Rudzielec.rtf

(715 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1

 

ROZDZIAŁ 1

Zamek Northcliff

15 sierpnia 1815

Tysen Sherbrooke spojrzał przez szeroko otwarte okno na północną część parku Northcliffe. W zamy­śleniu zmarszczył brwi.

- W rzeczy samej - przyznał - wiedziałem, iż należę do spadkobierców tytułu, Douglasie, ale lista prawowitych dziedziców była tak długa... Nigdy nie wyobrażałem sobie nawet, że kiedykolwiek mógłbym uzyskać tytuł. Właściwie nie myślałem o tym od dobrych dziesięciu lat. Jego ostatni wnuk, łan, naprawdę nie żyje?

- Tak, zginął sześć miesięcy przed śmiercią staruszka. Zdaje się, że spadł z klifu do Morza Północnego. Jego prawnik sądzi chyba, że to właśnie śmierć młodego lana wpędziła starego Tyronne'a do grobu.

Oczywiście, miał już osiemdziesiąt siedem lat i nie potrzebował w tej kwestii specjalnej motywacji.

Wszystko więc wskazuje na to, że ty, Tysenie, jesteś teraz baronem Barthwick. To stary tytuł, jeszcze z początku piętnastego wieku, kiedy baronami zosta­wali ludzie dysponujący wielką władzą i majątkiem. Hrabia to tytuł znacznie późniejszy. Przez długi czas hrabiowie byli parweniuszami.

- Pamiętam zamek Kildrummy - przyznał Tysen - na wybrzeżu, poniżej Stonehaven, z widokiem na Morze Północne. Piękne miejsce, Douglasie. Zamek nie jest szczególnie wielki i nie ma wysokich okien, jak to bywało w średniowiecznych szkockich budowlach. Pochodzi raczej z późniejszego okresu. O ile dobrze sobie przypominam, to siedemnastowieczna budowla.

Pamiętam, mówiono mi nawet, że stary zamek został zniszczony w jednej z klanowych waśni. Nowy ma przyczółki nad oknami i drzwiami i dodatkowe ogrzewanie w przewodach kominowych... jakiś tuzin kominów, a poza tym jeszcze cztery okrągłe, narożne wieże oblężnicze. Pierwszy poziom budynku wychodzi na wewnętrzne podwórze zamknięte wysokim murem. - Tysen przerwał na chwilę i próbował sobie wyobrazić zamek tak, jak widział go w dzieciństwie. Oczy mu błyszczały, kiedy dodał: - Ale okolica jest dzika i nieokiełznana, jakby Bóg spojrzał na nią z niebios i postanowił, iż nie będzie na niej nowoczesnych budynków ani dróg, po czym pozostawił ją nietkniętą.

Jest tam więcej stromych stoków, niż możesz sobie wyobrazić, wiele wąskich dróg gruntowych i jedna, jedyna droga, która wiedzie do zamku. Strome skaliste wzgórze schodzi aż na plażę. I te polne kwiaty. Wszędzie polne kwiaty.

Dla jego poważnego, rozsądnego i konkretnego brata opis był zbyt poetycki, ale Douglas cieszył się, że Tysen nie tylko pamięta Barthwick, ale najwyraź­niej również uwielbia to miejsce.

- Pamiętam, jak pojechałeś tam z ojcem. Miałeś wtedy... ile? Jakieś dziesięć lat?

- Tak. To był najpiękniejszy czas w moim życiu.

Douglas nie był tym zaskoczony. Nieczęsto bowiem zdarzało się, że któryś z nich miał ojca na dłuższy czas tylko dla siebie. Kiedy Douglasowi to się udawało, uznawał to za dar niebios. Wciąż tęsknił za hrabią, czło­wiekiem honoru, który kochał swoje dzieci i cierpliwie znosił trudny charakter swojej żony, kwitując jej zacho­wanie krzywym uśmiechem i wzruszeniem ramion. Douglas westchnął. Tyle się zmieniło.

- Skoro jesteś teraz baronem i właścicielem wielkiego majątku, powinienem chyba pozwolić ci wreszcie siadać na honorowym miejscu przy stole.

Tysen nie roześmiał się, choć może uśmiechnął się pod nosem. Nie śmiał się prawie wcale od czasu, kie­dy postanowił poświęcić się Bogu. Miał wtedy sie­demnaście lat. Douglas pamiętał, jak jego brat Ry­der mówił Tysenowi, że ze wszystkich ludzi, których Bóg umieścił na tym nieszczęsnym padole, to wła­śnie pastor powinien mieć największe poczucie hu­moru, ponieważ najwyraźniej posiada je również Najwyższy. Wystarczy tylko spojrzeć na wszystkie ab­surdy wokół nas. Pytał, czy Tysen obserwował może gody pawia albo czy widział tego bufonowatego księ­cia regenta, który jest tak gruby, że muszą go wpy­chać, a potem końmi wyciągać z balii, kiedy chce się umyć. Czyż to nie zabawne?

Ale Tysen był poważny. Jego kazania brzmiały za­wsze górnolotnie i udowadniały, że Bóg jest surowy i niełatwo wybacza człowiekowi jego grzechy. Tysen miał teraz trzydzieści jeden lat i wyglądał jak każdy z rodu Sherbrooke, wysoki, dobrze zbudowany, miał brązowe włosy z odrobiną jasnych refleksów, i oczy jak wszyscy Sherbrooke'owie, niebieskie jak letnie niebo. Douglas wyróżniał się w rodzinie czarnymi jak u kruka włosami i ciemnymi oczami.

Tysen za to, jako jedyny w rodzie, nie posiadał tej radości życia, tej wrodzonej, niezmąconej szczęśli­wości i wiary, że świat jest cudownym miejscem.

Tak mówisz? - uśmiechnął się Tysen. - Chyba muszę pojechać najpierw do Szkocji i sprawdzić, co w trawie piszczy. - Westchnął. - Tyle mam tu zawsze różnych zajęć, ale wuj Tyronne zasługuje na dziedzi­ca, który przynajmniej dopilnuje, by majątek był wła­ściwie zarządzany. Tyle że ja nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia.

Wiesz, że ci pomogę, Tysenie. Wystarczy, że po­prosisz. Chciałbyś, żebym ci towarzyszył do Bathwick?

Tysen potrząsnął głową.

- Nie, Douglasie, ale dziękuję za dobre chęci. Muszę to zrobić sam. Mam tu na miejscu zastępcę, który na jakiś czas przejmie moje obowiązki. Pamiętasz Samuela Pritcherta?

Och tak, nie można było nie pamiętać tego nu­dziarza.

Pojadę więc sam. Wszyscy z tej Unii nie żyją, Do­uglasie. Pamiętam tych wszystkich kuzynów. Tylu chłopców. A teraz wszyscy nie żyją!

Tak, to przykre. Choroby, wypadki albo pojedyn­ki, jeden z nich za dużo hulał. Jak już mówiłem, ostatni w rodu, łan Barthwick, spad! z klifu do mo­rza. Niewiadomo dokładnie, jak to się stało.

- Z tej Unii było sześciu chłopców w kolejności do tytułu. Wszyscy przede mną. Chyba zresztą tylko dlatego wuj Tyronne umieści! mnie na liście spadko­bierców, Anglika uczynił legalnym kandydatem do tytułu szkockiego barona. Oczywiście nie spo­dziewał się, że kiedykolwiek mogłoby do tego dojść.

- A teraz tytuł jest twój, Tysenie. Żart wuja obrócił się przeciwko niemu. Zamek, urodzajna piękna ziemia, więcej owiec, niż zdołasz policzyć nawet gdy nie możesz zasnąć... Masz tam również wielu rybaków i rzemieślników, więc nawet w ciężkich czasach w majątku nikt nie głoduje. Może nie jest to najbardziej bogate dziedzictwo, ale na pewno sobie poradzisz. Wuj nigdy nie rugował ludzi z zie­mi. Zdaje się, że nikt nie opuścił Barthwick od bar­dzo dawna.

- I bardzo dobrze - rzekł Tysen. - To niemądry zwyczaj, wyrzucanie z ziemi ludzi, którzy uprawiali ją od setek lat. Zdaje się więc, że teraz mój syn, Max, jest kolejnym dziedzicem tytułu Barthwick. Ciekawe, co on na to powie.

Pewnie zacytuje jakieś łacińskie przysłowie, po­myślał Douglas. Najstarszy syn jego brata był inteli­gentny, cichy, i chyba jeszcze bardziej poważny niż jego ojciec w tym wieku. Imię odziedziczył po dziad­ku, jedynym wykształconym człowieku w rodzie Sherbrooke'ów, tak się przynajmniej zdawało Do­uglasowi.

- Kiedy będziesz wyjeżdżał, Tysenie, przywieź dzieci do nas. Alex i ja zaopiekujemy się nimi. Twoja Meggie może wreszcie wbije trochę rozsądku do głowy nie tylko swoim braciom, ale również kuzynom. Na Boga, wszystkim by się to przydało.

Tysen uśmiechnął się łagodnie.

Jest niezwykła, prawda, Douglasie?

Zupełnie jak Sinjun w jej wieku. Meggie zacznie rządzić twoim domem, Tysenie, jeśli nie będziesz ostrożny.

Brat rzucił mu urażone spojrzenie.

- Nie, nie przypomina Sinjun. Może z wyglądu, ale nie jest takim łobuziakiem jak ona. Pamiętam, że Sinjun mogła człowieka doprowadzić do szału swoimi wybrykami. Nie, Meggie jest znacznie bardziej powściągliwa, niż lady Sinjun była kiedykol­wiek.

Pamiętasz - przypomniał Douglas - jak ojciec załamywał ręce, kiedy kopnęła Tommy'ego Maitlanda w zadek, tak że zleciał z klifu? Dobrze, że biedak nie złamał karku.

A kiedy zaszyła ci wszystkie nogawki spodni? - wspominał Tysen. - Jeszcze słyszę twój ryk. Nie, Meggie taka nie jest. Jest bardzo posłuszna. Nigdy nie musiałem się o nią martwić. - Nagle na jego czo­le pojawiła się zmarszczka. - Cóż, dwójka naszych służących słucha jej jak pani domu. Nawet chłopcy wykonują jej polecenia szybko i bez grymasów. Ku­charka też właściwie gotuje tylko to, co lubi Meggie. Ale to cierpliwość, słodycz i uprzejmość zyskują jej miłość i posłuszeństwo wszystkich domowników, na­wet braci.

Douglas z trudem się powstrzymywał przed wybu­chem. Czy jego brat był zupełnie ślepy? Najwyraź­niej tak. Meggie przy ojcu zachowywała się ostroż­nie. Ta dziewucha była bardzo sprytna.

- Pamiętam, że Sinjun wiele razy dostawała ode mnie w ucho. Straciłem już rachubę – powiedział Douglas.

- Ja dałem jej po uszach tylko raz. O ile pamiętam, to było wtedy, kiedy przywiązała mój ulubiony lata­wiec do szyi Korkociąga. Pamiętasz Korkociąga? Cóż to był za pies! Najwspanialszy! W każdym razie Sinjun rzuciła patyk, a Korkociąg pobiegł za nim i nim latawiec zdążył unieść się w górę, zaplątał się w róże mamy i doszczętnie je zniszczył. Zdzieliłem ją, zanim się schowała. - Po chwili Tysen uśmiechnął się szeroko. - Nie zdawałem sobie sprawy, że tak dawno już nie widziałem Sinjun i Collina. Za długo. - Wstał i przeciągnął się. - Cóż, ale teraz wreszcie się to uda. Samuel Pritchert zajmie się parafianami. Dziękuję, że zechciałeś zaopiekować się dziećmi, Douglasie. Chyba wyjadę w środę. Napiszę po dro­dze kilka długich kazań. To daleka droga.

Meggie szybko umknęła na drugi koniec korytarza, gdy tylko usłyszała, że ojciec zbliża się do drzwi gabi­netu wuja Douglasa. Pobiegła prosto do ciotki Alex.

- Mój Boże, Meggie, nic ci nie jest? – przestraszyła się ciotka. Chwyciła bratanicę w ramiona i obejrzała ją uważnie. - Podsłuchiwałaś, prawda? Ja też to robiłam w twoim wieku. Twoja ciotka Sinjun wciąż to robi. Co się dzieje, Meggie?

- Ojciec wyjeżdża do Szkocji w środę. Zostawia tu chłopców.

Alex uniosła brwi.

Och, tak, nowy tytuł. Oczywiście, że powinien pojechać. A co z tobą?

Och - westchnęła Meggie, uśmiechając się pod­stępnie. - Jadę z nim. Będzie mnie potrzebował. Ro­zumiesz, ciociu.

Sądzisz, że cię zabierze?

O tak - odparła Meggie. - Mogę ci w czymś po­móc, ciociu Alex?

Alex Sherbrooke popatrzyła na bratanicę i do­tknęła palcami koniuszków jej wspaniałych włosów. Tysen nie ma szansy, pomyślała. Wysłała Meggie do pokoju, żeby zjadła obiad z braćmi i kuzynami. Chłopcy strzelali z procy, jak powiedział jej ich na­uczyciel, pan Murphy, ocierając pot z czoła. Alex wiedziała, że Meggie na pewno zaprowadzi tam po­rządek.

Uśmiechała się jeszcze, kiedy z gabinetu wyszli Ty­sen i Douglas.

- Tak, panie - powiedział Hollis, uśmiechając się do Tysena. - Nowy tytuł i honory do pana pasują.

Dziękuję, Hollis.

Czy nowy, szanowny baron Bathwick życzy sobie dostać pyszną szynkę, przygotowaną przez naszą ku­charkę? - zapytała Alex.

To brzmi dziwnie - Tysen się zamyślił i dodał bardzo poważnym tonem: - Proszę posadzić mnie na najbardziej honorowym miejscu przy stole, ponie­waż teraz jestem ważną personą.

Zaśmiała się, Douglas też, ale Tysen nie. Uśmiechnął się jedynie i skinął głową, jakby potwier­dzał, że powiedział coś umiarkowanie zabawnego. Potem zapytał o zdrowie bratanków.

- Zdrowia im nie brakuje - odparł Douglas. – Ale to, że są tacy przystojni doprowadza mnie do białej gorączki. Kiedyś będą łamali serca kobiet. Na Boga, mają dopiero po dziesięć lat, tyle co Meggie, a już pod drzwiami sterczą dziewczęta z całej okolicy.

Stoją tak wiele godzin, obdarowują moją Alex pięknymi bukietami udekorowanymi różowymi wstążeczkami, dają jej własnoręcznie wykonane kapcie albo ciasto i zaklinają się, że same je upiekły. Zrobią wszystko, żeby bliźniacy raczyli na nie zwrócić uwagę. Przeważnie nie potrafią odróżnić jednego od drugiego, więc wyobrażasz sobie, ile sztuczek te małe szelmy wyczyniają. - Douglas potrząsnął głową i dodał: ~ Na szczęście chłopcy na razie nie wykazują większego zainteresowania dziewczynami, ale to wszystko jest naprawdę niepokojące i nie wróży dobrze na przyszłość.

- Podejrzewam - powiedział Tysen, siadając przy niewielkim stole w jadalni - że przypominają bardzo twoją siostrę Alex - zwrócił się do szwagierki. - To najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. Czy to nie dziwne, że bliźniaki są tak bardzo podobne do niej, a nie do ciebie lub Douglasa?

- Tony, niech go diabli, zawsze się śmieje, kiedy ktoś o tym wspomina - powiedział Douglas i podał bratu tacę z plastrami gotowanej szynki posypanej przez ku­charkę specjalnym zestawem ziół, w którym zawsze znajdowały się mocno rozdrobnione kawałki bazylii. Przynajmniej dzieci Tony'ego i Melisandy wyglądają tak, że mogłyby być naszymi dziećmi, więc to już coś. A teraz, Tysenie, pozwól, że przeczytam ci pozostałą część listu, który napisał prawnik wuja Tyronne'a.

ROZDZIAŁ 2

Eden Hill, parafia Glenclose - on - Rowan

16 sierpnia 1815

- Nie, Meggie, nie i koniec.

Ale, oczywiście, to nie był jeszcze koniec rozmowy. Tysen zrozumiał nagle, o co chodziło Douglasowi, po­nieważ nareszcie mógł ją zobaczyć jego oczami. To druga Sinjun. Kiedy był młody, Sinjun doprowadzała go do szalu. Potem próbował ignorować siostrę, bo, choć życie stało się dla niego ciężkie, a sprawy przybra­ły poważny obrót, Sinjun zawsze wszystko wykpiwała. Często się śmiała. Kiedy miała trzynaście lat, nazywa­ła go gburem, i to pewnie była prawda. Westchnął i spojrzał na córkę, która czekała, ale nie długo.

- Proszę, papciu, to strasznie ważne.

Ach, ta poważna, śliczna buźka, ten nieznoszący sprzeciwu głos. Czul, jak słabnie i wyprostował się szybko.

- Potrzebujesz mnie. Wiesz przecież dobrze, jak bardzo potrafię być przydatna. Nie będę przeszkadzała nawet odrobinę. Będę ci tylko pomagać, kiedy trzeba, a potem stanę się niewidzialna.

Pastor Tysen Sherbrooke, oddany sługa Boga, człowiek kochający swoje dzieci, który prawie nigdy nie podnosił głosu, choćby nie wiem jak bardzo któryś z członków jego kongregacji zszedł ze ścieżki światła, zaczynał tracić cierpliwość.

- Proszę, nie mów już nic więcej, Meggie. Powtarzam po raz ostatni. Nie pojedziesz ze mną. Zostaniesz w Northcliffe z braćmi. Zrozumiałaś? Ja wyjeżdżam do Szkocji. Nie wiem, czego mam się tam spodziewać. Byłem tam ostatnio wiele lat temu i pamiętam tylko polne drogi, owce i puste pola ciągnące się w nieskończoność. Na pewno jest to wciąż barbarzyńska kraina, gdzie rozbójnicy grasują na drogach, jeśli w ogóle istnieją jakieś drogi, bo żadnych porządnych nie pamiętam. Chcę, żebyś została tutaj, bezpieczna pod opieką ciotki i wuja.

Meggie, równie spokojna i rozsądna jak siostra Mary McRae, jedyna katoliczka w tej okolicy, powie­działa do ojca:

- W Szkocji mieszka ciotka Sinjun. To nie może być dziki kraj, tatku. Nawet jeśli nie było kiedyś dróg, to na pewno już są. Ciotka Sinjun z pewnością dopilnowała, żeby je zbudowano. Zresztą nie potrzebujemy dróg. Pojedziemy konno. To będzie wspaniała przygoda. Naprawdę mnie potrzebujesz.

Tysen patrzył na to dziecko, wspaniałą istotę, któ­ra po raz pierwszy wydała mu się tak bardzo podob­na do Sinjun. Przypomniał sobie, jak wiele razy miał ochotę udusić siostrę, zwłaszcza kiedy przywiązała jego ulubiony latawiec do psiej szyi. Zrozumiał teraz, że kiedy opowiadał Douglasowi o spokojnej naturze Meggie, znacznie przesadził. Czyżbym naprawdę mówił, że jest posłuszna i łagodna? Jeśli kiedykol­wiek w to wierzyłem, byłem ślepy, pomyślał. Byłem starym głupcem, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje pod moim nosem.

Zrozumiał nagle, że Meggie potrafiła być łagod­na jak baranek, ale za chwilę równie nieobliczal­na i szalona jak Sinjun.

Nie chciał, żeby córka przypominała matkę, Melindę Beatrice. Zamknął oczy, wstydząc się tak zdra­dliwej myśli. Nie, Melinda Beatrice była świętą ko­bietą, może trochę nawet zbyt świętą. Tyle że jej za­chowanie nie doprowadzało go do rozpaczy, a zaled­wie do głośnego wzdychania, kiedy któryś z wiernych zamierał, słysząc jedną z jej dobrych rad. Potrząsnął głową i spojrzał w oczy, które przypominały jego własne, ale także oczy Sinjun. Delikatnie dotknął rę­koma jasnych, miękkich włosów Meggie.

- Dlaczego wydaje ci się, że cię potrzebuję?

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Jesteś zbyt dobrym człowiekiem, tatku. Jesteś zbyt miły dla ludzi. Nie widzisz w nich zła. Czasem zupełnie ich nie rozumiesz. Twoje myśli są chyba zbyt górnolotne, wzniosłe, a nawet święte. Potrzebujesz mnie. Ja będę cię chroniła przed złymi ludźmi. Będę cię też broniła przed kobietami, które spróbują sprawić, żebyś je pokochał i ożenił się z nimi. Będę...

Położył jej palec na ustach. Nie widział w ludziach zła? Miał zbyt święte myśli? Chyba spodziewał się, że pytając ją, dlaczego chce jechać, miał nadzieję, że dziewczynka się wycofa, że spróbuje znaleźć inny pretekst. Pokręcił głową zaskoczony. Nie widział zła? Był zbyt miły? Na litość boską, był bezwolną zdobyczą dla kobiet, które chciały go złapać w mał­żeńskie sidła?

Doceniam twoją wiarę w mój kryształowy cha­rakter - rzekł z nutką ironii - choć nie wiem, co uczyniłem, byś uwierzyła, że jestem takim słabe­uszem. Co się zaś tyczy dam, obiecuję, że będę bar­dzo ostrożny.

Ale panna Strapthorpe o mało cię nie usidliła. Słyszałam, jak rozmawiała o tym z przyjaciółką. Po­wiedziała, że była tak blisko... Mówiła, że wystar­czyłby jeden pocałunek, żebyś już musiał się z nią ożenić. Mówiła, że któregoś dnia osaczyła cię w za­krystii.

Ale nie pocałowałem panny Strapthorpe i udało mi się uciec z zakrystii z koloratką na swoim miejscu.

Tatku, to był żart?

Oczywiście, że nie, Meggie.

Tak sądziłam. W końcu ty nie marnujesz czasu na frywolne pogaduszki. Tatku, wiem, że nie pocało­wałeś panny Strapthorpe, gdybyś to zrobił, pewnie byłaby już moją macochą, a to nawet Maxa przypra­wiłoby o mdłości. Co się zaś tyczy Leo, to on na pew­no uciekłby z domu.

Dość już na temat panny Strapthorpe. Jestem dorosłym mężczyzną, Meggie. Nie potrzebuję opie­ki. Obiecuję nie przywieźć do domu macochy dla cie­bie i chłopców.

- Ale...

Znów dotknął palcem jej ust.

- Kotku, mówię po raz ostatni, nie będziesz mi towarzyszyć. Zostaniesz tu. Przyrzekam, że będę ostrożny wobec złych kobiet, które spróbują mnie usidlić. Nie, już nic nie mów. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Nie wypada słudze bożemu wrzeszczeć na dziecko. Gdyby ktoś się o tym dowiedział, moi wierni byliby oburzeni.

Meggie złapała go za rękę.

- Tatku, weź mnie ze sobą, proszę. Źli ludzie nie śpią, sam nie będziesz w stanie uchronić się przed wszystkimi, którzy będą chcieli uczynić ci podstępem krzywdę. Najbardziej zaś podstępne są kobiety...

Podziwiał jej determinację, jej nieskończony po­tok nowych argumentów.

Małą dłonią szarpała go za rękaw. Jaka to pięk­na dłoń, pomyślał bez związku, długie palce, bardzo zgrabna. Ma ręce Sinjun, a nie swojej matki.

- Nie widziałam ciotki Sinjun i wuja Colina już trzy lata. Ostatnio, kiedy przyjechali do Londynu, pojechaliśmy tam, żeby ich odwiedzić. Chciałabym zobaczyć Phillipa i Dahling. Jocelyn i Flethera nie muszę oglądać, to jeszcze maluchy.

Tysen tylko znów potrząsnął głową, zacisnął usta, żeby nie powiedzieć czegoś, co sprawiłoby jej przy­krość, i ruszył w stronę drzwi.

- Pani Priddie pomoże tobie i twoim braciom się spakować - rzucił przez ramię. - Wyjedziecie za dwa dni. Ja jadę jutro rano, bardzo wcześnie.

Usłyszał jakieś mamrotanie, kiedy zamykał drzwi, ale nie zrozumiał ani słowa. Meggie miała dziesięć lat, ale odnosił czasem wrażenie, że psychicznie do­biegała trzydziestki. On sam miał trzydzieści jeden. Zrozumiał teraz, co jego brat, Douglas, miał na my­śli. Meggie była taka sama jak Sinjun w jej wieku - skupiona, a po chwili rozbawiona, zawsze uśmiech­nięta, chętnie wydawała braciom rozkazy, zawsze starała się kimś opiekować. I była uparta. Kiedy coś sobie ubzdurała, po prostu brnęła do przodu. Potra­fiła być nierozsądna i kłótliwa.

Dał jej w skórę tylko raz, w zeszłym roku. Chyba nigdy tego nie zapomni, ale pani Priddie powiedzia­ła że za to co Meggie zrobiła, powinna siedzieć zamknięta w piwnicy o chlebie i wodzie przez rok. Bał się zapytać, o co chodziło, ale pani Priddie nie była w stanie utrzymać języka za zębami.

- Przywiązała sznur od kościelnego dzwonu do ko­zy imieniem Molly. Potem ustawiła wokół tej bie­daczki pół tuzina starych butów. Koza oczywiście musiała podejść do każdego z nich. Dzwon dzwonił i dzwonił, nim koza nie przeżuła wszystkich trzewi­ków. Co dziwne, wyszła jej z tego melodia. Kościel­ny Peters o mało nie dostał apopleksji. - Tę część opowieści pani Priddie postanowiła mówić szeptem. - Słyszałam, jak kościelny klął jak szewc. Musi pan z nim porozmawiać. Takich słów kościelny wcale nie powinien używać.

Tysen rozumiał, że brzydkie słowa wymknęły się z ust kościelnego bez jego woli. Tak więc wielebny dał lanie córce, która nie uroniła nawet jednej łzy. Jed­nak, gdy na niego spojrzała zamglonymi z bólu oczy­ma, poczucie winy sprawiło, że miał ochotę błagać ją o wybaczenie. Udało mu się wyjść z pokoju, nim się przed nią ukorzył, choć niewiele brakowało.

Poszedł teraz do swego pokoju i zaczął pakować ubrania do walizki. Jego służący, Throckmorton, umarł zeszłej zimy z powodu podeszłego wieku. Umarł z uśmiechem na bezzębnych ustach, ponie­waż młoda i ładna służąca o imieniu Marigold sie­działa przy nim i głaskała go po sękatej dłoni. Tysen jakoś nie mógł się zebrać, by zatrudnić innego czło­wieka. Był pastorem i nie wydawało mu się natural­ne, by pastor miał służącego. Pani Priddie radziła so­bie doskonale z jego ubraniami.

Był bogaty, ale nie zwracał na to większej uwagi. Douglas zajmował się większością jego spraw, wie­dząc, że Tysen się nimi nie interesuje. Teraz był nie tylko zamożnym pastorem, ale również szkockim baronem. To wystarczyło, by zaczął się zastanawiać, ja­ki zamysł ma w tym Bóg.

Zjadł kolację w malej jadalni. Potem porozmawiał z kościelnym, Petersem, tym, co przeklinał. Siedział dłużej niż chciał w towarzystwie Samuela Pritcherta, swego zastępcy, człowieka o długim, szpiczastym no­sie i ponurym sposobie bycia, który sprawiał, że lu­dzie po trzech minutach rozmowy chcieli uciekać. To zadziwiające, jak chętnie ludzie opowiadali Samu­elowi, co im leżało na sercu. Był kompetentny, jego kazania dotyczyły zawsze grzechu i kary, i na pewno był tą osobą, która utrzyma stadko Tysena w niena­ruszonym stanie aż do jego powrotu.

Potem poszedł do sypialni synów. Zanim wszedł, zauważył przez szparę pod drzwiami światło. Zapu­kał i wsunął się do środka.

Max, prawie dziewięcioletni, czytał, co nie było dziwne. Długie nogi wyciągnął przed siebie, a w ra­mionach tulił wielką książkę. Świeca paliła się po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin