SIERGIEJ JESIENIN.doc

(29 KB) Pobierz
SIERGIEJ JESIENIN

SIERGIEJ JESIENIN
* * *

Wieczór groźnie czarne brwi nasępił.
Zaprzęg się przed progiem niecierpliwi.
Czym nie wczoraj swoją młodość przepił?
Czym nie wczoraj cię unieszczęśliwił?

Nie chrap tak, spóźniona trojko kara!
Nasze życie minęło bez śladu!
Może jutro mnie szpitalna nara
Doprowadzi na zawsze do ładu.

Może jutro, inaczej ni ż wcześniej,
Ocalony, odejdę w cichości,
Słuchać czeremch i dżdżu głośnych pieśni,
Bo tym żyją zdrowi ludzie prości.

Mroczne siły pozapominam,
Co targały mnie, pchając ku śmierci.
Najmilejsze oblicze! Jedyna!
Ciebie jedną zachowam w pamięci.

I choć inna rozkocha mnie w sobie,
Ale nawet tamta, kochana,
Dowie się moja droga o tobie,
Że też drogą byłaś nazywana.

I opowiem, jak mijała miniona
Młodość nasza, co minioną nie była...
Głowo moja, głowo szalona,
I do czegoś mnie doprowadziła?


* * *
Moje młode lata z hulaszczą złą sławą,
Sam was nakarmiłem tą zatrutą strawą.

Nie wiem, czy mój koniec jest bliski czy daleki,
Modre kiedyś oczy już wyblakły na wieki.

Mrok i zgroza, żal i podłość. Gdzieżeś ty, radości?
Czy to pole, czy szynkownia? Nie widać w ciemności.

Sięgam wprzód i po omacku wyczuwam palcami:
Gnamy... konie... sanie ...śnieg... przez las przejeżdżamy.

"Pędź, furmanie, na całego! Nie jesteś mięczakiem!
I nie szkoda wytrząść duszę na bezdrożu takim".

A woźnica wkółko ględzi: "Źle się, panie, dzieje,
Kiedy konie podczas sanny zgrzeją się w zawieję".

"Tyś, woźnico, widzę, tchórz! Niedobrze się składa!"
Łapię bat i nuże nim bić po końskich zadach.

Tnę, a konie, jak zadymka, śnieg roznoszą w locie.
Nagle wstrząs... i prosto z sani ląduję w sumiocie.

Wstaję, patrzę się: ki diabeł zamiast trojki w głuszy...
Na szpitalnej pryczy leżę w bandażach po uszy.

Zamiast koni cwałujących wyboistą dróżką,
Mokrą szmatą zamaszyście tłukę twarde łóżko.

Na zegara twarzy w wąsy się skręciły strzałki,
Pochyliły się nade mną senne pielęgniarki.

Pochyliły się i szepczą: "W pogoni za sławą
Ty sam siebie nakarmiłeś tą zatrutą strawą.

My nie wiemy, czy twój koniec bliski, czy daleki
Twoje modre oczy w knajpach wymokły na wieki".

List do matki

Żyjesz jeszcze, moja ty staruszko?
I ja żywym. Ślę pozdrowień moc.
Niech nad izbą twą się sączy smużką
Niewymowna światłość zórz pod noc.

Piszą mi, że choć ukrywasz trwogę,
Smutek za mną w duszą ci się wkradł,
Że wychodzisz patrzeć mnie na drogę,
W tym kaftanie noszonym od lat.

I w sinawym zmroku o wieczorze
Ten sam widok nęka cię co dnia:
Jak znienacka mnie w karczemnym sporze
Ktoś pod żebro fińskim nożem dźga.

Rodzicielko, nie niepokój serca.
To zwidzenie natrętne i złe.
Już nie takim straszny przeniewierca,
Żeby umrzeć, nie ujrzawszy cię.

Tak jak dawniej, czułych słów złaknionym
I o jednym nie przestaję śnić,
By przed żalem wciąż nieujarzmionym
W naszym domu niziutkim się skryć.

Wrócę, wrócę gdy kiście ku niebu
Wznosząc sad na wiosnę będzie kwitł.
Tylko, proszę, teraz mnie już nie budź,
Jak przed ośmiu laty, skoro świt.

Nie budź marzeń nie do ocalenia,
Nie rusz tego, czemu pełni brak
Nazbyt wcześnie straty i zmęczenia
Przyszło mi w tym życiu poznać smak.

I modlitwy nie ucz mnie. Zaniechaj.
Co minęło, nie powróci już.
Tyś mi jedna pomoc i pociecha,
Tyś mi blaskiem niewymownych zórz.

Więc zapomnijże o swojej trwodze,
Zdław ten smutek, co w duszę się wkradł.
Nie wystawaj tak często na drodze
W tym kaftanie noszonym od lat.


* * *
Teraz odchodzimy powoli
Do krainy zacisznej i błogiej.
Może wnet i na mnie przyjdzie kolej
Zbierać nędzne manatki do drogi.

Miła sercu brzozowa gęstwino!
I ty, ziemio, wy, jałowe iły!
Wobec tłumu odchodzących w mgłę siną
Swego smutku ukryć nie mam siły.

Zbyt kochałem na tym ziemskim świecie
Wszystko, co obleka duszę w ciało.
Pokój iwom, co, strosząc gałęzie,
W toń wpatrują się poróżowiałą.

Wielem myśli w ciszy przemyśliwał,
Wiele pieśni o sobie złożyłem,
I na ziemi, na tej przeraźliwej
Szczęściem to, że oddychałem, żyłem.

Szczęściem, że tuliłem usta dziewczyn,
Miąłem kwiaty, w trawie się tarzałem,
I zwierzyny, jak naszych braci mniejszych,
Nigdy grzmocić po głowie nie śmiałem.

Wiem, że tam nie migoczą gęstwiny,
I nie dzwoni żyto szyją smagłą.
Toteż tłum znikający w mgle sinej
Zawsze trwogą napełnia mnie nagłą.

Wiem, że mnie w tamtych stronach nie zbudzi
Blask złocących się rankiem przestrzeni.
I dlatego tak drodzy mi ludzie,
Którzy żyją wraz ze mną na ziemi.

* * *

Rżnij, harmonio, głośno, rżnij, harmonio, śmiało!
Wspomnieć, co? Tę młodość dawno już przebrzmiałą?
Nie szeleść, osino, drogo, nie kurzże się.
Pod próg mojej lubej niech ta pieśń się niesie.

Niech ona usłyszy, niech ona popłacze.
Ejże, cudza młodość nic a nic nie znaczy.
A jeśli coś znaczy minie bez cierpienia.
Gdzieżeś ty, radości? Gdzieżeś, powodzenie?

Płyń, pieśni, donośniej, lej się z większą siłą,
Tak czy siak, nie będzie dziś, jak niegdyś było.
Po dawnej hardości, krzepie i posturze
Tylko pieśń została przy harmonii wtórze.


* * *

Ach, zadymka taka, że po prostu strach.
Białymi gwoździami podbija nam dach.
Tylko mnie nie straszno, i do ciebie, miła,
Nieroztropnym sercem dola mnie przybiła.


* * *

Śnieżysta równina, biały krąg księżyca,
Całunem przykryta nasza okolica,
I zawodzą w lasach brzozy w bieli całe.
Kto zginął tu? Umarł? Nie ja sam skonałem?

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin