Lois McMaster – Bujold
Paladyn Dusz
(Paladyn of Souls)
Przełożyła Kinga Dobrowolska
Sylvi Kelso
Strażniczce składni
Zaciekłej orędowniczce Isty
1
Ista wychyliła się spomiędzy blanek wieńczących szczyt wieży. Blade dłonie wsparła
o szorstki mur i odrętwiała z wyczerpania przyglądała się, jak ostatni żałobnicy opuszczają
zamkowy podwórzec. Końskie kopyta zgrzytały na starym bruku, a w łuku portalu roz-
brzmiewały echem słowa pożegnania. Jej brat, prowincjar Baocji, wraz z rodziną i orszakiem
odjeżdżał ostatni spośród wielu, dwa tygodnie po tym, jak wieszczkowie zakończyli uroczy-
stości pogrzebowe i ceremonię złożenia do grobu.
Dy Baocja wciąż jeszcze mówił coś z powagą do dowódcy straży zamkowej, ser dy Fer-
reja, który kroczył przy strzemieniu, zwracając ku prowincjarowi poważną twarz i bez wąt-
pienia wysłuchiwał ostatnich zaleceń. Wierny dy Ferrej służył zmarłej prowincjarze wdowie
przez ostatnie dwadzieścia lat jej długiego rezydowania w Valendzie. U pasa dowódcy lśnił
pęk kluczy do zamku i twierdzy. To klucze matki, które Ista przejęła od niej i przechowywała,
by oddać starszemu bratu wraz z dokumentami, spisami oraz poleceniami, w nieunikniony
sposób związanymi ze śmiercią wielkiej damy. A on powierzył klucze pieczy nie własnej
siostry, lecz starego, dobrego i uczciwego dy Ferreja. Miały one zamknąć bramy przed wszel-
kim niebezpieczeństwem... a także, jeśli zajdzie potrzeba, zatrzymać Istę w zamku.
To tylko taki nawyk. Przecież już nie jestem szalona, naprawdę.
Niespokojnymi palcami gładziła szorstki kamień. Nie chodziło o to, że chciała odzyskać
klucze matki albo dawne życie. Sama właściwie nie wiedziała, czego chce. Wiedziała nato-
miast, czego się boi – zamknięcia w ciemnym, ciasnym miejscu przez ludzi, którzy ją kocha-
ją. Wrogowi może znudzić się nieustanna straż, może na chwilę odwrócić się plecami, miłość
natomiast nie zawiedzie nigdy.
Jeźdźcy dy Baocji zjeżdżali gęsiego po zboczu wzgórza, zagłębiając się w ulice miasta
i wkrótce zniknęli jej z oczu, zasłonięci gęstwą krytych czerwoną dachówką domów.
Chłodny wiosenny wiatr poderwał pasmo ciemnych włosów i zarzucił je Iście na twarz,
zatrzymało się na wargach. Skrzywiła się i wepchnęła je z powrotem w starannie splecioną
koronę z warkocza. Spleciono ją tak ciasno, że aż bolało.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni znacznie się ociepliło, za późno jednak, by przynieść
ulgę starej kobiecie przykutej do łóżka. Gdyby matka nie była tak stara, złamane kości pewnie
szybciej by się zrastały, a zapalenie płuc nie zakorzeniłoby się tak głęboko w jej piersi. Gdyby
nie była tak krucha, pewnie by nie połamała kości przy upadku z siodła. A gdyby nie była tak
porywcza, pewnie wcale by na konia nie wsiadła... Ista opuściła wzrok i spostrzegła, że jej
palce krwawią. Szybko ukryła je w fałdach sukni.
W czasie ceremonii pogrzebowych bogowie dali znak, że dusza starej damy została za-
brana przez Letnią Matkę, nader stosownie i zgodnie z powszechnym spodziewaniem. Nawet
bogowie nie śmieli naruszyć etykiety, której tak skrupulatnie przestrzegała. Ista wyobraziła
sobie, jak stara prowincjara rządzi się w niebie, i uśmiechnęła się nieco ponuro.
Nareszcie jestem sama.
Ale jaka pustka wiąże się z tą samotnością, jakie przerażające koszty trzeba było ponieść.
Mąż, ojciec, syn i matka – wszyscy po kolei poszli do grobu. O córkę upomniała się rojalność
Chalionu, która objęła ją uściskiem ciaśniejszym od mogiły. Z tak wysokiego stanowiska już
nie powróci, podobnie jak nie powrócą zmarli.
Z całą pewnością dla mnie to już koniec. Obowiązki, które określały jej istnienie, wszyst-
kie się dopełniły. Niegdyś była córką swoich rodziców. Potem żoną wielkiego, nieszczęsnego
Iasa. Matką swoich dzieci. A wreszcie opiekunką matki.
Teraz już nie gram żadnej z tych ról. Kim zatem jestem, kiedy przestały mnie otaczać mu-
ry mego życia? Kiedy wszystkie rozpadły się w pył?
Cóż, nadal była tą, która zamordowała lorda dy Luteza. Jest ostatnią, która pozostała przy
życiu z owej złączonej wspólnym sekretem trójki. Sama uczyniła z siebie morderczynię
i nadal nią pozostaje.
Znów wychyliła się przez blanki, ocierając o nie rękawami lawendowej dworskiej szaty
żałobnej. Jedwabne nitki zaczepiły się o szorstki kamień. Powędrowała wzrokiem po zalanej
porannym słońcem drodze, po łagodnym zboczu wzgórza, w głąb miasta, potem wzdłuż rze-
ki... a dalej dokąd? Mówią, że wszystkie drogi to jedna i ta sama droga. Wielka, rozciągnięta
po całym kraju sieć dróg, rozbiegających się i znów zbiegających ze sobą. Każda droga pro-
wadzi w dwie strony. Tak mówią.
A ja pragnę takiej, z której nie ma powrotu...
Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc za sobą czyjś przyspieszony oddech. Na blankach
stała jedna z dworek, zasapana po wspinaczce, i przyciskając dłonie do ust, wpatrywała się
w nią szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Teraz posłała Iście fałszywie radosny
uśmiech.
– Milady, wszędzie pani szukam. Proszę... proszę, oddalcie się trochę od tej krawędzi...
Ista wykrzywiła ironicznie usta.
– Uspokójcie się. Wcale nie pragnę jeszcze stanąć twarzą w twarz z bogami. – Ani dziś,
ani jutro, nigdy więcej. – Zerwaliśmy ze sobą wszelkie kontakty.
Pozwoliła ująć się pod ramię i poprowadzić ku wiodącym w głąb wieży schodom. Za-
uważyła, że dworka ustawiła się przezornie pomiędzy nią a przepaścią.
Uspokójże się, kobieto, nie pociąga mnie ten bruk w dole.
Pociąga mnie droga.
Aż się wzdrygnęła, kiedy to sobie uświadomiła. Była to zupełnie nowa myśl! Wszystkie
dawne myśli wydały jej się tak cienkie i wytarte jak kawałek dzianiny, wciąż od nowa dzier-
gany i pruty, aż nić się wystrzępi i przetrze. Ale jakimże sposobem mogłaby się wyprawić
w drogę? Drogi są dla młodych mężczyzn, nie dla kobiet w średnim wieku. Biedny sierota
spakował swój węzełek i ruszył w drogę na poszukiwanie lepszego losu... Tysiące bajek tak
się zaczyna. Nie była biedna, nie była chłopakiem, a w jej sercu dawno już zabrakło nadziei
na lepszy los, czy to za życia, czy po śmierci.
W każdym razie na pewno jestem sierotą. Może to wystarczy?
Doszły za róg blanki, zmierzając w stronę okrągłej wieżyczki kryjącej kręte schody, które
wychodziły na wewnętrzny ogród. Ista obrzuciła pożegnalnym spojrzeniem poszarpane krze-
wy i karłowate drzewa pod zewnętrznymi murami zamku. Ścieżką wiodącą od płytkiej rozpa-
dliny piął się w górę sługa, ciągnąc w stronę tylnej furty osiołka objuczonego drewnem na
opał.
Kiedy znalazły się w ogródku kwiatowym zmarłej matki, zwolniła kroku i powiodła
dworkę ku ławce wśród nagich jeszcze różanych krzewów.
– Jestem znużona – oznajmiła. – Chcę odpocząć. Możecie przynieść mi tutaj herbaty.
Widziała wyraźnie, jak dworka analizuje w myślach wszelkie ewentualne zagrożenia. Ista
zmroziła ją gniewnym spojrzeniem.
– Tak jest, milady – zgodziła się dworka nieufnie. – Zaraz powiem którejś ze służek. Za
chwileczkę wracam.
Ista odczekała, aż niewiasta zniknie za rogiem strażnicy, po czym zerwała się na równe
nogi i pobiegła ku tylnej furcie.
Strażnik właśnie wpuszczał sługę z osiołkiem. Ista, krocząc z wysoko uniesioną głową,
minęła ich bez jednego spojrzenia. Udała, że nie słyszy strażnika, który bąknął niepewnie:
„Milady...?”, i żwawo pomaszerowała w dół stromą ścieżką. Długa suknia i rozwiewany po-
dmuchami wiatru czarny aksamitny płaszcz zaczepiały się po drodze o chwasty i kolczaste
krzewy jeżyn, jakby to były szponiaste dłonie usiłujące ją zatrzymać. Kiedy weszła pomiędzy
drzewa, jeszcze przyspieszyła kroku. W dzieciństwie zwykle zbiegała tędy ku rzece. Zanim
zaczęła pełnić oficjalne funkcje.
Nie była już młoda, tyle musiała przed sobą przyznać. Zadyszała się, nim dostrzegła
wśród zieleni pierwsze przebłyski wody. Skręciła teraz i energicznie ruszyła wzdłuż brzegu.
Tak jak zapamiętała, ścieżka prowadziła do niewielkiego mostku, na drugi brzeg rzeki, aż
łączyła się wreszcie z jedną z głównych dróg, jakie okalały wzgórze i prowadziły do – albo
z – miasta Valenda.
Błotnisty trakt był poryty śladami końskich kopyt; może właśnie tędy przejeżdżał nie-
dawno jej brat, kierując się do siedziby prowincjara w Taryoonie. W ciągu ostatnich dwóch
tygodni zmarnował mnóstwo czasu, próbując ją przekonać, aby udała się tam wraz z nim.
Obiecywał jej własne komnaty, służbę i swą łaskawą opiekę, jakby i tutaj nie miała dość
komnat, służby i wścibskich oczu. Ruszyła w przeciwnym kierunku.
Nie była odpowiednio ubrana na wędrówkę po polnych drogach. Spódnica oblepiała jej
nogi, jakby brnęła przez wodę. Błoto wsysało płytkie jedwabne pantofelki. Podchodzące co-
raz wyżej słońce paliło przyodziane w czarny aksamit plecy, od czego spociła się w sposób,
jaki nie przystoi damie. Brnęła jednak dalej, choć czuła się coraz gorzej i coraz bardziej głu-
pio. To czyste szaleństwo. Właśnie za coś takiego zamykano damy w wysokich wieżach
w towarzystwie przygłupawych służek, a czy nie dość jej tego było w dotychczasowym ży-
ciu? Nie miała ubrań na zmianę, żadnego planu ani pieniędzy, nawet złamanej miedzianej
vaidy. Dotknęła klejnotów na szyi. Były warte zbyt wiele – który z lichwiarzy w małych mia-
steczkach będzie w stanie wypłacić ich równowartość? Nie stanowiły żadnego zabezpiecze-
nia, co najwyżej czyniły z niej cel napaści, przynętę dla zbójców.
Doszedł ją turkot wozu, podniosła więc wzrok, dotąd wbity w ziemię, bo wypatrywała
przejścia wśród kałuż. Jakiś wieśniak furą zaprzężoną w krzepkiego konika wiózł sfermento-
wany nawóz, który zapewne chciał roztrząsnąć na swoim polu. Obrócił się za nią zdumiony.
W odpowiedzi posłała mu królewskie skinienie głowy – cóż innego w końcu miała do zaofe-
rowania? Niemalże wybuchnęła głośnym śmiechem, lecz zdołała stłumić ten nieprzystojny
wybuch wesołości i poszła dalej. Nie oglądała się za siebie. Nie śmiała.
Po godzinie nogi, które przez cały czas toczyły walkę z ciążącą jej suknią, odmówiły po-
słuszeństwa. Omal nie wybuchnęła głośnym płaczem.
To się nie uda, nawet nie wiem, jak się do tego zabrać. Nigdy nie miałam okazji się na-
uczyć, a teraz jestem już na to za stara.
Usłyszała tętent kopyt konia w galopie, potem krzyk. Przemknęło jej przez głowę, że po-
śród wielu innych rzeczy zapomniała także zaopatrzyć się w jakąkolwiek broń, choćby szty-
let, którym mogłaby się bronić w razie napaści. Wyobraziła sobie siebie, jak stawia czoło
szermierzowi, i parsknęła ironicznie. Scenka byłaby raczej krótka i chyba niewarta zachodu.
Obejrzała się przez ramię i westchnęła. W ślad za nią pędzili drogą, bryzgając błotem
spod końskich kopyt, ser dy Ferrej oraz stajenny. Pomyślała, że nie jest na tyle głupia ani na
tyle szalona, żeby zamiast nich życzyć sobie bandytów. Może na tym właśnie polega pro-
blem, że nie jest dość szalona. Prawdziwy obłęd nie uznaje granic. Starcza jej szaleństwa, by
pragnąć niemożliwego, ale nie, by po to sięgnąć – wyjątkowo nieużyteczne wariactwo. Serce
ścisnęło jej się w poczuciu winy, kiedy ujrzała przed sobą zaczerwienioną, spoconą
i przerażoną twarz dy Ferreja, który zdołał właśnie ją dogonić.
– Roino! – zakrzyknął. – Milady, co wy tu robicie? – Zeskoczył z siodła, żywo pochwycił
ją za ręce i zajrzał jej w twarz.
– Zmęczył mnie smutek panujący w zamku. Zdecydowałam, że przespaceruję się
w wiosennym słońcu, żeby zaznać nieco pocieszenia.
– Pani, przeszłyście ponad pięć mil! Ta droga się dla was nie nadaje...
Owszem, a i ja nie nadaję się na tę drogę.
– Bez służby, bez straży... na pięcioro bóstw, miejcież na względzie własną pozycję
i własne bezpieczeństwo! – ganił ją dalej. – Miejcie na względzie moje siwe włosy! Przez was
stanęły mi dęba z przestrachu.
– Składam przeprosiny waszym siwym włosom – odparła Ista, nie czując wielkiej skru-
chy. – Nie zasłużyły sobie na takie traktowanie, podobnie jak reszta was, mój dobry dy Fer-
reju. Po prostu... chciałam się trochę przejść.
– Następnym razem powiedzcie mi o tym, a ja wszystko załatwię...
– Chciałam być sama.
– Jesteście roiną wdową Chalionu – oświadczył z mocą dy Ferrej. – Jesteście matką samej
roiny Iselle, na pięcioro bóstw! Nie możecie włóczyć się po drogach jak jakaś wiejska dziew-
ka.
Ista westchnęła na myśl o tym, jak to miło być włóczącą się wiejską dziewką zamiast tra-
giczną roiną Istą. Choć bez wątpienia wiejskie dziewki miewają własne tragedie i nie budzą
przy tym tyle rozpoetyzowanego współczucia co roiny. Lecz niewiele mogła zyskać, wdając
się w kłótnię tu, na środku drogi. Dy Ferrej nakazał stajennemu zsiąść z konia, a ona pozwo-
liła usadzić się w siodle. W spódnicy nie było rozcięć stosownych do konnej jazdy, więc ma-
teria wzdęła się niewygodnie wokół nóg, kiedy Ista próbowała wsunąć stopy w strzemiona.
Ściągnęła gniewnie brwi, gdy stajenny wziął od niej wodze, żeby poprowadzić konia.
Widząc szklące się w jej oczach łzy, dy Ferrej wychylił się z siodła, żeby w geście pocie-
szenia ująć ją za rękę.
– Ja wiem – mruknął dobrotliwie. – Śmierć waszej matki to wielka strata dla nas wszyst-
kich.
Przestałam ją opłakiwać dawno temu. Kiedyś poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zapła-
cze ani się nie pomodli, lecz wyrzekła się obu tych obietnic w czasie owych strasznych dni,
które spędziła w komnacie chorej matki. Potem już nie było sensu ani się modlić, ani ronić
łez. Postanowiła jednak, że nie będzie obciążać myśli wiernego sługi wyjaśnieniem, że płacze
nad sobą, i to nie z żalu, ale ze złości. Niech sobie myśli, że wytrąciła ją z równowagi żałoba
– żałoba jak najbardziej jej przystoi.
Dy Ferrej, którego wcale nie mniej umęczyły ostatnie tygodnie smutku i podejmowania
gości, nie narzucał się z rozmową, stajenny zaś nawet by nie śmiał otworzyć do niej ust. Sie-
działa więc na człapiącym w błocie koniu, pozwalając, by droga zwinęła się za nią jak zrolo-
wany dywan, z którego nie wolno jej korzystać. Przygryzła wargi i wpatrzyła się wprost przed
siebie, między podrygujące rytmicznie końskie uszy.
Po jakimś czasie uszy te zastrzygły niespokojnie, koń parsknął. Ista ujrzała przed sobą
liczną grupę jeźdźców na koniach i mułach. Dy Ferrej uniósł się w strzemionach
i obserwował ich uważnie, lecz wkrótce opuścił się w powrotem na siodło, uspokojony, gdyż
dojrzał na przedzie czterech jeźdźców przyodzianych w błękitne tuniki i szare płaszcze ryce-
rzy zakonu Córki, której pieczy powierzano zwykle bezpieczeństwo podróżujących po dro-
gach pielgrzymów. Gdy grupa podjechała bliżej, widać było wyraźnie, że składa się
z mężczyzn i kobiet przybranych w barwy wybranych przez siebie bóstw – na ile pozwalały
na to zasoby ich szaf – i że na rękawach mają różnokolorowe wstęgi na znak, iż podróżują do
miejsc świętych.
Dy Ferrej wymienił ukłony z czterema rycerzami zakonnymi, powściągliwymi
i sumiennymi jak on sam. Pielgrzymi zwrócili zaciekawione spojrzenia ku Iście i jej eleganc-
kim, choć surowym w kroju szatom. Krzepka starsza kobieta o czerwonej twarzy (Na pewno
nie jest starsza ode mnie) posłała jej wesoły uśmiech. Po krótkiej chwili niepewności Ista tak-
że się uśmiechnęła, po czym odpowiedziała ukłonem na jej ukłon. Dy Ferrej ulokował się
między Istą a pielgrzymami, lecz jego nadopiekuńcze wybiegi spaliły na panewce, kiedy
krzepka kobieta zawróciła i objechała go truchtem dookoła.
– Niech bogowie obdarzą was dobrym dniem, pani – wysapała. Jej tłusty srokacz uginał
się pod ciężarem sakw podróżnych i dowiązanych do nich niezliczonych worków, które pod-
skakiwały niebezpiecznie, podobnie jak ich właścicielka. Po chwili koń znów zaczął iść stępa,
a siedząca na nim kobieta odzyskała oddech i poprawiła przekrzywiony słomiany kapelusz.
Miała na sobie zielenie Matki, które cokolwiek kłóciły się z ciemnymi barwami wdowiego
stroju, lecz splecione wstęgi na jej ramieniu prezentowały barwy wszystkich pięciu bóstw:
błękit z bielą, żółty z zielenią, czerwień z pomarańczowym, czerń z szarością, a biel z barwą
kremową.
Po chwili wahania Ista jeszcze raz skinęła głową.
– I was także.
– Jesteśmy pielgrzymami z całej Baocji – oznajmiła kobieta zachęcającym do pogawędki
tonem. – Podróżujemy do Świątyni, w której nastąpił cud śmierci kanclerza dy Jironala, wTa-
ryoonie. No, może z wyjątkiem dobrego ser dy Braudy. – Wskazała skinieniem głowy męż-
czyznę odzianego w stonowane brązy z czerwono-pomarańczowymi wstęgami na ramieniu,
które świadczyły o przynależności do Jesiennego Syna. Jadący obok niego znacznie jaskra-
wiej przyodziany młodzian wychylił się w siodle, by posłać kobiecie w zieleni karcące spoj-
rzenie. – Odwozi syna, tego tam. Niebrzydki z niego chłopak, co?
Młodzieniaszek cofnął się gwałtownie i wbił wzrok w drogę przed sobą, oblewając się
przy tym rumieńcem, jakby chciał dopasować karnację do barwy wstęg na ramieniu; jego
ojcu nie do końca udało się powstrzymać uśmiech.
– Odwozi go do Cardegossu, gdzie młodzieniec ma wstąpić do zakonu Syna, tak jak to
przedtem uczynił jego tato. Ceremonię poprowadzi sam święty generał zakonu, rojs małżonek
Bergon we własnej osobie! Jakże bym chciała go zobaczyć! Powiadają, że jest bardzo przy-
stojny. Ibrańskie wybrzeże, z którego pochodzi, jest podobno najlepszym miejscem, w jakim
może dorastać dorodny chłopak. Będę musiała znaleźć sobie jakiś powód do modłów
w Cardegossie, żeby sprawić starym oczom tę przyjemność
– W rzeczy samej – skwitowała Ista niezobowiązująco ten dość zgodny z prawdą opis
swego zięcia.
– Jestem Caria z Palmy. Byłam żoną rymarza. Teraz owdowiałam. A wy, dobra pani? Czy
ten skwaszony osobnik to wasz mąż?
Dy Ferrej, który z dezaprobatą przysłuchiwał się tej poufałej rozmowie, wykonał gest,
jakby zamierzał spiąć konia i odpędzić namolną kobietę, lecz Ista rozkazująco uniosła dłoń.
– Spokojnie, dy Ferreju.
Uniósł w zdziwieniu brwi, ale posłusznie trzymał język za zębami. Ista odpowiedziała
pielgrzymującej kobiecie:
– Jestem wdową... z Valendy.
– No proszę, ja też – odparła żywo Caria. – Pochodził stamtąd mój pierwszy mąż. Po
prawdzie to pochowałam już trzech – obwieściła takim tonem, jakby to było nie lada
osiągnięcie. – Och, nie wszystkich naraz, rzecz jasna. Każdego po kolei. – Przekrzywiła
głowę, przyglądając się ciężkiej żałobie Isty. – Czy i wy właśnie pochowałyście swojego,
pani? Jaka szkoda. Nie dziwota, że takaście blada i smutna. No cóż, moja droga, to trudny
czas, zwłaszcza za pierwszym razem. Z początku chciałoby się umrzeć – ja przynajmniej
chciałam – ale to po prostu strach gadać. Wszystko się jeszcze poukłada, nie martwcie się.
Ista obdarzyła ją przelotnym uśmiechem i lekko potrząsnęła głową w niemym
zaprzeczeniu, lecz ani myślała wyprowadzać ją z błędu. Widać było, że dy Ferreja aż
świerzbi, by ukrócić poufały ton kobiety, wyjawiając nazwisko i pozycję rozmówczyni,
a przy okazji i własną, i w ten prosty sposób najprawdopodobniej od razu się jej pozbyć, ale
Ista z niejakim zdziwieniem uświadomiła sobie, iż gadanina Carii nie budzi w niej niechęci,
nie miała ochoty jej przerywać.
Wyglądało zresztą na to, że nic podobnego jej nie grozi. Caria z Palmy wskazywała coraz
to nowych współpielgrzymów, racząc Istę niezbyt składnym opisem ich pozycji społecznej,
pochodzenia oraz świętych miejsc, do których się udają, a jeśli któryś jechał za daleko, by
mógł ją słyszeć, dodawała gratis własne opinie na temat jego manier i moralności. Poza
rozbawionym dedykatem Jesiennego Syna oraz jego spłonionym potomkiem w skład grupy
wchodziło czterech członków bractwa tkaczy, którzy pragnęli pomodlić się do Zimowego
Ojca o pomyślny wynik rozprawy sądowej; mężczyzna noszący barwy Letniej Matki, który
zanosił modły o bezpieczny poród dla córki; kobieta z błękitem i bielą Wiosennej Córki na
rękawie, która chciała prosić o męża dla własnej. Młoda, szczupła kobieta w elegancko
skrojonych zielonych szatach akolitki Letniej Matki, podróżująca w towarzystwie pokojówki
i dwóch służących, okazała się nie położną ani lekarką, ale rewidentką ksiąg. Kupiec winny
podróżował, by złożyć dziękczynienie i dotrzymać ślubu, jaki złożył Zimowemu Ojcu,
prosząc o bezpieczny powrót karawany, która o włos zaginęłaby podczas zeszłorocznej
przeprawy przez śnieżne przełęcze górskie na szlaku do Ibry.
Ci z pielgrzymów, którzy jechali na tyle blisko, by to wszystko słyszeć, zniecierpliwieni
wywracali oczyma na ten niekończący się potok słów. Wyjątkiem był otyły młody człowiek
w białej szacie wieszczka Bękarta, mocno zabrudzonej w czasie podróży. Jechał sobie
cichutko, zaczytany w opartej na brzuchu księdze, puściwszy luzem wodze ubłoconemu
mułowi, i podnosił wzrok tylko wtedy, kiedy przyszło mu przewrócić stronę – mrugał wtedy
w sposób typowy dla krótkowidzów i uśmiechał się trochę niemądrze.
Wdowa Caria wpatrzyła się w słońce, które zdążyło wspiąć się wysoko.
– Już nie mogę się doczekać, kiedy dotrzemy do Valendy. Jest tam słynna karczma,
podają w niej przepyszne pieczone młodziutkie prosięta. – Aż się oblizała w oczekiwaniu na
smakołyk.
Rewidentką zakonu Matki z dezaprobatą ściągnęła wargi.
– Nie mam zamiaru jeść mięsa – oznajmiła. – Poczyniłam ślub, iż w tej podróży moje
usta nie tkną żadnych tłustości.
Caria nachyliła się bliżej i mruknęła do Isty:
– Gdyby poczyniła ślub, że zamiast tych wszystkich sałatek przełknie własną dumę,
bardziej przystawałby do celów pielgrzymki. – Wyprostowała się w siodle i uśmiechnęła
szeroko, rewidentka zaś prychnęła pod nosem i udała, że nic nie słyszy.
Kupiec z szaro-czarnymi wstęgami Ojca na rękawie rzucił w powietrze:
– Pewien jestem, że bogom na nic się nie przyda bezsensowna paplanina. Powinniśmy
wykorzystywać ten czas na dyskusje o sprawach wyższych, żeby przygotować umysły do
modlitwy, a nie brzuchy na czekającą nas strawę.
– Tak, tak, a to, co poniżej, na jeszcze większe przyjemności? – rzuciła szyderczo Caria. –
I w dodatku jedziecie z barwami Ojca na ramieniu! Wstydźcie się.
Kupiec aż zesztywniał z oburzenia.
– Nie do tego bożego aspektu mam zamiar – albo potrzebę – się modlić, zapewniam was,
pani!
Wieszczek Bękarta podniósł wzrok znad swojej księgi i rzucił pojednawczo:
– Bogowie rządzą wszystkimi częściami naszych ciał, od stóp to głów. Dla każdego z nas
i każdego z naszych członków istnieje właściwe bóstwo.
– Wasz bóg słynie z tego, że gustuje w rzeczach niskich – odparł kupiec wcale
...
lukaszgad