wprost przeciwnie, artystycznych. Była rozchwytywana. Zaraz potem jednak wybuchł skandal w całej polskiej prasie, gdyż znawcy, te gryzonie, których nigdy nie brakuje, pisali, że Kałużyński większość filmów, książek i prądów, które opisuje, zmyślił całkowicie lub częściowo. W naszym grajdołku nic zaś nie pomogło mu to, że filmy, które wykoncypował, były lepsze niż te, które gdziekolwiek rzeczywiście nakręcono, i że książki, których treść przeinaczył, miały fabułę i przesłanie ciekawsze niż te oryginalne.

Kałużyński to wielki erudyta, ale jeszcze większy łgarz. Wierzyć mu nie należy. Jeśli ktoś chce wierzyć, to niech sobie idzie do kościoła.

W początkach "Polityki" Zyzio, który zawsze tam pracował, coś nałgał strasznie, czy też przekręcił, czym wywołał ogromną furię osoby zainteresowanej. Zrobił się skandal pod niebiosa. Redakcja poczęła go szukać, bo znikł i ukrywał się. Passent znalazł go w Tworkach, w szpitalu dla wariatów, gdzie Kałużyński leżał na sali wśród szaleńców i udawał, że w ogóle nie wie, o co chodzi, bo cierpi na pomieszanie zmysłów. Wyrabiał sobie tam wariackie papiery. Skandal zgasł, bo któż się będzie procesował z wariatem.

Z Francji Kałużyński przywiózł sobie prześliczną ponoć żonę, nie wiem, bo nie jestem taki stary, aby pamiętać. Żonę tę odbił mu reżyser filmowy Aleksander Ford, w pierwszym okresie PRL-u największy artysta naszego kinematografu, tyle że niezbyt zdolny. Krytyk Kałużyński tak ostro zabrał się do tych filmów, które Ford kręcił (a były wśród nich straszne knoty jak Krzyżacy lub Ulica graniczna - łzawy kawałek okupacyjny, w którym reżyser eksploatował dzieci, w tym Majkę, córkę Broniewskiego, a matkę tego Pijanowskiego z telewizji), że reżyser musiał uciekać z Polski i wszelki ślad na zawsze po nim zaginął. Odbitą żonę zabrał jednak ze sobą na emigrację.

Kałużyński w ogóle był dramatycznie kochliwy. Opowiadano mi, że pewnego dnia poczuł miłość do bliźniaczek sióstr Wahl, które kiedyś były żonami Bratnego i Mularczyka, a teraz prowadzą galerię na Żoliborzu. Wyrażał swe uczucia w ten sposób, że podobno całą dobę leżał na chodniku przed ich segmentem mieszkalnym w pobliżu dawnej carskiej cytadeli i donośnie wył, nie dając spać całej dzielnicy. Obecnie Kałużyński opowiada, że przestał już sypiać z kobietami, gdyż jako człowiek ubogi oszczędza energię fizyczną, aby nie wydawać zbyt dużo na jedzenie. Żywi się wyłącznie na przyjęciach, na które jest zapraszany. Od strony płciowej wystarcza mu, gdy jest otoczony wiankiem młodych wielbicielek, które zachwycają się nim platonicznie.

W latach 70. dominował w filmie polskim mocno zanudzający sale kinowe nurt zwany kinem moralnego niepokoju. Pokazywał on ohydę stosunków ustrojowych poprzez kameralne ludzkie losy, czyli jakby w kropli wody.

Działał w tym nurcie Kieślowski i Zanussi. Działała też pupilka Wajdy, Agnieszka Holland, córka mojej pierwszej szefowej Ireny Rybczyńskiej oraz Henryka Hollanda, o którym pod koniec lat pięćdziesiątych ogłoszono w gazetach, że jest podejrzany o szpiegostwo i był defenestrowany ze swojego mieszkania, co spowodowało rozejście się grupy Puławskiej w PZPR z Gomułką. Na pogrzebie Hollanda śpiewałem "Międzynarodówkę" wraz z tysiącami rewizjonistów, którzy się zbiegali na tę antygomułkowską manifestację.

Kałużyński nienawidził kina moralnego niepokoju i niszczył je jako nudne, minoderyjne i podszyte fałszem. Filmowców tego nurtu, bardzo zachwyconych sobą, mocno bolały te miażdżące recenzje. W końcu doszło do spotkania czołowych speców od moralnego niepokoju z Rakowskim w "Polityce" i zawarliśmy sojusz ideowy. Kałużyńskiemu zakazano atakować filmy tej kliki. Doszło do strasznych awantur o to, że go się knebluje, chciał nawet odejść z "Polityki" i zaczął pisać w innych pismach. Nadszedł jednak rok 1980, filmowcom minął moralny niepokój, bo poszli na dyspozycyjnych artystów do "Solidarności", Kałużyński zaś odzyskał swobodę przykładania im.

W latach 70. w zasadzie nie wolno mnie było pokazywać w telewizji, choć od tej reguły trafiały się wyjątki. Powody były różne od ogólnopolitycznych po kuchenne, jak np. takie, że obraziłem panią Dziedzic wmawiając publiczności, iż nie jest ona podlotkiem, albo to, że napisałem coś w lekceważącej tonacji o prezesie Szczepańskim. W pewnym okresie jednak przyzwolono na moje występy rano w programie kulturalnym w tzw. paśmie najniższej oglądalności. Odbywaliśmy dialogi w duecie z Kałużyńskim. Braliśmy jakiś film, książkę czy sprawę związaną z dziełem artystycznym i jeden bronił, a drugi atakował. Nasze dialogi podobno były bardzo zabawne. Przed wejściem do studia umawialiśmy się, który z nas będzie bronił danego filmu czy powieści, a który będzie atakował. W przypadkach spornych rzucaliśmy monetę losując swe postawy. Rzucana moneta zawsze była moja, gdyż on za nic się nie przyzna, że ma w kieszeni jakieś pieniądze. Zresztą wyjmując złotówkę do rzutków bałby się ją stracić.

Ten oryginał o wielkim umyśle i odwadze (w naszym przykościelnym kraju walczy m.in. o wolność pornografii) mieszka sam jeden w ruderze pozbawionej podłogi i nigdy nie sprzątanej. Nosi starą, podartą odzież, którą 50 lat temu jakiś nędzarz otrzymał w "Caritasie", następnie zużył, wyrzucił, a Zyzio znalazł i donasza. Kupuje natomiast po świecie książki, płyty i albumy malarstwa, tworząc zbiór warty więcej niż parę mercedesów, którymi puszą się nowobogaccy. Skąpi sobie na bilet autobusowy czy też herbatę w bufecie, a wyrzuca pieniądze na przedmioty, które żadnemu jeszcze człowiekowi na świecie do niczego nie okazały się potrzebne.

KRALL Hanna - wicepisarka

Kiedy studiowałem dziennikarstwo, wśród moich koleżanek były dwie przyjaciółki: Krallówna i Bykówna. Jedna była śmieszna, a druga robiła na drutach. Potem druga poszła do cenzury, a pierwsza, co gorsza, wyszła za Jerzego Szperkowicza. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: Szperkowicz został korespondentem prasowym w Moskwie, więc Krallówna żoną korespondenta. Do Moskwy jeździł zaś Rakowski i Krallówna urządzała dla niego kolacje. Złe były czy dobre, Rakowskiemu smakowały i zrobiła dzięki nim karierę, ale to później.

W końcu 1968 r. Hanna Krall nadesłała z Moskwy do "Życia Warszawy" tekst, który opublikowano. Był to wówczas rodzaj żydowskiej dostawy obowiązkowej. Napisała kwieciste podziękowanie aryjczykom, którzy ją dzieckiem przechowali i uratowali przed Hitlerem. Hitler pragnął bowiem Krallównę zagazować. W 1968 r. przez publiczne dziękowanie gojom dobrzy, lojalni żydzi odróżniali się i odcinali od syjonistów. Krallówna dopełniła tego marcowego rytuału. Z tym przechowywaniem ja sam miałem innego niż Krallówna rodzaju

Kłopotliwą sytuację. W trakcie okupacji, będąc dzieckiem mieszkałem z rodzicami we wsi Budzanów, położonej na Podolu w okolicach Trembowli. Żyliśmy na tak zwanych aryjskich papierach, czyli udając katolików. Nasi stamtąd sąsiedzi i znajomi na ogół przesiedlili się później na Ziemie Zachodnie. Po wojnie dowiedzieli się oni, że Urbanowie są tak chrześcijańscy, jak wilk żre trawę. l otóż z biegiem dziesięcioleci do moich rodziców lub do mnie zaczęli przychodzić różni ludzie z Budzanowa prosząc o rozmaitą pomoc za to, że nas przechowywali. Gdy powiadałem, że pamięć ich zawodzi, gdyż nikt nas nie przechowywał i nikomu nic nie jesteśmy dłużni, oburzali się bardzo: oni życie dla nas narażali, a tu taka niewdzięczność! Odnosiłem wrażenie, że tamtejsza społeczność szczerze uwierzyła, że nas przechowywała. Ktoś z nich powiedział zaś tak na moje zapewnienia, że nas nie przechowywał: ale myśmy wtedy podejrzewali, że możecie być żydami, a mimo to nie wydaliśmy was Niemcom. Rozmaite bywają, jak widać, wyobrażenia o zaciąganiu długów wdzięczności, i w tym miejscu dziękuję wszystkim, którzy mnie nie przejechali, chociaż mijali tuż obok samochodem.

Krallówna wróciła ze swoim Szperkowiczem z Moskwy do PRL i pracowała w "Życiu Warszawy" nie publikując jednak tekstów, które by ją wyróżniały. Rakowski mimo to, przez wspomnienie jej kuchni, wziął ją do "Polityki" i tu zrobiła karierę. Stała się najwybitniejszą po Kapuścińskim reporterką i tak jak on twórcą odrębnego gatunku. Jej historie wyszydzały stosunki w Polsce. Opisywała ludzkie losy i wypowiadała z wielką wyrazistością prawdy ważne, generalne. Te historie, wysublimowane i wypieszczone, były niczym krople wody, w których obejrzeć można było w pomniejszeniu cały kraj i społeczeństwo. Zjadliwie krytyczne spojrzenie Krallówny na stosunki w Polsce wyrażało się w tekstach politycznie bezpiecznych, dla cenzury nietykalnych. Uogólnienie ludzkich przypadków, które opisywała, dokonywało się dopiero w czytelniczej głowie. Krallówna nie pisała o ustroju, tylko, dajmy na to, o zdziwaczałej pani Pipsztyckiej, która hoduje koty, ale w rzeczywistości to nie było o pani Pipsztyckiej i o kotach, lecz sam PRL wychodził z jej reportażu bez portek. Krallówna osiągnęła w reportażu sztukmistrzostwo pisarskie dające jej tekstom rangę wielkiej literatury. Czytelnicy - smakosze uznawali w niej mistrzynię, ale nie miała szerszej popularności jako autorka. Jej teksty były zbyt subtelne, aby każdy mógł się na nich poznać, i zbyt zjadliwe wobec różnych ludzkich postaw oraz właściwości grup społecznych, aby szerokie rzesze chciały je polubić. Ludzie wyczuwali, że Krallówna wyszydza ich i ich świat, a też traktuje jak owady nadziewane na szpilkę i krojone pod mikroskopem bez litości.

W redakcji Krallówna nie była lubiana. Szefom przymilała się, resztę zespołu ignorowała, bo nosiła się jak gwiazda przy pewnym przesłodzeniu. Uprawiała codzienny kult Rakowskiego. Ustawicznie rzucała mu się na szyję, on zaś traktował ją jak swoją ulubioną kotkę. Zagłaskiwał tę faworytkę. Rakowski ma tę wadę, że ufa ludziom narzucającym mu się z ostentacyjną miłością i ufa im. Przeżywa więc nieustanne rozczarowania. Pozostałych raziła ta przymilność Hanny Krall, a redakcyjne baby zazdrościły jej pieszczot Szefa i faworów u niego. Krallówna umiała je dyskontować. Kiedy napisała książkę o Edelmanie, Rakowski załatwił z Willy Brandtem, jeszcze wtedy kanclerzem RFN, że własną ręką napisze przedmowę. Było to więcej niż dużo. Przedmowa Brandta zapewniła prowincjonalnej dziennikarce światowe zainteresowanie książką "Zdążyć przed Panem Bogiem" oraz jej autorką.

Krallówna, jak wielu członków redakcji "Polityki", miała salonową styczność z opozycją, kokietowała ją i zezowała w tamtą stronę. Kiedy wybuchł rok 1980 i "Solidarność", opowiedziała się po stronie "antyreżimowej" i to ją zabiło jako pisarkę. Zaczęła na kolanach pisać teksty hagiograficzne, np. o Annie Walentynowicz, który wydrukowała w "Tygodniku Powszechnym", co uznaliśmy za zdradzieckie wobec "Polityki". Rakowski cierpiał, jakby mu kochanka przyprawiła rogi. Później publikowała niekiedy kompromitujące brednie, np. o architekcie, który musiał tworzyć ohydną i nieludzką, gdyż reżimową dzielnicę warszawską - Ursynów, aż zyskał rozkosz oczyszczenia się z tej brudnej roboty, ponieważ zaprojektował kościół. Potem Krall jęła sporządzać powieści, gdyż uznała, że ma literacki talent. Żadnej nie zdołałem przeczytać, bo to byłoby ponad ludzkie siły. Krallówna podniosła swoje reportaże do rangi dobrej literatury, lecz siebie w obręb literatury czystej dźwignąć nie zdołała. Pisze książki pretensjonalne, zakrawane z góry na arcydzieła. Są one pozbawione wzięcia u czytelników. Muszą jej starczać komplementy krytyków z kręgu "Solidarności", zawsze zachwyconych każdym knotem napisanym przez kogokolwiek, kto był antyreżimowy.

Zespół "Polityki" stanowił grono patriotów swego pisma. Zespołowo zajęci byliśmy tworzeniem wspólnego dzieła. Hanna Krall odstawała od nas, ponieważ nic jej nie obchodziło oprócz własnej osoby i tekstów.

Na przełomie 1980 i 1981 roku zrezygnowałem z kierowania działem krajowym, ponieważ byli w nim Krallówna, Wróblewski, Skalski, Falkowska i temu podobne osoby przechodzące na inną stronę politycznej barykady niż ta, gdzie ja stałem. Nie można zaś przewodzić gronu o dążeniach przeciwstawnych celom kierownika. Krallówna poczęła wtedy zbierać podpisy pod petycją, żebym nie przestawał kierować działem. Podpisała ją zresztą pilnie cała redakcyjna opozycja, co oznajmiam, bo może Skalskiego za to Michnik wyleje z posady swego zastępcy. Jest to pewien hak w życiorysie. Zareplikowałem ze złością na piśmie, że dla Krallówny ważniejszą rzeczą niż jakiekolwiek poglądy jest to, iż jako szef zawsze zachwycałem się jej tekstami i nie próbowałem absorbować tej gwiazdy żadnymi obowiązkami pracowniczymi. Unosząc nad głową sztandar "Solidarności" Jej Przymilność Krallówna myślała przede wszystkim o tworzeniu warunków sprzyjających jej lenistwu. Jakże powszechna to skłonność.

OSIECKA Agnieszka - poetka

Osiecka mieszka z mamusią na Saskiej Kępie w Warszawie. W jej pokoju stoi stare biurko przykryte szklanym blatem. Przygnieciona szkłem leży kolekcja fotografii mężczyzn jej życia. Spoczywają tam jak przyszpilone owady, które już nie odfruną. Jeden zasłania drugiego, gdyż nie mieszczą się w tłoku, który zrobili. Są tam niemal wszyscy, którzy coś znaczyli przez ostatnie 40 lat, i trochę takich, którzy tylko tyle znaczą, że byli z Osiecką. Leży tam rozpłaszczony Frykowski, człowiek światowej sławy, gdyż żeńska banda Mansona zamordowała go w Kalifornii razem z żoną Polańskiego. Był nawet ślubnym mężem Osieckiej. Spoczywają tam Andrzej Jarecki, Andrzej Wajda, Daniel Passent i Marek Hłasko, inżynier Jesionka - kolejny mąż ślubny, Maryla Rodowicz i Rakowski. Łatwiej by wymieniać, kogo ona nie hoduje pod szkłem. Naliczyłem z ośmiu, których nie ma, w tym Jarosława Iwaszkiewicza, Jerzego Waldorffa i Aleksandra Halla.

Osiecką znam samo przez się i prawie od zawsze. Studiowałem z nią, ale nie jestem pewien, czy wtedy o tym wiedziałem. Nie było jeszcze powodu do rozpoznawania. Pamiętam ją chyba dopiero od stolika w knajpie dziennikarzy na Foksal. Modelowa polska panienka z dworku o regularnych rysach z grubym blond warkoczem. Tymczasem to jest córka węgierskiego grajka z diabelskimi genami. Siedziała wtedy jeszcze cicho, nie próbowała skupić na sobie uwagi, toteż mało kto ją zauważał. Piło się tam wódkę. Został mi w pamięci obrazek: Osiecka chyba z Jareckim przy naszym ludnym stoliku, młoda Sława Przybylska śpiewa z gitarą, kruczy Krzysztof Walicki od stolika do stolika roznosi podekscytowany polityczne plotki, pochyla się ludziom do ucha, wypinając pośladki w bryczesach i kaburę z pistoletem. Błyszczą mu oficerki. Mógł to być rok 1955. Gdzieś wtedy dokonał się wytrysk Osieckiej - pojawiły się piosenki wczesnego STS-u. "Czy sąd nad Wisłą kiedy błądził", "Kochankowie z ulicy Kamiennej" i mnóstwo innych.

Ostatnie mocne picie z nią też pamiętam: wczesne lata osiemdziesiąte, u eks-wicepremiera Tadeusza Wrzaszczyka.

Najwięcej było tych kontaktów w latach, kiedy mieszkała z Passentem. Asystowałem u początków tego związku. Passent wyszedł ze swojego mieszkania na Kruczej, róg Hożej, odprowadzić Osiecką ze zbiorowej bibki i już nie wrócił. Asystowałem też przy końcu tego bezślubnego małżeństwa. Passent zaprosił mnie na lunch i oficjalnie zawiadomił, że się rozstają. Podłoże znałem od dawna.

Osiecką jest najciekawszym towarzystwem, jakie można mieć w Warszawie. Kiedy mówi, wszystko w jej opowieściach ma stosowne proporcje, kulminację, pointę i starannie rozmieszczone olśniewające spostrzeżenia. Osiecką jakby pisze sobie w myślach rozmowy, obmyśla status i zakres kontaktów z ludźmi, reżyseruje klimat spotkań. To nie znaczy, że bywa mniej szczera niż przeciętnie. Jest intensywna w obcowaniu z ludźmi. Życie towarzyskie też wymaga zdolności, obmyślania i fachowej inscenizacji.

Cały ten kunszt rozmowy i obcowania wali się, kiedy Osiecką wypije za dużo. Czepia się wtedy jednej myśli, zwrotu i powtarza bez końca, aż rozmówca chciałby strzelić, żeby nastała cisza. Bywa też po wódce inaczej: jej opowieść, relacja, tok myśli wyrywa się z literackiej konstrukcji, rozwałkowuje się w przód i na boki, ciągnie się i ciągnie w nieskończoność, donikąd.

W różnych okresach rozmaicie ustawiany jest szczyt hierarchii ogólnoliterackiej i poetyckiej. Buduje się go wedle kryteriów artystycznych i politycznych. Teraz na szpicu są np. Miłosz i Herbert. Jeżeli jednak układać pisarzy w piramidę według ich społecznego znaczenia, wedle tego, czy istnieje kontakt między ich wrażliwością a wrażliwością odbiorców, to Agnieszka Osiecka od trzydziestu lat jest najważniejszą osobą w polskiej literaturze. Dzięki temu, że jej poezja jest śpiewana, kształtuje ona wyobraźnię, smak, wrażliwość i nastroje milionów. Przez to jednak, że jest śpiewana, opiniotwórcy od nadawania poetom rang, klasyfikują ją jako poetessę poślednią. To nie żaden Miłosz tylko Osiecka wzrusza, to ona milionom podaje ton, to ona stwarza klimat rozmów, to jej słowotwórstwo narzuca się kolejnym pokoleniom, to jej zwrotki natrętnie wczepiają się w pamięć, to ona spisuje te nastroje, którymi emitują kolejne generacje młodych, to ona w chwili niepewności pociesza, że życie jest balem. To wreszcie Osiecka napisała Białą bluzkę, małe byle co, arcydziełko od niechcenia, ale niczego lepszego i prawdziwszego od wielu już lat nie napisano. Gdyby nie było Osieckiej, literatura nie miałaby ani pierwszego, ani drugiego, bo po prostu żadnego obiegu.

PLANEROWA Janina - emigrantka

Była naczelnym redaktorem telewizyjnych programów młodzieżowych i oświatowych. Wyemigrowała ze 20 lat temu i jest od dawna zapomniana. Zdaje mi się warta przypomnienia ze względu na życiorys.

Ojciec - wielki ziemianin w Wielkopolsce - spolonizowany Niemiec. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin