Kaprys panny młodej.doc

(1175 KB) Pobierz

Jo Beverly

Kaprys panny młodej

Prolog

 

Chelsea, Anglia Ostatnie ćwierćwiecze panowania królowej Wiktorii

 

Młodziutkiej Evelyn Cummings Whyte głośno zaburczało w brzuchu. Zerknęła niespokojnie na drugą stronę łóżka; jej siostra była - na szczęście - pogrążona w błogim śnie. Gdyby jednak żołądek nadal wyprawiał harce, trzeba go jakoś uciszyć, zanim jego pomruki obudzą Verity. Złożyło się tak niefortunnie, że musiały dzielić z siostrą pokój, ale gości zaproszonych przez rodziców na półoficjalny debiut towarzyski Verity było więcej niż sypialń w ich rezydencji. Należało jednak za wszelką cenę zadbać o to, by jutro Verity prezentowała się jak najlepiej. Jeśli zaś idzie o nią - cóż, w przypadku Evelyn ciemne kręgi pod oczami nie miały najmniejszego znaczenia.

Evelyn wzięła do ręki notatnik, podniosła go jak najbliżej gazowego kinkietu i zmrużyła oczy. Przemknęło jej przez myśl, że może warto by postarać się o okulary. W rubryce opatrzonej nagłówkiem SPRAWY DO ZAŁATWIENIA dopisała: Przenieść Verity do pokoju mamy. Potem sprawdziła inne pozycje z takim skupieniem, jakby gotowała się do kolejnego starcia z dobrze znanym, irytującym przeciwnikiem, z którym walczyła i którego pokonywała setki razy.

Większość dziewcząt - a nawet dorosłych kobiet - wpadłaby w panikę na widok tasiemcowej listy spraw do załatwienia i niezbędnych obowiązków, ale młodziutkiej lady Evelyn wcale to nie odstraszało. W brzuchu znów jej zaczęło burczeć. Verity wymamrotała coś i przewróciła się na bok. Złote loczki opadły jej na pulchny, różowy policzek.

Evelyn odłożyła notatnik i odrzuciła kołdrę. Nie ma rady, trzeba zejść do kuchni i wypić szklankę mleka. To powinno uspokoić żołądek. Chwyciła pierwszy szlafrok, który nawinął się jej pod rękę - był to strojny peniuar Verity - i narzuciła go na siebie. Mimo woli spostrzegła, że jej odbicie w wielkim prostokątnym lustrze ściennym powtórzyło ten ruch. W pierwszej chwili zawahała się, potem jednak podeszła do zwierciadła z ciekawością i strachem. Ze strachem, ponieważ Evelyn Cummings Whyte niedawno uświadomiła sobie, iż jest wyjątkowo brzydka.

Z ponurą miną przyjrzała się swemu odbiciu.

Ujrzała niską, niemal dziecinną postać tonącą w powodzi koronek. Ponieważ jedyne źródło światła znajdowało się za jej plecami, rysy ginęły w mroku. Zdołała jednak dostrzec zarys chudej twarzy, otoczonej masą czarnych włosów. Cienka jak szypułka szyja mogła w każdej chwili złamać się pod ciężarem ogromnej głowy. Ciemniejsze plamy wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się oczy, a długa czarna krecha znaczyła linię ust.

Powłóczysty, zbyt obszerny peniuar nie pozwalał ocenić figury, ale spod atłasu i koronek sterczały wąskie białe stopy. Z zaciekawieniem Evelyn podciągnęła rękawy szlafroczka i przekonała się, że jej przeguby są mniej więcej tej samej grubości, a raczej chudości, co przedramiona.

Odsłoniła dekolt.

- Istny kościotrup! - Tak się wyraziła tamta kobieta.

Przyjrzawszy się uważnie swojej klatce piersiowej, Evelyn musiała przyznać jej rację. Nawet przy słabym świetle widziała wyraźnie mostek i ostro sterczące obojczyki.

Przypomniała sobie dalszy ciąg podsłuchanej konwersacji.

- Ten dzieciak to po prostu strach na wróble! - szeptała do swej przyjaciółki tak dobrotliwa z pozoru pani Bernhardt. - Czarne kudły, a ręce i nogi jak patyki!

Evelyn nieśmiała pojęcia, że kobiety mówią o niej. Chciała się nawet odwrócić, żeby na własne oczy zobaczyć tego stracha na wróble, gdy dotarły do niej słowa rozmówczyni pani Bernhardt.

- Aż dziw bierze. Rodzone siostry, a takie różne! Verity śliczniutka, a ta mała… brrr!

Od tamtej pory tak często słyszała szeptane po kątach uwagi na temat własnej brzydoty, że musiała w końcu uwierzyć, iż to prawda. Kłopot polegał na tym, że wcale nie czuła się brzydka! A jeśli teoria Mendla na temat przekazywania cech dziedzicznych była słuszna, to ona - Evelyn -powinna być równie urocza jak jej matka i siostra!

Widocznie z ludźmi sprawa przedstawia się inaczej niż z odmianami grochu. Szkoda!

Istotnie, Francesca, matka Evelyn, była nie tylko urodziwa, ale nieziemsko piękna. I miła. I dobra. A jej ojciec Charles, syn i spadkobierca księcia Lally, zdecydowanie przystojny. Uchodził niegdyś za najlepszą partię w Anglii i przez całe lata opędzał się od ścigających go panien na wydaniu, zanim spotkał Francescę.

Ta we właściwym czasie obdarzyła męża prześliczną córeczką. Charles był nią oczarowany. Trzy lata później miał więc pewność, że następne dziecko okaże się równie zachwycające. Jednak - w odróżnieniu od różowiutkiej, słodkiej Verity - druga córka była żółta i wrzaskliwa.

Francesca nigdy nie zastanawiała się nad własną urodą, toteż nie przejęła się jej brakiem u młodszej córki. A Charles, kiedy wreszcie nauczył się kochać, odkrył w sobie tyle miłości, że starczyłoby jej dla całej ludzkości. Uroda lub jej brak… nie, w domu Whyte'ów nie myślano takimi kategoriami!

Nie znaczy to oczywiście, że Evelyn nie dostrzegła uroku Verity. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy porównywać się ze starszą siostrą. Ani z kimkolwiek innym. Miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Tak, tak. Niemal w tym samym momencie, gdy stało się jasne, że Evelyn "nie zapowiada się na piękność", zauważono, że jest "oryginalną i utalentowaną osóbką".

Stała się ulubioną towarzyszką ojca. Jej nienasycona ciekawość dopingowała go, nieustraszona postawa była przedmiotem ojcowskiej dumy, a inteligentna, choć niezbyt urokliwa buzia chwytała wprost za serce. A poza tym młodsza córka okazała się wspaniałym kompanem!

Evelyn dbała zresztą o to, by nie stracić jego miłości. Charles był mar¬nym organizatorem, więc stała się mistrzynią planowania. Ponieważ ani jej matka, ani starsza siostra nie miały zielonego pojęcia o gospodarności i oszczędzaniu, Evelyn uchodziła za rodzinnego eksperta w tej dziedzinie.

I tak oto - szczerze kochana przez matkę, rozpieszczana przez starszą siostrę i ubóstwiana przez ojca - Evelyn dożyła wieku piętnastu lat, nie przejmując się ani trochę mankamentami swej urody, o których lustro głośno teraz krzyczało. Nigdy jednak - w tym momencie przez twarz dziewczynki przemknął dreszcz bólu - nigdy nie przypuszczała, że jest odrażająca!

Evelyn rozejrzała się dokoła, szukając obrony przed atakującymi ją emocjami, których dotąd nie znała. Jej wzrok padł na leżącą na nocnym stoliku otwartą Biblię. Czyż nie z tej księgi pochodziła rada: "Jeśli więc twoje prawe oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć za siebie? " … No cóż, z pewnością nie zamierzała się okaleczyć, ale może by wykorzystać ten po¬mysł w wersji złagodzonej? Każe po prostu usunąć ze swego pokoju wszyst¬kie lustra, a w inne nie będzie spoglądać. Uniknie wówczas wiecznego porównywania swego wyglądu z powierzchownością innych. Nie podda się zazdrości. Nie zniży się do użalania się nad sobą. Nie wykoślawi swej osobowości!… A poza tym nie warto biadać nad czymś, na co i tak nie ma rady.

Doszedłszy do tak praktycznego wniosku, Evelyn od razu poczuła się lepiej. Wyszła z sypialni i skierowała się w stronę kuchni. Znajdowała się w połowie mrocznego korytarza, gdy usłyszała szczęk otwieranych drzwi. Zatrzymała się. Wysoki mężczyzna w wieczorowym stroju wymknął się z pokoju pani Underhill.

Widocznie pan Underhill zdołał się jednak oderwać od swych licznych obowiązków dyplomatycznych i weźmie udział w ich przyjęciu. Evelyn wstrzymała się z powitaniem do chwili, gdy szacowny gość zamknie drzwi. Odwrócił się jednak tak raptownie, że wpadł na nią, nim zdążyła wymówić choćby słówko.

- Oj!…

Silne ramiona wyciągnęły się ku Evelyn i chwyciły ją bezceremonialnie pod pachy.

- Jeśli pan się obawia, że upadnę wskutek naszego zderzenia, zapewniam, że to mi nie grozi. Może pan mnie puścić.

Ktoś wysoko nad jej głową zaczerpnął nagle tchu.

- Kim ty jesteś, u diabła?! - spytał niski męski głos.

- Jestem Evelyn Cummings Whyte. Zechce mnie pan łaskawie puścić?

- Evelyn?… - mruknął, rozluźniając nieco chwyt.

Czekała cierpliwie. Dorośli, zwłaszcza ci z najwyższych sfer, byli przeważnie tępi.

- A, ta mała siostrzyczka?

Podniosła na niego oczy.

- Tak, panie Un…

Urwała. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. To nie mąż wyśliznął się ukradkiem z pokoju pani Underhill. To był pan Justin Powell!

Evelyn zdrętwiała, uświadomiwszy sobie, na co przypadkiem wpadła… a raczej co przypadkiem na nią wpadło. Schadzka zakochanych. Umówione spotkanie. Potajemne rendez-vous! Z trudem przełknęła ślinę.

- …panie Powell!

- Niech to diabli! Dokąd się wybierasz? - szepnął z irytacją.

- Do kuchni.

Puścił jedną z rąk Evelyn, ale mocno trzymał drugą. Odwrócił się i pociągnął dziewczynkę w stronę schodów.

Widocznie chce ze mną pomówić. To może być całkiem interesujące! - pomyślała z czarnym humorem.

Zupełnie nie odpowiadał jej wyobrażeniom o… rozpustnikach. Podczas swego pobytu tutaj znacznie częściej przesiadywał nad mapami w gabinecie ojca, niż grywał w badmintona z młodymi damami. Był dla nich oczywiście bardzo grzeczny, ale zawsze wydawał się trochę… nieobecny duchem. Niezbyt zainteresowany.

Teraz jednak nie zdradzał żadnych objawów roztargnienia. I Evelyn doskonale wiedziała czemu.

Na szczęście niełatwo było ją zaszokować. Za to biedna Verity… Verity - stwierdziła ponuro - będzie przerażona.

- Cicho! - zazgrzytał gdzieś na wyżynach głos pana Powella. Prawie biegiem ściągnął ją ze schodów i zapędził na tyły domu, gdzie jednym pchnięciem łokcia otworzył kuchenne drzwi obite zieloną bają. Wepchnął Evelyn do kuchni, sam wtargnął tam zaraz za nią i zaczął po omacku szukać palnika gazowego umieszczonego tuż obok drzwi. Po sekundzie buchnął siarkowożółty płomień i w jego ostrym blasku ukazały się orle rysy pana Powella.

Evelyn przyjrzała mu się bacznie. Uznała, że jest całkiem przystojny, aczkolwiek bardziej wymagające damy uznałyby zapewne jego zmięte ubranie i zbyt długie ciemne włosy za brak ogłady, a nie dowód godnej podziwu oryginalności. Poza tym to jego wieczne roztargnienie... Ale w tym momencie nikt by mu nie zarzucił, że buja myślami Bóg wie gdzie.

Wargi miał zaciśnięte, znikła gdzieś tak charakterystyczna dla niego, rozbrajająco nieprzytomna mina. Na twarzy malowało się najwyższe skupienie. Ponieważ do tej pory pan Powell uprzejmie, ale konsekwentnie wykręcał się od wszelkich zajęć wymagających wysiłku fizycznego, Evelyn doszła do wniosku, że jest leniwy i niewysportowany. Teraz już nie była tego pewna - wlókł ją za sobą bez najmniejszego wysiłku.

Stał tak przed nią i gapił się chwilkę, potem przejechał ręką po włosach.

- Jak u licha… A niech mnie diabli porwą!

- Całkiem możliwe - zgodziła się Evelyn.

Spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony.

- O, więc pańska uwaga miała charakter retoryczny, a nie proroczy? -zauważyła kąśliwie.

Po jego pociągłej twarzy przemknął wyraz rozbawienia.

- Jawna bezczelność - stwierdził.

- Raczej bezbożność - odparowała.

- Do diaska! Jesteś całkiem wygadana jak na swoje… ile tam…? Dwanaście lat!

- Piętnaście - oświadczyła z godnością.

Czuła, że oblewa się piekącym rumieńcem. Wiedziała, że nie wygląda na swoje łata. A teraz musiała prezentować się zgoła groteskowo w cza¬rująco kobiecym peniuarze siostry, spod którego wystawały patykowate nogi, przemarznięte od zetknięcia z kamienną podłogą. Uniosła jedną bosą stopę i oparła ją o drugą.

Zauważył ten mimowolny ruch i westchnął niecierpliwie. Nim Evelyn zorientowała się, o co chodzi, chwycił ją w pasie i posadził na brzegu wielkiego kuchennego stołu.

- Po co się wybrałaś do kuchni?

- Po mleko.

Jakby był u siebie w domu, otworzył skrzynkę z lodem i wyjął prze¬chowywany w niej dzbanek. Potem zaczął myszkować po szafach w po¬szukiwaniu kubka. Napełnił go mlekiem i wetknął Evelyn do rąk. Przez minutę popijała grzecznie, a on pilnował jej niczym czujna niańka. Po¬tem wtargnął do spiżarni.

Poszperał w niej i wrócił z bochenkiem chleba i kawałkiem indyczej piersi, która pozostała z wczorajszej kolacji. Odciął dwie wielkie pajdy i przełożył je zimnym mięsem.

- Masz - powiedział, wręczając Evelyn gigantyczną kanapkę.

- Nie, bardzo dziękuję - odparła z godnością, choć nie przychodzi to łatwo osobie, której bose nogi dyndają trzydzieści cali nad podłogą.

- Nie marudź, tylko jedz! - nalegał. - Wyjdzie ci to na zdrowie.

Już miała zaprotestować, ale dostrzegła, że jej rozmówca skrzyżował ręce na piersi, co - jak zdążyła zaobserwować - było u mężczyzn oznaką determinacji. Wzruszyła więc ramionami, wzięła podsuwaną jej kanapkę i ugryzła spory kęs. Uporawszy się z kanapką, podniosła znów wzrok na pana Powella.

- I co dalej?

- O to właśnie chodzi! - odparł. - Teraz sobie pogadamy, młoda damo, o tym, coś widziała…

Urwał nagle, zmarszczył brwi i ni stąd, ni zowąd przejechał wskazującym palcem po jej górnej wardze. Na widok oburzonej miny Evelyn uśmiechnął się.

- Wąsy z mleka. Jesteś pewna, że masz już piętnaście lat?

Znów się zaczerwieniła. Nie pozwoli, by wprawił ją w zakłopotanie zwykły rozpustnik! A choćby i niezwykły!

- Całkowicie. O czym to pan mówił?

- Niech mnie diabli, jeśli wiem!

Przekrzywił głowę na bok.

- Czemu pan mi się tak przygląda? - spytała.

- Usiłuję odgadnąć, ileś zobaczyła, co podejrzewasz i jak mam cię skłonić do zachowania dyskrecji, czyli mówiąc prościej, do trzymania buzi na kłódkę na temat moich poczynań dzisiejszej nocy - odpowiedział z zaskakującą szczerością.

- To zależy od tego, jak dobrze będzie pan kłamał przez następne pięć minut - odwzajemniła mu się równą otwartością.

Wybuchnął śmiechem - głębokim, szczerym i bardzo zaraźliwym. Omal mu nie zawtórowała, ale w porę uprzytomniła sobie, że z pewnością wszyscy uwodziciele mają równie dźwięczny i zniewalający śmiech.

- Naprawdę masz piętnaście lat? A może pięćdziesiąt? - spytał z rozbawieniem.

Co za niezwykły kolor oczu! Jak mogła wcześniej tego nie zauważyć…? Jasne, błękitnozielone, niczym szmaragd albo nefryt o subtelnym odcieniu. W dodatku błyszczą w nich miedziane iskierki - jak na powierzchni konika z dynastii Ming, jednego ze skarbów w gabinecie ojca…

- No więc, lady Evelyn, jak będzie z nami?

Mruknęła coś, nie mogąc oderwać wzroku od tych fascynujących oczu.

- Wiesz, kim jestem?

Pytanie było tak absurdalne, że przełamało jej chwilowe urzeczenie.

- Oczywiście! Nazywa się pan Justin Powell i do niedawna był pan młodszym oficerem w armii Jej Królewskiej Mości... Proszę wybaczyć, ale nie pamiętam szarży. Pański ojciec to Marcus Powell, wicehrabia Sumner, były pułkownik armii królewskiej. Właściciel zakładów tkackich w hrabstwie Hampshire i główny udziałowiec kopalni węgla w północnej Kanadzie. Jest pan jego jedynym synem i spadkobiercą. Pański dziadek ze strony matki, generał brygady John Harden, walczył w Afryce Południowej pod wodzą Wolseleya. Garnet Joseph Wolseley (1833-1913), brytyjski marszałek polny. Najsłynniejsze kampanie w Ashanti (Ghana) i w Egipcie. Jako wódz naczelny rozpoczął modernizację armii brytyjskiej w latach 1895-1900. Garnet Joseph obecnie w stanie spoczynku; większość czasu spędza w swej londyńskiej rezydencji, ale jest również właścicielem posiadłości wiejskiej North Cross Abbey, wzniesionej w połowie XVI wieku na ruinach dawnego opactwa.

Skończywszy wyliczanie tych informacji, Evelyn złożyła ręce i czekała na reakcję swego rozmówcy. Gapił się na nią, wyraźnie zaskoczony.

- Boże święty! Nauczyłaś się tego na pamięć?!

- Nie szczędziłam trudu, by jakiś niepożądany osobnik nie wkradł się przez pomyłkę na przyjęcie Verity.

Udał, że nie dostrzega jej wymownego spojrzenia.

- Ty nie szczędziłaś trudu?!

- Owszem. To ja sporządziłam listę gości.

- Żartujesz!

- Bynajmniej. Widzi pan… ojciec patrzy krzywym okiem na każdego, kto zabiega o względy Verity. Gdyby to on decydował, kogo zaprosić, na liście nie znalazłoby się nazwisko żadnego kawalera. Z mamą jest wręcz odwrotnie, jakaż ona łatwowierna! - Evelyn poruszyła się niespokojnie pod sceptycznym spojrzeniem rozmówcy i dodała, jakby się usprawiedliwiając: - Verity pomagała mi w przygotowaniu listy.

- Jak to ładnie z twojej strony, że zasięgnęłaś jej opinii!

- No, cóż… - przyznała Evelyn. - W końcu chodzi o jej przyszłego męża. Wzmianka o mężach sprawiła, że przypomniał się jej pan Underhill.

Zmrużyła oczy i spojrzała ostro na Justina Powella. Stał w swobodnej pozie, oparty o ścianę.

- Pan, oczywiście, wypadł z gry.

- Co…? Ach, tak. - Skinął posępnie głową. - Oczywiście.

Wbrew woli poczuła do niego trochę szacunku. Potrafił pogodzić się z przegraną! Ponieważ nic już nie pozostało do omówienia, chciała zsunąć się ze stołu. Pospiesznie udaremnił ten zamiar.

- Najbardziej mnie zdumiewa, że wśród tych wszystkich danych, które zdobyłaś na mój temat, zabrakło jednej, najistotniejszej informacji.

- Doprawdy?

- Stwierdzenia, kim naprawdę jestem.

Zmierzyła go nieprzychylnym wzrokiem.

- To również wiem. Niestety.

Skamieniał.

- Doprawdy?

- O tak - odparła surowo. - Jest pan… pożeraczem serc, jak to określają przyjaciółki Verity.

Zamrugał powiekami. Wyprostował się. Znowu zamrugał. I wybuchnął radosnym śmiechem.

- Nie o to mi chodziło!

- Wobec tego o co? - spytała urażona tym, że jej surową krytykę zbył wybuchem śmiechu.

- Jestem oczywiście synem, wnukiem i eksoficerem, o czym wspomniałaś, ale też sobą, bardzo bogatym i liczącym się w towarzystwie Justinem Powellem!

Liczącym się w towarzystwie? Nie słyszała o żadnych wybitnych koneksjach ani użytecznych znajomościach, ale być może istniały dziedziny życia Powella, do których nie zdołała dotrzeć. Przyglądała mu się z powątpiewaniem.

- Daję słowo! - Nie raczyła odpowiedzieć. Gwałtownym gestem wyrzucił obie ręce w górę. - Niewiarygodne! Sterczę w kuchni o drugiej nad ranem i usiłuję przekonać nieopierzoną smarkulę o moim znaczeniu! - mruknął z irytacją. - Zrozum, do licha, moja panno, mam nie byle jakich przyjaciół. Ważne osobistości jędzami z ręki!

O Boże! - pomyślała Evelyn. To zaczyna być żałosne.

- Cholera jasna, przechwalam się jak uczniak! - Widocznie czytał w jej myślach. I nagle odezwało się w nim poczucie humoru. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Możesz potem spytać, kogo chcesz, moja chudziutka sówko! Ale w tej chwili zastanów się nad jednym, czy nie warto mieć bogatego i wpływowego dłużnika?

Zmierzyła go badawczym wzrokiem.

- Co pan ma na myśli?

- To, że postanowiłem ci zawierzyć. Wyglądasz na zrównoważoną dziewuszkę. Taką, co zrozumie od razu, że z głupiego paplania o nocnych wizytach nie wyniknie nic dobrego, a co gorsza, może się to źle skończyć.

- Jestem tego pewna - przytaknęła Evelyn.

Pogroził jej palcem, jakby była krnąbrnym dzieckiem.

- Takie plotki nie tylko zniszczą reputację pani Underhill, ale rzucą towarzyski cień na debiut lady Verity. Natomiast trzymając język za zębami, przysłużysz się i tym damom, i mnie. Może uważasz, że powinienem zostać ukarany? Ale przecież i tak już mnie unieszkodliwiłaś, rezygnuję raz na zawsze z ręki twojej siostry, więc nie stanowię żadnego zagrożenia dla waszej rodziny. Mam rację?

Miał rację. Ale…

- Chyba nie zaliczasz się do tych obrzydliwych stworzeń, które żerują na brudnych plotkach? - spytał podstępnie.

- Nie! - skrzeknęła z oburzeniem. Nienawidziła plotkarzy.

Uśmiechnął się.

- A poza tym jesteś dostatecznie dorosła, by zrozumieć, że pozory niekiedy mylą. Nie wolno pochopnie osądzać bliźnich, nieprawdaż?

Znów musiała się z nim zgodzić, choć tym razem przyszło jej to z trudem. Prawdę mówiąc, osądzała bliźnich na każdym kroku. Ale on przedstawił sprawę tak, jakby to był dowód wyjątkowej małostkowości i złośliwości!

- Wcale cię o to nie podejrzewałem - oświadczył wielkodusznie. - A więc, jeśli zachowasz to w tajemnicy i nie piśniesz ani słówka nikomu, nawet rodzonej siostrze… - Pochylił się tak nisko, że ich oczy znalazły się na tym samym poziomie - daję słowo, że nie pożałujesz nigdy swego szlachetnego postępku. Kto wie, może nawet kiedyś ci się opłaci?

- Co też pan opowiada? - spytała podejrzliwie. - Jakim cudem?!

- Ponieważ, lady Evelyn, od tej chwili jestem twoim dłużnikiem. A ja… - utkwił w niej przenikliwe spojrzenie - zawsze, ale to zawsze płacę swoje długi!

Wyprostował się i podszedł do drugiego, mniejszego stołu, który odgrywał rolę prywatnego biurka naczelnego kucharza. Wziął do ręki jedną z kartek, na których ów mistrz wypisywał obiadowe menu. Nagryzmolił coś pospiesznie na odwrocie i wrócił do Evelyn.

- A zatem, mogę na ciebie liczyć?

Wpatrywała się w niego, bijąc się z myślami. Wszystko, co mówił, było rozsądne. Zrezygnował z wszelkich praw do ręki Verity. Zdemaskowanie go na nic się nie przyda. A jeśli pójdzie mu teraz na rękę, kto wie… może kiedyś, w przyszłości okaże się to przydatne…?

- W porządku, panie Powell. Obiecuję, że nic nie powiem… chyba że próbowałby pan narzucać się Verity!

- Nie będę, słowo honoru!

- Wobec tego ma pan i moje słowo.

Wyciągnęła do niego dłoń dla przypieczętowania umowy. Od razu pochwycił ją w swoją ogromną rękę i zacisnął jej palce na kartce papieru.

- Niech Bóg da ci zdrowie, dzieciaku! A teraz zmykaj do łóżka. Trafisz? - zaniepokoił się.

Po raz pierwszy tego wieczoru Evelyn uśmiechnęła się.

- Znam tu każdy kąt, odkąd zaczęłam raczkować!

Już miał się odwrócić i odejść, ale nagle zatrzymał się. Uniósł brwi, jakby coś go zaskoczyło.

- Ależ ty… - przerwał, nie kończąc myśli. - A zatem, dobrej nocy, lady Evelyn!

Skłonił głowę i w chwilę później zniknął w drzwiach, zostawiając ją samą w kuchni. Odwróciła kartkę, zaintrygowana, co na niej napisał.

Jestem Twoim dłużnikiem.

Justin Falloden Powell, 9 marca 1885 roku.

1

 

Londyn, dziesięć lat później

- Jeśli nie chce pan, żebym zalała krwią cały dywan, radzę wezwać lekarza - odezwała się Evelyn z miejsca, gdzie leżała na wznak.

Poprawiła okulary na nosie i odwróciła głowę, by spojrzeć w stronę okna. Tego, w którym szyba była jeszcze cała. Dostrzegła w niej, że wysoki mężczyzna, który wszedł do biblioteki, nagle przystanął na granicy wielkiej plamy światła, która znaczyła triumfalny przemarsz porannego słońca. Był bez marynarki, w koszuli z rękawami podwiniętymi do połowy muskularnych, opalonych rąk. Kołnierzyk miał rozpięty pod szyją.

- Jaki znów dywan? - spytał, rozglądając się w poszukiwaniu osoby, która właśnie doń przemówiła.

Minęło dziesięć lat od ich poprzedniego spotkania, ale Evelyn miała wrażenie, że rozstali się wczoraj. Ten sam niefrasobliwy głos i niedbały wdzięk, ta sama gibka postać.

- Tutaj! - zawołała Evelyn. - Na podłodze koło okna. Tego z wybitą szybą.

Justin Powell zamknął trzymaną w ręku książkę i okrążył biurko. Znajdująca się na poziomie jego eleganckich butów, Evelyn podniosła wzrok i dostrzegła subtelne zmiany, jakie zaszły w nim w ciągu minionej dekady. Od kącików oczu rozchodziły się promieniście cieniutkie zmarszczki, po obu stronach szerokich ust zaznaczyły się bruzdy. Ciemnobrązowe włosy były nieco przyprószone siwizną… ale tak samo jak dawniej domagały się przystrzyżenia.

Spojrzał na nią bez słowa. Odwzajemniła się tym samym.

Stanowczo coś musi być nie w porządku z mężczyzną, który patrzy na niewiastę wykrwawiającą się na jego podłodze, a nie rzuca się jej z pomocą!

- Rozumiem, że widok kobiety leżącej w kałuży krwi podziałał na pana paraliżująco, panie Powell - odezwała się znowu. - Ale może mogłabym w jakiś sposób osłabić ten szok i skłonić pana do konkretnego działania?

- Kobiety, powiadasz? - mruknął Powell, bez pośpiechu odkładając książkę na biurko.

Przykucnął obok Evelyn, z łokciami na kolanach i z rękoma zwisają¬cymi między zgiętymi nogami. Ostrożnie uniósł oddarty brzeg spodenek, które pożyczyła sobie od Stanleya, swojego siostrzeńca.

Wzięła się w garść i zerknęła na swoją nogę. Na widok krwi odwróciła głowę. Spojrzała na twarz Powella, chcąc odgadnąć z jego miny, jak groźna jest rana… ale zamiast tego zatonęła w jego oczach. Były dokładnie takie jak zapamiętała - fascynujące, połyskliwe, błękitnozielone. Leśne jeziorka skąpane w promieniach jesiennego słońca… Złote liście wirujące na powierzchni płynnego nefrytu…

- Nie ma mowy o wykrwawieniu się na śmierć - stwierdził rzeczowo Justin i wypuścił z ręki oddarty płat materiału. - A tych kilka kropel krwi to jeszcze nie kałuża. - Spojrzał z niesmakiem na końce swoich palców, rozejrzał się bezskutecznie za jakimś ręcznikiem i ostatecznie wytarł je o nogawkę jej spodenek. - Draśnięcie, choć długie, nie jest wcale głębokie.

- Bogu dzięki!

Wypuściła z płuc powstrzymywane dotąd powietrze. Nie da się ukryć, że zachowywała się głupio na widok krwi.

- Zwykłe zadrapanie - stwierdził chłodno Powell. - Trochę krwawi, ale na angielskim uczniaku coś takiego przysycha raz dwa, jak na psie.

Ten absolutny brak współczucia sprawił, że Evelyn się najeżyła.

- Nie jestem angielskim uczniakiem!

- Od czasu, gdy pani Boyle otworzyła w sąsiedztwie pensję dla panienek, przekonałem się, że różnica między przeciętnym angielskim wyrostkiem a typowym podlotkiem nie jest znów taka wielka.

Wzrok Justina przesunął się z całkowitą obojętnością po bluzie, zawiązanej pod szyją chustce i zniszczonych na amen spodenkach biednego Stanleya.

Evelyn zmarszczyła brwi.

- Przebrałam się tak, bo sądziłam, że będę musiała wspinać się po kracie, by dotrzeć do okna biblioteki i wejść do środka.

- No, tak… Teraz pojmuję, że to była głęboko przemyślana i rozsądna decyzja.

Poczuła się zraniona jego sarkazmem. Uniosła się na łokciach, zamierzając wygłosić druzgoczące kazanie, ale gdy tylko ujrzała lepki od krwi materiał, poczuła zawrót głowy. Opadła na wznak z jękiem.

- Są jakieś inne obrażenia? - spytał pospiesznie Justin.

- Nie, nie… To tylko… krew. - Wzdrygnęła się. - Nie mogę na nią patrzeć.

- No to nie patrz! Zbladłaś jak płótno. - Wyprostował się. - Leż teraz spokojnie, a ja zajrzę do apteczki i zaraz wracam.

Dopiero gdy wyszedł, Evelyn uświadomiła sobie, że nawet jej nie zapytał, skąd się wzięła w jego bibliotece i czemu leży w takim stanie na podłodze. Większość mężczyzn domagałaby się natychmiastowej odpowiedzi. Albo doznałaby szoku na jej widok. Ale Justin Powell miał żelazne nerwy! Dobrze to sobie zapamiętała.

Kręciła głową w różne strony, rozglądając się po bibliotece. Była niewielka i panował w niej twórczy bałagan. Ubóstwiała myszkować w takich pokojach... i doprowadzać je do porządku. Dwa głębokie, obite skórą fotele stały na wprost sięgających aż pod sufit półek z książkami. Dostęp do nich umożliwiała metalowa drabinka na rolkach. W przeciwległym końcu pokoju znajdowało się duże biurko, skąpane w promieniach słońca wpadającego przez otwarte (i to szeroko!) okno od wschodu.

Evelyn mrużyła oczy osłonięte okularami, starając się odczytać tytuły książek ustawionych na półkach, gdy usłyszała zbliżające się kroki. W chwilę później pojawił się Justin, niosąc na tacy wszystko, co niezbędne do opatrzenia rany: miskę z wodą, nożyczki, jakąś brązową buteleczkę, zwój bandaży i czysty ręcznik.

Nie tracąc czasu na głupie konwenanse, ukląkł obok Evelyn i obciął prawą nogawkę spodenek pięć cali nad kolanem. Zmiął w ręku kawałek zakrwawionego materiału i wrzucił go do kosza na śmieci, a następnie zanurzył ręcznik w wodzie.

- Przygotuj się na szorowanie, nie ma rady!

Nim Evelyn zdążyła odpowiedzieć, zabrał się do przemywania rany. Odetchnęła głęboko i wbiła wzrok w kasetonowy sufit.

- Ładny budulec - zauważyła piskliwym głosem.

- Wiśniowe drewno - mruknął z roztargnieniem Justin.

Wzdrygnęła się, gdy ciepła woda dotarła do wnętrza rany.

- Jest pan pewien, że to nic groźnego?...

- Jak najbardziej.

Wciągnęła raptownie powietrze, gdy przemywanie zadrapania zaczęło przypominać szorowanie garnków.

- Po prostu czuję, że zraniłam się do kości... Proszę niczego nie ukrywać. Potrafię znieść prawdę... choćby najgorszą.

- Rzeczywiście, jesteś szczuplutka, ale do kości daleko - odpowiedział, opadając na pięty, i wrzucił ręcznik do kosza w ślad za obciętą nogawką. - Gotowe! Wszystko czyściutkie jak złoto. Przekonaj się sama!

- Dziękuję, ale wolę nie patrzeć. Gdyby pan mógł zasłonić ranę bandażem, jakoś to owinę...

Próbowała podnieść się do pozycji siedzącej, ale ją powstrzymał. Wielka ręka spoczęła na jej ramieniu i popchnęła ją na wznak.

- Mowy nie ma, moja droga! - huknął wesoło. - Zawsze kończę to, co zacząłem. Tak mnie babcia nauczyła.

Podziękowała mu z głębi serca. Nie znosiła udawać bohaterki, gdy w grę wchodziła krew. Nie widziała w tym żadnego sensu! Jeśli nawet wszyscy inni czuli się dzięki temu lepiej, z nią było wręcz przeciwnie - i to właśnie w chwili, gdy najbardziej potrzebowała współczucia!

- Leż spokojnie i myśl o czymś innym... Mam pomysł! - oznajmił takim tonem, jakby go nagle olśniło. - Może mi opowiesz, po co włamałaś się do mego domu?

- Włamałam?... A, o to panu chodzi! Ten nieznośny osobnik, który pilnuje drzwi, usiłował mi wmówić, że pana nie ma w domu. Ponieważ musiałam się z panem spotkać, nie miałam innego wyjścia.

- Beverly utrzymywał, że nie ma mnie w domu? Cóż za karygodne postępowanie! - obruszył się Justin i zaraz potem spytał: - Miałaś jakiś ważny powód, żeby mu nie wierzyć?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin