Przygody kanoniera Dolasa.pdf

(3197 KB) Pobierz
Microsoft Word - Przygody kanoniera Dolasa
KAZIMIERZ SŁAWIŃSKI
PRZYGODY
KANONIERA
DOLASA
52215218.002.png
Przedmowa
W roku 1932 ukończyłem gimnazjum starego typu w Gnieźnie, mieście pretendującym do
miana pierwszej stolicy Polski. Gimnazjum to nosiło godne tych aspiracji imię Bolesława
Chrobrego i dzieliło się na klasyczne i matematyczno-przyrodnicze.
Poszedłem do wojska, gdyż skończyłem 18 lat, i zgodnie z obowiązującymi wówczas
przepisami miałem prawo wyboru broni. Wybrałem, jak nakazywała tradycja, artylerię, do
kawalerii zgłaszali się bowiem gimnazjaliści z kierunku klasycznego. Niebawem otrzymałem
powołanie do Szkoły Podchorążych Rezerwy we Włodzimierzu Wołyńskim. Stawiłem się
tam 15 sierpnia 1932 roku wraz z grupą moich kolegów szkolnych. Od stacji kolejowej do
szkoły prowadziła ulica wybrukowana „kocimi łbami", a wzdłuż niej biegły drewniane
chodniki. Była to dla nas egzotyka nie oglądana w Wielkopolsce.
Otrzymałem przydział do 18 baterii. Wśród starszych rekrutów znajdował się doktor historii
sztuki, wysoki, lekko garbiący się, wiecznie gubiący okulary w złotej oprawce. Zwracał na
siebie uwagę absolutną obojętnością wobec wszystkiego, co go otaczało.
Gdy po wojnie, będąc architektem spróbowałem pisania, właśnie ten rekrut-historyk sztuki
stał się pierwowzorem Adolfa Dolasa, któremu kazałem przeżywać przeróżne perypetie. Nie
były one całkowitą fikcją literacką, ale prawdziwymi przygodami kilku innych osób,
„zapożyczonymi" dla mego bohatera. W sumie Dolas istniał w mojej fantazji, lecz przygody
jego były autentyczne. Niech mi czytelnicy darują tę nieścisłość.
Autor
2
52215218.003.png
Rozdział I
w którym poznaję dra Adolfa Dolasa
Jesienią 1947 roku pracowałem w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Pewnego dnia
wezwał mnie szef.
— Kolego — oświadczył z miejsca — musicie koniecznie pojechać do Łyczkowic
Śląskich i osobiście zapoznać się ze sprawą Dolasa. Oto akta tej sprawy. Przejrzyjcie i
powiedzcie, co o 'tym sądzicie.
„Sprawa Dolasa" była znana w całym resorcie. W małej dolnośląskiej mieścinie działał
niejaki Adolf Dolas, doktor historii sztuki. Z raportów i doniesień władz terenowych oraz
różnych organizacji wynikało, że Dolas nigdzie nie pracuje i zająwszy willę po autochtonie
śląskim trudni się szabrem i nielegalnym handlem. Co innego mówiło pismo prokuratora
powiatowego, który umorzył śledztwo przeciwko Dolasowi z braku dowodów winy,
zaświadczenie o moralności wydane przez MO i wreszcie zaświadczenie władz wojskowych,
stwierdzające, że ob. Dolas jest zdemobilizowanym oficerem II Armii Wojska Polskiego.
Sam natomiast Dolas, załączając odpisy dyplomów, zwracał się do różnych władz
terenowych z prośbą o zorganizowanie w Łyczkowicach Śląskich muzeum. Prośbę swą Dolas
motywował dużą ilością odnalezionych w Łyczkowicach i okolicy niezwykle wartościowych
dzieł sztuki. Istotnie, załączony sp. przedstawiał się imponująco.
Władze terenowe, zajęte w tym czasie dziesiątkami innych ważnych spraw, albo nie
odpowiadały na petycje Dolasa, albo zbywały je stwierdzeniem „na razie nie czas na
zabezpieczanie starożytności". Wreszcie sprawa trafiła do ministerstwa. Akta sprawy Dolasa
opuściły wytworny i elegancki gabinet ministra z adnotacją: „Dyr. B. — zapoznać się i
zreferować". Z mniej eleganckiego gabinetu dyrektora B. powędrowały z kolei do naczelnika
Z., z uwagą: „Naczelnik Z. — zreferować". A naczelnik Z. przekazał je mnie. Siedziałem w
dużym pokoju pod oknem. Nikt mi nie podlegał, nie pozostawało więc nic innego, jak
zapoznać się z aktami sprawy Dolasa i pojechać do Łyczkowic.
Z trudem odnalazłem na mapie Łyczkowice Śląskie i przy pomocy sporego sztabu
pracowników „Orbisu" ustaliłem trasę. Nie było to takie proste. Po drodze miałem sześć
przesiadek, a rozkład był tak ułożony, że gdy przyjechałem do stacji A, aby tam się przesiąść
na pociąg do stacji B, to pociąg ten odchodził piętnaście minut wcześniej, a na następny
trzeba było czekać dwie lub trzy godziny. Na szczęście pociągi się spóźniały, tak że
praktycznie czekałem przeważnie nie dłużej niż półtorej godziny. Warunki podróży nie były
wygodne. Pociągi składały się z wagonów towarowych i osobowych trzeciej klasy. Wagony
towarowe „honorowano" (tak się wyrażali kolejarze) jako trzecią klasę, a trzecią jako drugą.
Ponieważ mego biletu trzeciej klasy nie chciano „honorować" jako biletu klasy drugiej,
jechałem przeważnie wagonami towarowymi. Drugiego dnia podróży dobrnąłem, do
Łyczkowic Śląskich. Była to nieduża mieścina położona w pagórkowatej okolicy. Nie
stanowiła ważnego obiektu strategicznego, nie została więc zniszczona w czasie działań
wojennych.
Po wyjściu z dworca zapytałem o ulicę Le Ronda, przy której mieszkał dr Dolas. Nikt
jednakże nie wiedział, gdzie jest taka ulica. Zebrała się spora grupka miejscowych obywateli,
zastanawiając się, gdzie może być ulica Le Ronda.
— Przyjechałem z Warszawy, nie znam Łyczkowic — wyjaśniłem.
— A może przyjechał pan do Dolasa, co handluje garnkami? — zapytał jakiś wyrostek.
— Tak — odpowiedziałem.
— To mów pan od razu. Dolasa wszyscy znają.
Na przewodnika zgłosił się starszy pan, jak się później okazało — emerytowany
kolejarz.
3
52215218.004.png
— Zaraz po wyzwoleniu jedną z ulic nazwano imieniem Le Ronda. Pan wie, to był
francuski generał, przewodniczący komisji nadzorującej plebiscyt na Śląsku, wielki przyjaciel
Polaków. Po roku ktoś w Radzie Miejskiej zaczął się zastanawiać, co robił generał Le Ronde
w czasie okupacji. A może służył Pétainowi? Przemianowano więc ulicę Le Ronda na Bulwar
Osóbki-Morawskiego. Gdy Osóbka-Morawski przestał pełnić godność premiera, ulicę
przemianowano na Aleję Socjalistycznej Brygady Pracy imienia Zofii Kurek-Kociokiewicz.
Kim była Zofia Kurek-Kociokiewicz, nie dowiedziałem się. Zatrzymaliśmy się bowiem
przed sporą willą stojącą w ogrodzie, a mój przewodnik oznajmił:
— Jesteśmy na miejscu. Tu mieszka pan Dolas.
Gospodarza spotkałem w hallu zastawionym antycznymi meblami, porcelanowymi
wazami, rzeźbami z drzewa i marmuru, prostymi ludowymi ławami, skrzyniami i zydlami.
Jednym słowem — muzeum. Podobnie wyglądał sąsiedni pokój. W trzecim natomiast stały
ordynarne gipsowe figurki, zwykłe fajansowe miski, półmiski, talerze, a pod ścianami typowe
niemieckie, ohydne oleodruki. Trochę mnie to zaszokowało. Gospodarz zaprowadził mnie do
gustownie i ze smakiem urządzonego gabinetu, kontrastującego wyraźnie z poprzednim
pomieszczeniem. Przyglądałem się uważnie obrazom o niewątpliwej wartości artystycznej,
pięknym stylowym meblom, kilku drewnianym rzeźbom, pamiętającym chyba epokę gotyku.
Tymczasem mój gospodarz mówił. Mówił miłym, nieco matowym głosem, poprawiając
co chwila charakterystycznymi ruchem okulary w złotej oprawie.
— Jakże się cieszę, że przyjechał nareszcie inspektor z Ministerstwa Kultury. Nareszcie
ktoś zainteresuje się moją sprawą. Naturalnie w sposób obiektywny. Opowiedział mi, jak po
zakończeniu wojny znalazł się tu, na Śląsku.
— Nie było to przypadkowe — mówił. — W czasie wojny pełniłem funkcję tłumacza w
jednej z naszych dywizji zdobywających Berlin. Kiedyś przesłuchiwałem jednego z jeńców.
Nazywał się Bomba, był Ślązakiem, zmobilizowanym w ostatniej fazie wojny. Za
niemieckich czasów pracował w Łyczkowicach u właściciela miejscowego browaru, jako
kustosz prywatnego muzeum. Hitlerowiec był bowiem estetą i zbieraczem dzieł sztuki. W
czasie wojny przesłano mu na przechowanie część dzieł sztuki zrabowanych w Polsce. Gdy
zjawiłem się tu zaraz po demobilizacji, zająłem tę willę stanowiącą własność Bomby. Część
cennych zbiorów została w bezmyślny sposób zniszczona, część po prostu rozszabrowana.
Pan wie, jak to było po zakończeniu wojny. Na Ziemie Odzyskane ciągnęło mnóstwo różnych
niebieskich ptaków. Polskie władze były dopiero w stadium organizacji. Na głowie miały
tysiące przeróżnych spraw i problemów. Zacząłem w terenie szukać zaginionych dzieł sztuki.
Czyniłem to przeważnie na własną rękę. Po pewnym czasie zjawił się tu wypuszczony z
niewoli Bomba. Bez wahania zrzekł się swej willi i wspólnie zabraliśmy się do pracy nad
zabezpieczeniem tego, co zostało. W terenie wynajdywaliśmy bezcenne przedmioty,
stanowiące ongiś nie tylko własność hitlerowskiego piwowara, ale i byłych właścicieli
okolicznych majątków. Znajdowaliśmy zabytki sztuki ludowej. Zaczęły się przeróżne
pierepałki. Miejscowi osadnicy nie znając się na wartości tych przedmiotów, nie chcieli ich
oddawać. Należało z nimi prowadzić handel wymienny. Na przykład portret tego rycerza z
osiemnastego wieku kupiłem za dwa obrazy jeleni na rykowisku, tę oto wspaniałą sewrską
wazę, która uroczemu skądinąd wilniakowi służyła do karmienia gęsi, zdobyłem za trzy
fajansowe półmiski. Moja działalność stała się dla wielu ludzi solą w oku. Zaczęto pisać na
prawo i lewo donosy, że zająłem bezprawnie poniemiecką willę, że wyrzuciłem stąd pana
Bombę, że szabruję i handluję. Z kolei ja pisałem petycje do władz. Wyniki tej
korespondencji zapewne pan zna. Zwracałem się do konserwatora zabytków we Wrocławiu.
Ucieszył się, że historyk sztuki opiekuje się dziełami sztuki w Łyczkowicach. Na razie nie
mogę pomóc — mówił — mam tysiące, dosłownie tysiące obiektów, którymi muszę zająć się
osobiście. A brak mi ludzi, środków transportowych, pieniędzy, jednym słowem wszystkiego.
Niech się pan opiekuje i ratuje, co się da. Zwróciłem się więc do ministra Kultury i Sztuki.
4
52215218.005.png
Dalsze losy petycji drą Dolasa były mi znane. Zaczął mnie oprowadzać po willi.
Dosłownie od piwnic po strych była zawalona muzealnymi zabytkami. Wspaniały zbiór,
naprawdę godny Muzeum Ziemi Łyczkowicklej. Gospodarz spojrzał na zegarek. Dochodziła
godzina trzecia po południu.
Zaparzę kawę. Za dwie godziny wróci z pracy żona i przygotuje nam kolację.
Ma pan czas. Przed północą i tak pan stąd nie wyjedzie.
Zostawił mnie w gabinecie samego. Przyglądałem się uważnie postaci wychodzącego
gospodarza. Był to mężczyzna na oko lat około trzydziestu. Dobrze i silnie zbudowany, lecz
lekko przygarbiony, o sylwetce i sposobie bycia raczej intelektualisty niż wojskowego. Nosił
jednak stary wojskowy mundur bez dystynkcji, lewą pierś ozdabiał Krzyż Walecznych.
„Za co on otrzymał ten krzyż? — rozmyślałem. — Był tłumaczem w sztabie. Pewnie
tam się wystarał o odznaczenie. W sztabach bywa różnie".
Gdy wrócił i postawił na stoliku dwie filiżanki mocnej kawy, wyczuł na sobie mój
pytający wzrok.
— Interesuje pana mój Krzyż. Niezbyt do mnie pasuje. To bardzo długa i pouczająca
historia. Jeśli pan chce, mogę ją opowiedzieć.
— Bardzo proszę, mam przecież czas.
— Dobrze. Muszę zacząć od początku. Urodziłem się w Katowicach. Mój ojciec był
adwokatem...
ROZDZIAŁ II
w którym Adolf Dolas zostaje powołany do wojska
Każdy bohater musi się urodzić. Urodził się więc i nasz. Po urodzeniu następuje okres
dzieciństwa, w czasie którego dziecko w oczach matki jest cudowne. Potem idzie do szkoły i
naturalnie źle się uczy. Przynajmniej gorzej od swego ojca. W okresie wczesnej młodości
występują pierwsze zawodowe zainteresowania. Jeden chłopiec chce zostać maszynistą
wąskotorowego parowozu, inny góralem lub profesorem. Tym ostatnim chciał właśnie
koniecznie zostać Dolas. W tym czasie zaczynają się też pojawiać pierwsze tzw. hobby. Jeden
kopie z pasją piłkę, inny ugania się po świecie rowerem. Nasz bohater w tym czasie zaczął
marzyć o podróżach. Jednakże aby podróżować, należy znać języki. Gdy zdał maturę, z
miejsca wstąpił na Wydział Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, ucząc się
jednocześnie języków obcych.
Gdy jego rówieśnicy zastanawiali się nad tematem pracy magisterskiej, Dolas kończył
pracę doktorską. Miał już za sobą kilka zagranicznych podróży. Znał świetnie niemiecki,
angielski i francuski, uczył się włoskiego i hiszpańskiego. Marzył o podróży do Włoch i
Hiszpanii. Nade wszystko nęcił go jednak Daleki Wschód.
Plany te musiał jednak odłożyć ad acta. Komisja lekarska uznała go za zdolnego do
służby wojskowej. Nic zresztą dziwnego, chłop, był zdrów, rosły, wprawdzie miał słaby
wzrok, ale to nikomu nie przeszkadza polec w obronie Ojczyzny. Ojczyzna więc upomniała
się pewnego sierpniowego słonecznego popołudnia 1938 roku o swego wiernego syna.
Doktor Dolas otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej, którą mu parokrotnie
odraczano.
Dolasowi-intelektualiście było zupełnie obojętne, czy zostanie ułanem, huzarem czy też
marynarzem łodzi podwodnej. Z wezwania wynikało, że zostanie artylerzystą, miał się
bowiem zameldować w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii.
Gdy młody doktor podzielił się tą nowiną ze swoim rodzicielem, ten pokiwał głową,
popatrzył w niebieskie wiecznie zamyślone oczy syna i stwierdził:
— Wiem, synu, że wojsko jest nie dla ciebie. Ale cóż robić? Odbędziesz służbę
5
52215218.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin