Proctor Candice - Harfa.pdf

(1218 KB) Pobierz
5098835 UNPDF
CANDICE PROCTOR
5098835.001.png
1
Nowa Południowa Walia, wrzesień 1808
Kapitan Hayden St. John stał pod okapem brzydkiego bloku
więziennego w Parramatta i patrzył, jak nadzorczym i strażnik
wloką ku niemu kobietę wśród ulewnego deszczu.
Gwałtowna wiosenna burza szybko zmieniła niebrukowany
dziedziniec więzienia w zdradzieckie grzęzawisko żółtego błota.
Deszcz siekł kryty gontem dach i opadał na mokrą ziemię,
wypełniając powietrze zapachem stęchlizny.
Błoto oblepiało postrzępioną czerwoną pelerynę kobiety i zadartą
do kolan brzydką, niemodną suknię z taniego brązowego materiału.
Kobieta miała pochyloną głowę, jej ciemne włosy w pozlepianych
strąkach opadały na bladą zapadniętą twarz. Wyglądała, jak
wyciągnięta z rynsztoka - z którego bez wątpienia tu przybyła.
Niespodziewanie szarpnęła się z całej siły.
- Puść mnie, ty zawszona, pijana jędzo!
Hayden oparł się o skruszały ceglany mur i wyjął cygaro
z kieszeni kamizelki. Jak na tak wychudzone stworzenie miała
w sobie zaskakująco dużo siły. Jakimś cudem udało jej się
wyrwać rękę z uchwytu nadzorczyni, by natychmiast wolną
dłonią wpić się w ramię strażnika. Zaskoczony mężczyzna zawył
z bólu i zwolnił uchwyt.
Odwróciła się i popędziła ku otwartej bramie.
Hayden włożył cygaro do ust i wydał odgłos będący czymś
pośrednim pomiędzy wypuszczanym powietrzem a chichotem.
Nadzorczym Sarah Gooding rzuciła się w pogoń za dziewczyną,
7
lecz na odgłos śmiechu Haydena przystanęła. Deszcz skapywał
z jej bulwiastego czerwonego nosa i przekrzywionego czepka.
- Mówiłam panu, że jest szalona! - zawołała, machnąwszy
tłustym ramieniem. - Zachowuje się tak, jakby nigdy przedtem
żadna kobieta nie pochowała dziecka. Chce ją pan, kapitanie? To
niech ją pan bierze.
Kobieta dobiegła przez ten czas do połowy dziedzińca fabryki.
Hayden zastanawiał się, dokąd tak pędzi. Nawet gdyby udało
jej się wybiec z dziedzińca, nie miała szans na ucieczkę z kolonii.
Cała karna kolonia była więzieniem.
Oficjalnie Kobieca Fabryka w Parramatta była zarówno miej­
scem pracy, jak i więzieniem kobiet zesłanych z Brytanii do
Nowej Południowej Walii. Lecz dla mężczyzn, którzy przy­
chodzili tu, by wybrać sobie kobietę, pełniła rolę czegoś pomiędzy
domem publicznym a targowiskiem niewolników.
Tyle że te kobiety otrzymywało się za darmo.
Podmuch wiatru załopotał rozpiętymi polami płaszcza Haydena
i omal nie zerwał mu z głowy szerokoskrzydłego kapelusza.
Oderwał się od ściany, z niezapalonym cygarem w zębach,
i szybko ruszył długimi krokami przez grząski dziedziniec.
Kobieta dobiegała już do bramy, kiedy nagle pośliznęła się
i rozpaczliwie machając rękami, upadła twarzą w błoto...
Bryony Wentworth leżała oszołomiona, ciężko oddychając.
Kiedy spróbowała wstać, jej ręce i kolana głęboko zapadły się
w zimne, lepkie błoto. Krople deszczu spływały jej do oczu.
Otarła twarz wierzchem dłoni. Myślała teraz tylko o jednym -
o tym, by wrócić do swego dziecka. Spróbowała wstać, ale
musiała zaczepić o coś spódnicą i nie mogła się podnieść.
Odwróciła się i z całej siły pociągnęła materiał spierzchniętą
dłonią, lecz po chwili znieruchomiała, zauważywszy czarny but
na ubłoconym kraju sukni pomiędzy jej nogami.
Był to wysoki czarny but wypucowany na wysoki połysk pod
rozbryzganym błotem, but człowieka piastującego ważne stanowi­
sko. Miał srebrne ostrogi, zazwyczaj noszone przez oficerów
kawalerii.
8
Nad błyszczącymi butami zobaczyła potężnie umięśnione uda
w skórzanych spodniach do konnej jazdy. Musiała unieść głowę,
by zobaczyć więcej. Peleryna mężczyzny rozchyliła się, od­
słaniając niepokojąco duży i groźny nóż przypasany do wąskich
bioder. Przełknęła z trudem, powoli przesuwając wzrok w górę,
ku jedwabnej kamizelce i niezwykle szerokim ramionom, okrytym
płócienną koszulą z rozchylonym kołnierzykiem i chustką,
zamiast bardziej oficjalnego krawata.
Mężczyzna był tak wysoki, że od zadzierania głowy rozbolał
ją kark. Nad białym kołnierzykiem koszuli zobaczyła szyję
opaloną na ciemnozłoty kolor, nadającą mu dziki wygląd. Miał
również ciemne włosy, tak długie, że kędziory opadały mu z tyłu
na kołnierz. Twarz wydawała się złożona z surowych płaszczyzn
i ostrych krawędzi. Była to groźna twarz, z mocnymi wargami
o nieco okrutnym wyrazie.
Najbardziej jednak przeraziły ją jego oczy. Były przenikliwe
i zimne jak zimowe niebo. Pomyślała, że jest to najokrutniejszy,
nąjpodlejszy mężczyzna, jakiego widziała.
Gdy się uśmiechnął, utwierdziła się w swoim przekonaniu.
- Dokądś się wybierasz? - zapytał, wykrzywiając usta, w któ­
rych wciąż trzymał cygaro.
Bryony z drżeniem zaczerpnęła tchu i popatrzyła na rozmiękłą
ziemię. Deszcz siekł jej głowę i plecy. Zagryzła wargę; poczuła
smak wody, słonych łez i gryzącego błota.
Usłyszała uderzenie hubki o krzesiwo i zobaczyła, że męż­
czyzna spokojnie zapala cygaro - co wymagało nie lada zręcz­
ności przy takiej pogodzie. Zaciągnął się, jego policzki zapadły
się na chwilę. Nawet na nią nie popatrzył.
Schował krzesiwo do kieszeni i wydmuchnął dym.
- Jestem Hayden St. John i właśnie zostałaś mi przydzielona
jako moja służąca. Zaraz zdejmę but z twojej spódnicy. -
Wypuścił smużkę niebieskawego dymu. - Bądź rozsądna i nie
próbuj uciekać.
Bryony zebrała wszystkie siły. Nie zdążył jeszcze odstawić
nogi, kiedy zerwała się do biegu.
Jednak ledwie zdążyła wstać, zacisnął dłoń na jej ramieniu
i szarpnął tak mocno, że wpadła na niego. Krzyknęła z bólu,
9
gdy jej piersi, nabrzmiałe i twarde od mleka dla dziecka, które
nigdy już nie będzie ich ssać, uderzyły o mocny tors.
Przysunął twarz do jej twarzy i spojrzał jej w oczy swoim
stalowym wzrokiem. Deszcz nie przestawał padać.
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie zamierzam niczego po­
wtarzać - powiedział przez zęby, z cygarem w ustach. - Należysz
teraz do mnie, a jeśli jeszcze raz spróbujesz uciec, każę cię
wychłostać. Zrozumiałaś?
Wciąż wrzały w niej strach, gniew i nienawiść, lecz nie była
głupia, a dwanaście miesięcy w więzieniu nauczyło ją zapomi­
nania o poczuciu godności i skrywania niechęci. Zacisnęła
szczęki i pokiwała głową.
Ściągnął ciemne brwi i mocniej zacisnął palce na jej chudym
ramieniu.
- Odtąd będziesz odpowiadać: „Tak, proszę pana".
Bryony była wysoka, dorównywała wzrostem mężczyznom,
a czasami nawet patrzyła na nich z góry. Lecz sięgała ledwie
ramienia tego człowieka i musiała odchylić głowę, by spojrzeć
na jego groźną, odpychającą twarz. Przełknęła ślinę, nienawidząc
jego i siebie samej.
- Tak... proszę pana.
Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej przenikliwym wzrokiem,
jakby dostrzegając w jej oczach nienawiść i bunt, płonące we
wnętrzu, i chcąc ją sprowokować do dania im wyrazu. Lecz strach -
a może zwykły rozsądek - sprawił, że słowa uwięzły jej w gardle.
Zauważyła jakiś błysk w jego przejrzystych, niewiarygodnie
błękitnych oczach. Po chwili odwrócił się w stronę więziennych
budynków i wciąż mocno ściskając jej ramię, pociągnął ją za sobą.
Nadzorczym Gooding stała na kawałku drewna zanurzonym
w błocie przed drzwiami do niewielkiego, prymitywnie skleco­
nego baraku i przykładała brudną ścierkę do zakrwawionego,
pooranego gwoździami ramienia strażnika.
Bryony nienawidziła tego strażnika. Wyglądał jak wrak czło­
wieka. Przygarbiony, o wąskich ramionach, miał twarz tak brudną,
że nawet deszcz nie był w stanie jej domyć. Lecz to nie jego wygląd,
a wzrok, jakim ją mierzył, sprawiał, że Bryony pokrywała się gęsią
skórką. Dobrze znała już ten błysk w oczach i wiedziała, co oznacza.
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin