Rzemiosła - Skórkowaniec.rtf

(98 KB) Pobierz
„Rzemios³a, czyli jak nie Hogwart to co

"Skórkowaniec"

Jarek wędrował już od kilku tygodni. Polne ścieżki prowadziły go do zapadłych wiosek - z lepszych traktów zganiali go dostojnie ubrani czarodzieje poruszający się w wyszukanych powozach. Myślał nawet o zejściu na mugolskie szlaki, jednak późna jesień nie była dobrą porą do podejmowania nowych poszukiwań. A próbował już w wielu miejscach znaleźć dom. I zawód. W Dąbrownikach, u stolarza, spędził nawet miesiąc, ale struganie ław do karczmy czy kolejnych zydli do byle jak skleconych lepianek smolarzy było po prostu nudne. Pewnego bardzo deszczowego dnia wyrzeźbił ruchome siedzisko zydla, a ono odpowiednio potraktowało kościsty zadek mistrza Pafnucego. A ponieważ nogi zydli robionych przez Jarka potrafiły czasami wędrować w nieoczekiwanych kierunkach, a ławy często bardziej przypominały dzikie mustangi niż stateczne meble, mistrz Pafnucy dłużej nie zamierzał trzymać takiego ucznia. Deszcz, nie deszcz - ruszaj synku w drogę. Dalsze losy nie były lepsze. U szklarza wytrzymał tydzień. Ile można robić naleśniki ze szkła? U murarza trzy dni. U tkacza dwa tygodnie. A i to tylko dlatego, że go nie chciał mistrzunio z kadzi wypuścić. Teraz jednak zbliżała się zima, przydałoby się znaleźć jakiś stały kąt.
Wijąca się wśród szumiących sosen wąska dróżka wyprowadziła go nieoczekiwanie na skraj całkiem sporej wsi. Może nawet było to miasteczko. Zupełnie, jakby las zrozumiał jego potrzebę domu i ciekawej pracy. Chłopiec niespiesznie minął ogromny warsztat, należący chyba do szklarza. W zachodzącym słońcu mieniły się kolorowe szyby. I sklep bławatny, gdzie pięknie tkane materie kusiły niezwykłymi wzorami.
- Ech, gdybym trafił tu na wiosnę - westchnął Jarek. - Miałbym pewnie już dom. Choćbym miał siedzieć u tkacza w balii z farbą, widziałbym różne cuda. Ech, tu żyć - westchnął jeszcze raz. Odwagi chłopcze.
Przystanął przy warsztacie stolarza. Znajomy szyld nad wejściem przedstawiał jak wszędzie ławę i dłuto, ale te meble, które stały na wystawie zupełnie nie przypominały prostych sprzętów.
- Czego tu, mały? - zaczepił go przechodzący chłopak. Był niewiele starszy od Jarka.
- Panie, nie potrzebujecie pomocnika?
- Ciebie? A co umiesz?
- Robię ławy. I zydle. Ale mogę cokolwiek - głos łamał mu się coraz bardziej. Powietrze wypełniał smakowity aromat kolacji, a brzuch wędrownika był bardziej niż pusty. - Zapytaj panie mistrza. Proszę. Już tak długo wędruję. Nie odrzucajcie.
Uczeń stolarski popatrzył na zabiedzonego włóczęgę. Może żebrak, może naciągacz, ale oczy ma dobre, buty w strzępach, skórę spaloną słońcem. Spytać można. Mistrz skończył już pracę. A mistrzowa jeszcze nikogo od stołu nie przegoniła.
- Idę po mistrza. Ty zostań tutaj i nie kręć się po warsztacie, bo dostaniesz. Uważaj!
- Dobrze, panie. Poczekam.
Mistrz Jan prowadził duży warsztat, wykształcił już wielu uczniów, wielu się uczyło i pracowało teraz. Wielu widział stojących przy bramie. A zawsze przychodzili jesienią. I wieczorem, kiedy zapach kuchennych przypraw pani Rebeki wypełniał zaułek stolarzy. Stał teraz w cieniu warsztatu i przysłuchiwał się rozmowie najmłodszego syna z włóczęgą. Z syna był dumny. A obcy na stolarza nie pasował. Do miasteczka tak. Ale nie do tego miejsca. Trzeba sprawdzić.
- Tosiek, gdzie idziesz? - zawołał do syna, wychodząc w światło podwórka.
- A ciebie szukam, tatku. Przyszedł wędrowiec i o robotę pyta - chłopiec nawet nie spojrzał na gościa. Widać było, że nie pierwszy raz wprowadza nowego do domu.
- Nowy, mówisz. No zobaczymy - mistrz spojrzał groźnie na Jarka. Ten skulił się nieco, ale że dziś sumienie miał czyste szybko się wyprostował.
- Witaj panie. Szukam pracy.
- I strawy pewnie, i ciepłego spania - mistrz pokpiwał dobrodusznie, patrząc uważnie na cieniutki patyk w ręku gościa.
- Nie, panie. Umiem robić ławy i zydle. Pracowałem trochę, ale daleko stąd.
- Czemuś porzucił swego mistrza?
- Ja ... - chłopiec wyraźnie nie chciał opowiadać o swoich wybrykach. Jego ręka bezwiednie kreśliła patykiem wzory na piasku podwórka.
- Niecny dowcip, jak sądzę. Błąd młodości?
- Tak, panie - ledwo słyszalny głos Jarka pełen był rezygnacji. Ten mistrz musi chyba widzieć dusze innych ludzi - myślał. Nic tu po mnie, choć chciałbym bardzo tu zostać.
- Przyznajesz się. To dobrze - wzrok mistrza wciąż śledził ruch patyka. Rysunek na piasku przedstawiał dziwny kwiat. Linie wiły się elegancko, kwiat z pąka przeradzał się w rozkwitłą piękność, przekwitał i znów - mimo braku kontaktu z patykiem - powracał w stadium pąka. Dzieciak ma talent do wzorów. - Ja nie mam dla ciebie pracy, ale dziś dam ci jeść i kąt do spania. Jutro pójdziesz ze mną do pana Ruperta. Myślę, że tam będziesz pasował.
Przed Jarkiem otworzyło się niebo. Dom.
Słońce ledwo rozproszyło mrok poranka, kiedy mistrz Jan z Jarkiem podążali brukowaną drogą miasteczka do nowego warsztatu. Ciekawość chłopca walczyła z niepewnością i żalem za krótko poznanym i ciepłym warsztatem stolarza. Mistrz podążał stanowczo w stronę stojącego na niewielkim wzgórzu pięknego domu z gomółkowymi oknami. Szyld nad wejściem przedstawiał skrzyżowany nóż i widelec. "Niemożliwe! Ja do karczmy?" - zimny pot spłynął Jarkowi po plecach. Ale mistrz minął artystycznie wykonaną gospodę i skręcił w boczną drogę. Jarek pociągnął nosem - garbniki do skór. I jakieś inne zapachy, przypominające trochę zapach stolarskiego kleju i krochmalu. Nie miał dużo czasu na zastanawianie się, bo druga brama otworzyła się z lekkim skrzypnięciem i na ulicę wyjrzał niski rudzielec.
- Dzień dobry, mistrzu Janie! - zakrzyknął na ich widok. - Dziadek już czeka.
- A to otwieraj szeroko - stolarz uśmiechnął się do rudzielca.
Weszli na podwórze. Zapach jeszcze mocniej uderzył Jarka w nozdrza. To co pachniało, było... swojskie. Ciemnozielone krzaki rosnące pod murem wyraźnie oczyszczały powietrze z przykrych zapachów. Mały rudzielec zniknął w drzwiach prowadzących do niskiej szopy. Szerokie okna i dobrze wentylowane pomieszczenie było z pewnością garbarnią. Mała komórka tuż obok nie miała okien, tylko same wywietrzniki - pewnie skład skór. Główne domostwo wskazywało na liczną rodzinę i uczniów. Jak prawie każde w tym miasteczku. Siwobrody starzec stanął właśnie w drzwiach.
- Witaj, Janie. Czy to ten chłopak? - uścisnął dłoń mistrza i popatrzył z zaciekawieniem na Jarka.
- Witaj, Rupercie. Tak jak pisałem. Sam spójrz - mistrz wskazał na rysunek u stóp Jarka. Chłopak bezwiednie znów rysował patykiem na ziemi podwórka. Tym razem zgrabny smok rozwijał skrzydła do lotu. Wszyscy spojrzeli na obrazek. Jarek bardzo się stropił i już zaczął zamazywać rysunek, jednak mistrz go powstrzymał.
- Skąd u ciebie, chłopcze, takie zdolności?
- Zdolności? - zawsze mnie ojciec karał za to. I inni też. To przekleństwo - pomyślał Jarek i zwiesił smutno głowę. A tak się dobrze zapowiadało, znów musiał zepsuć.
- Dziecko - ile ty masz lat? I skąd jesteś?
- Na przesilenie skończyłem dwanaście. Rodzice mieli malutką tkalnię pod Wisłęką. Jarek jestem. - zrezygnowany głos chłopca cichł z każdym słowem.
- Jarku - taki talent jak twój jest rzadki. Mało kto potrafi go kształcić i odpowiednio z niego korzystać. Ten rysunek - wskazał na ziemię - to początek. Chodź ze mną. Chodźcie obaj. Jeśli oczywiście masz czas, Janie.
- Sam wiesz, że przyglądanie się twojej pracy nigdy mnie nie nuży - mistrz Jan uśmiechnął się do przyjaciela.
W warsztacie, na stołach pod dużymi oknami, leżały rozciągnięte skóry w różnych kolorach. Kilku czeladników schylało się nad prasami oprawiając książki. Inni mozolili się nad złoconymi grzbietami. Z drugiego pomieszczenia wybiegł rudzielec niosąc naręcze skór i dziwne zielonkawo - czarne pióra. Wszyscy skierowali się do dużego stołu na środku pomieszczenia.
- Weź jedną ze skór i pióro. Przenieś ten rysunek z podwórka na skórę. Nie bój się - mistrz lekko popchnął Jarka na zydel przed stołem.
- Piórem?
- To lelka wróżebnika. Odpycha atrament, więc stosujemy je do wytrawiania wzorów na skórach - pośpieszył z wyjaśnieniem rudzielec.
- A stolarze go nie używają, bo do rzeźbienia jest za delikatne - dodał mistrz Jan, rozglądając się ciekawie po warsztacie.
Jarek z wahaniem usiadł przy stole. Wyciągnął rękę w kierunku stosu skór i już chciał wziąć pierwszą od góry, kiedy ręka zatrzęsła mu się lekko i rozsunęła skóry tak, że mógł przyjrzeć się ich fakturom i jakości. Pewnie że nie mantykora - pomyślał. Tylko głupi uprawiał by czary na skórze mantykory. A znał bestię, bo czasem wyprawiał się z myśliwymi na polowania. Przesunął powoli palcami po płatach. Delikatna różowawa skóra była piękna, ale nie chciał jej marnować. Smok nie powinien latać po różowych obłokach. Ale ta z demimoza też się nie nadawała. Dopiero piąty kawałek wydał mu się odpowiedni. Koźla skórka w rękach magicznego garbarza zamieniła się w ciemno purpurowy safian. Na tym tle czarny smok będzie piękny. Przestał czuć i słyszeć. Drobne ruchy pióra na skórze zostawiały wzór podobny do tego na podwórku, a jednak zupełnie inny. Szczegóły - kreska tu i tam - zmieniły smoka w wierną kopię rogogona węgierskiego. Szeroko rozpostarte skrzydła broniły dostępu do gniazda. Wygięta wyzywająco szyja i ogień wydobywający się z paszczy zdecydowanie zniechęcały do dotknięcia skóry. Smok walczył.
- Pięknie, pięknie - szept mistrza Ruperta wyrwał Jarka z transu. - Powiedz mi jednak, jak ja teraz będę mógł z tej skóry zrobić oprawę?
Jarek się wcale nie zmartwił. Odłożył pióro na bok, wyciągnął palec i dotknął nim lekko szyi smoka, gładząc od nasady skrzydła aż do powiek. Smok złożył skrzydła, usiadł wdzięcznie na gnieździe i spojrzał na widzów spokojnie. Nawet mała iskierka nie wydobywała się z jego pyska.
Możecie teraz dotykać skóry, mistrzu - powiedział Jarek. Sam nie wiedział jak to zrobił, ani dlaczego właśnie tak należało postąpić.
- Znakomicie - Rupert z lekką niepewnością dotknął skóry ze smokiem, pilnując, aby zwierzę widziało cały czas jego palce i nie dotykając nigdzie blisko gniazda. - Przydaje się znajomość zoologii, prawda? Dużo polowałeś?
- Chodziliśmy z dziadkiem na mantykory - wymsknęło się niechcący Jarkowi. Ale brnął dalej - A zdarzyła się i wyprawa w rumuńskie Góry Smocze.
- Też z dziadkiem?
- A nie - Jarek zastanawiał się, ile może mistrzowi powiedzieć. - To była taka ... letnia przygoda.
Podobało mu się w tym warsztacie. I smok wyszedł piękny. Jak nigdy. I mistrz był miły. Ale jak go wyrzucą? I nagle pewna myśl zmroziła go okropnie: oni potrzebowali tego smoka. Nie jego, Jarka, tylko tego obrazka. Teraz już mają, co chcieli i zaraz go wyrzucą. W końcu cóż to jest - jedna kolacja za smoka. Stać ich spokojnie. Rozejrzał się szybko i podejrzliwie wokół. Całkiem niezła gromada się zebrała. Wielkie miasteczko Rączków!
- To co, Jarku? Zostaniesz z nami? - pytanie mistrza znów wytrąciło go z równowagi.
- Zostać tu? Z wami? Tak mistrzu.
- To był egzamin, dziadku? - spytał rudzielec.
- A tak Bartku. Jarek właśnie zdał egzamin.
- Bo dobrze wybrał safian? I odrzucił mantykorę?
- Bo dobrze wybrał i potrafił się posłużyć swoim talentem - mistrz położył jedną rękę na głowie wnuka, drugą na ramieniu Jarka. - Będziecie razem spać, chłopcy. I razem się uczyć.
- Fajnie, dziadku. Znaczy... dobrze, mistrzu - Bartek uśmiechnął się szczerze. Był najmłodszy i trochę samotny.
- Pokaż nowemu koledze gdzie są pokoje, jadalnia i takie tam. W południe oczekuję was na posiłku, a potem do roboty.
- Dobrze - obaj chłopcy uśmiechali się radośnie.
- Tylko się nie lenić przez ten czas. Bartek ma się nauczyć od Jarka o metodach polowań i pozyskiwania skór. Jarek ma się nauczyć metod barwienia i podziału pracy w warsztacie. Jasne? - teraz oczy mistrza nie były już dobrotliwe. Nie wykonanie tego polecenia byłoby srogo ukarane.
- Tak, mistrzu - zabrzmiała zgodna odpowiedź.
- Chodźmy, Janie. Masz przecież jeszcze chwilę czasu na kawę ?
- Oczywiście. Obiecałeś mi przecież opowiedzieć ...
Lekko skrzypnęły drzwi zamykające się za nimi. Gwar w izbie wrócił do normalnego poziomu. Sprzątnęli resztę skór i rozłożyli na miejsce. Dopiero teraz Jarek docenił jakość przygotowanej próby - kilka płatów z wielką pieczołowitością odłożyli do zamykanej na trzy kłódki skrzyni i pod czujnym okiem starszego czeladnika zamknęli wszystkie zamki.
- Fajnie, że z nami zostaniesz.
- Też się cieszę, nawet nie masz pojęcia jak.
- Dziadek już wczoraj opowiadał o tobie - Bartek skierował nowego kolegę na podwórze. - Czy ty nie masz żadnych rzeczy ze sobą?
Jarek spojrzał na niego zdziwiony
- Jak to żadnych? Mam ubranie i sakwę z demimoza.
- Sakwę z demimoza!? Takie bogactwo? Skąd?
- Z polowania - niechętnie odparł Jarek. - Tymi schodami?
- Nie. Te prowadzą na zaplecze i do garbarni. Korytarz na lewo - do kuchni i jadalni. Nasz pokój jest w tamtej części, na poddaszu.
- Trochę chłodno zimą? - wspinali się z wysiłkiem po stromych, jednoosobowych schodach na poddasze, tuż nad kuchnią.
- No skąd? Kuchenny komin grzeje. To najlepsze miejsce w całym domu.
- Czemu?
- Zawsze wiesz, kiedy ktoś idzie. I łatwe do obrony.
- Pułapki? - Jarek zaczął rozglądać się z niepokojem.
- A coś ty myślał? Jak się ma trzech starszych braci i wścibską siostrunię, to nie ma zmiłuj.
Wąskie i kręte schody doprowadziły ich w końcu do pokoju. Niewidzialny worek niestety miał swoją wagę, a włóczęga, jak ślimak, cały majątek trzyma przy sobie. Jarek z ulgą opuścił sakwę przy nodze. Dwa okienka wychodziły na czyste podwórze i ponad murem widać było kilka domów, a raczej ich dymiących kominów. Miłe ciepło płynące ze ściany kominowej wypełniało pomieszczenie. Skromnie i czysto - dwa posłania, stół, szafa, kilka półek wypełnionych książkami. Malutki gobelin wisiał nad jednym z łóżek. Jarek wskazał na drugie.
- To będzie moje?
- Właśnie. Zaraz ci zwolnię kilka półek.
- Nie, Bartek, nie trzeba. Ja mam tylko kilka rzeczy. Poleżą w worku spokojnie.
- Stary, nie wygłupiaj się. Jesteś uczniem introligatora. Musisz się godnie prezentować. Matka zabierze nas jutro do krawca.
- Mnie? Do...
- Krawca.
- Po co?
- Trzeba cię ubrać. Babcia powiedziała, że zima będzie sroga, a taki łazęga jak ty pewnie już wszystko wydarł od wiosny, a z reszty wyrósł. Nie wygłupiaj się - widok czerwieniejącego się kolegi wprawił Bartka w zdumienie.
- A skąd w ogóle wiedzieliście o naszym przyjściu?
- No, wieczorem przyleciała sowa od mistrza Jana z wiadomością o tobie.
- Sowa?
- Taki ptak. Roznosi listy. Masz, tu jest komplet roboczy. Może być trochę za duży.
- Wiem. Widziałem po drodze. Sowę, nie ubranie. Muszę?
- Tak. No i dziadek Rupert ustalił, że przenocujesz u stolarza, a rano cię przyprowadzą.
- A skąd mistrz Jan wiedział, gdzie się nadaję? - to było kluczowe pytanie. Dręczyło go od wczorajszego wieczora.
- Jest czującym, młodzi zawsze idą do niego.
- Musicie mieć bardzo dużo stolarzy - kpina na szczęście utkwiła w zakładanym właśnie swetrze.
- Nie. Mistrz wie dużo o innych zawodach. Kieruje lub naprowadza potrzebujących. Gotowy?
- Na co?
- Na lekcję. Idziemy do warsztatu. A potem opowiesz mi o polowaniach.
- No tak. To chodźmy.

~~~

Zima z całą surowością opanowała świat. Puchowe, białe i zimne paskudztwo opanowało każdy płaski kawałek świata. Ulice zamieniły się w białe wąwozy i problem sprawiało wyminięcie się na tych ścieżkach. Starsi mistrzowie nie raz wspominali przy kominkach o zanikającej sztuce teleportacji, jakże przydatnej w takich warunkach. Z okien na poddaszu niewiele było widać. Chłopcy pilnie uczyli się pod okiem różnych czeladników, a kiedy wracali wieczorem do swojego królestwa padali na posłania, przytulali się do ściany kominowej i rozmawiali o wakacyjnych przygodach. Ciągoty Jarka do ozdabiania świata znalazły nareszcie swoje miejsce. Cenione miejsce. Adam, starszy czeladnik iluminatorów, wymagał od niego tworzenia zamówionych rysunków, pilnowania ustalonych szczegółów i kolorystyki. Dla samodzielnego chłopca było to trudne doświadczenie. Poddawał mu się jednak bez przykrości, bo w każdym zadaniu łatwo było się dopatrzyć czegoś nowego, ciekawego i fascynującego. Jarek widział wiele roślin i zwierząt. Znał ich zachowanie i potrafił się domyślić, jak smoczyca siedząca na jajach zareaguje na wizytę trolla. Ale zupełnie nie znał świata ptaków i ryb. I tego świata, który dla mugoli jest codziennością, a którego czarodzieje zupełnie nie dostrzegają.
- Jaaaarek! - rozległo się wołanie z podwórza.
Ledwo świtało. Chłopiec przeciągnął się nieprzytomnie i rozejrzał wokół.
- Jaaaarek! Wstawaj, gałganie jeden. Długo mamy czekać na ciebie?
Aha. Plecak, ciepła kurtka, buty śniegowe, rakiety. Wyprawa! Wyskoczył szybko z łóżka i uchylił okno.
- Już schodzę!
- Czekamy w kuchni.
Podśpiewując pod nosem "wyprawa, wyprawa - czarodziejska sprawa" ubrał się błyskawicznie i zbiegł do kuchni.
- Siadaj mały - Zbyszek, czeladnik rymarski wskazał mu miejsce obok siebie. Z mis parowała jakaś specjalna polewka. Z aromatem świeżego chleba mieszał się kwaśny zapach świeżo naoliwionych skór. Jarek przycupnął na rogu ławy. Jadł i patrzył chciwie. Przy stole siedziało dziesięciu mężczyzn o twardych rękach i ogorzałych od mrozu i wiatru twarzach. Dwóch mistrzów rymarskich i białoskórnik z osady pod Rączkowem. Podobno wprawni myśliwi. Wszyscy w ciszy jedli ciepłą strawę.
-No to idziemy na reema - zabrzmiał tubalny głos mistrza Ruperta, a zaraz za nim pojawiła się jego siwa broda. Liczne płatki śniegu na kurcie zmieniały się w cieple izby w mokre plamy.
- Pada - stwierdził lakonicznie jeden z myśliwych.
- Sypie - poprawił drugi.
- Pora iść - zarządził trzeci. Chyba najważniejszy, bo zaraz po nim wszyscy wstali od stołu. Jarek nie mógł oderwać od niego oczu. Przecież widział go wiele lat temu.
- To ten młodzik? - starszy myśliwy spytał Ruperta.
- A ten. Opowiadał nam jesienią jak na mantykory chodził. Pomyślałem, że warto go popróbować.
- Na mantykory, hm - mężczyzna popatrzył na młodzika. Docenił wyposażenie i wyraźnie poprawne użycie ekwipunku. - Popróbujemy.
Poprawienie ekwipunku, ustawienie psów w odpowiednim szyku i odkopanie bramy zajęło wszystkim parę chwil. Widać było, że w tym gronie wyprawiali się już nie raz. Jarkiem zajął się Zbyszek i razem przywiązani do sań z ekwipunkiem mknęli gdzieś w środku kawalkady, zostawiając za sobą ciepły i dostatni świat Rączkowa.
Las zimą jest niezwykły. Z rzadka słychać przelatujące ptaki, chrobotanie płowej zwierzyny przemierzającej zamarznięte ścieżki. Kiedy pada śnieg wszystkie stworzenia przyczajają się w norach. Świat opanowuje cisza. Dźwięk mknących psich zaprzęgów rozbijał ją. Drobne gryzonie umykały w popłochu, kilka białych zajęcy umknęło głębiej w las. Nikt nie strzelał. Psy biegły dalej. Pod wieczór, gdy na horyzoncie pojawił się zarys wysokich gór na śniegu można było znależć inne ślady. Podobne do ptasich łap, tylko z czterema pazurami z przodu. I większe. Dużo większe. Prowadziły wzdłuż drogi.
- Staaaać! - okrzyk prowadzącego zadudnił echem między drzewami.
Jeszcze kilkanaście metrów i kawalkada zatrzymała się. Myśliwi szybko wyciągnęli paści i przynęty.
- Jest ołogon - szepnął Zbyszek do Jarka.
- Co to jest?
- Wielkie ptaszysko, ciężkie jak dzik, głupie jak krowa. Dobre do jedzenia - zabezpieczamy wszystkie sanie.
- Nie idziemy z nimi? - żal i niedowierzanie Jarka rozśmieszyło czeladnika.
- Nie. Wrócą zaraz i będziesz się uczył oprawiać, ale na razie trzeba się przed szkodnikami ochronić.
- Szkoda.
- Chodź bąku, będziesz przeładowywał sprzęt biwakowy na trzecie sanie - ruszyli przez głęboki śnieg na przód karawany wyciskając w miękkim śniegu swoje ślady.
- Obóz gdzie zrobimy? - Jarek z łatwością podążał za Zbyszkiem.
- Pół godziny drogi stąd jest kotlina między drzewami i dobrze ukryta jaskinia z bieżącą wodą.
- Stały punkt? Uch, co jest? - węzeł na pakunku zaciągał się coraz mocniej, zamiast dać się rozwiązać.
- Zostaw. To sanie Henryka Krwawego.
- No to co, ale tu jest sprzęt do przepakowania - Jarek wskazał na brązową paczkę którą próbował wyjąć z sań. Stos podobnych leżał już przy pierwszym zaprzęgu. Chłopiec spojrzał bezradnie na zasupłane bagaże.
- Zostaw - Zbyszek machnął ręką. - Heniek nie ufa nikomu. - Odkąd skóra misia grizzli próbowała odgryźć rękę synowi patrona, nauczył się kilku pożytecznych zaklęć.
Pożyteczne zaklęcia. Też coś. Chłopiec wzruszył ramionami. Pożyteczne zaklęcie to takie, które znajduje drogę, zapewnia ogień i ciepło. No, może jeszcze przywołanie, ale ono nie zawsze Jarkowi wychodziło. Zaczął przerzucać paczki ze sprzętem. Wciąż miał jednak wrażenie, że w tej śnieżnej ciszy ukrywa się kilka tajemnic.
Kiedy przy kolacji obejrzał zawartość jednej z paczek Krwawego Henia nie miał już tak pewnej miny. Przy wyprawianiu skóry śnieżnej kuropatwy myśliwi potrzebowali oprócz popiołu z ogniska kilku wyciągów roślinnych. Henryk sięgnął więc do swoich zapasów, a kiedy sznurek sam się rozwiązał pod dotykiem ręki właściciela, oczom wszystkich ukazało się spore laboratorium z zapasem eliksirów (korę dębową, brzozową, wierzbową, korzeń pięciornika - kurzego ziela) i pokaźną kolekcją błyszczących narzędzi. Noży też. Żaden ze znanych Jarkowi mysliwych nie miał takiego sprzętu.
- Panie - zagadnął Krwawego nieśmiało.
- Czego? - zajęty precyzyjną robotą łowca nawet nie spojrzał na młodzika.
- Do czego te wszystkie noże?
- Po co ci wiedzieć?
- Ja jestem ciekawy.
- Ciekawość jest najszybszą drogą do krainy wiecznej zmarzliny - odparł łowca obracając skórę na drugą stronę.
- Jak to jest, że kuropatwa, ptaszysko w końcu, ma skórę jak jeleń? - pytania same cisnęły się Jarkowi na usta.
- Ptaszek? - głos łowcy nabrał niebezpiecznie drwiących tonów. - Czytałeś ty jakie książki przed wyprawą robaczku?
- Czytałem. I byłem na kilku. Wyprawach. Borsuk prowadził.
- To ty jesteś chłopakiem Borsuka? Szukał cię latem, gałganie.
- Nie. Poszedłem z nim, aleśmy się rozstali w Suchych Trzęsawiskach.
- Toś ty Wacka synowiec? - Henryk oderwał się od roboty i spojrzał bystro na chłopaka.
- Panie Heniu - Jarek rozejrzał się czujnie, ale wszyscy byli zajęci przygotowywaniem sprzętu na jutrzejsze łowy i czczą gadaniną jak zwykle przed polowaniem. Ściszył głos - Panie Heniu, ja bardzo proszę, jak w jaskiniach Barbary. Niech pan nie puszcza w świat tej informacji.
- A bo? - migające światło ogniska wyostrzyło rysy starego człowieka.
- Ojczym mnie wyklął. Wyrzucił. Ja do ćwiartowania nie mam ręki.
- O konie poszło? - twardy wzrok myśliwego ciężko było znieść.
- O konie, króliki, polowania dla przyjemności. I takie tam.
- Takiś delikacik? A buźkę Ewce kto zdefasonował? Do tej pory warkoczyki ze skóry na policzkach nosi.
- Ewka była żmiją. Donosiła i dręczyła. A w polowaniach na wilkołaki sensu nie widzę.
- Zwłaszcza w ... - Henryk przerwał na chwilę. Pozwolił swoim kolegom zabrać skórę do rozpięcia na specjalnych kołkach w jaskini. Otrzepał dłonie i starannie zamknął niebezpieczną paczkę. Jarek już się nie dziwił tym zabepieczeniom.
- A panowie to do wspólnej kompanii i polewki dołączą? - mistrz Rupert pojawił się niespodziewanie z ciemności. Henryk i Jarek się wzdrugnęli.
- Kolacja. Hm. Dobrze ugotowana kuropatwa to dobra rzecz.
- Ładnie nam wyszła. Prosto pod łuki - Rupert przyjrzał się ciekawie pakunkowi Henryka.
- Śnieg padał i nie słyszała psów - Jarek wtrącił swoje trzy grosze.
- O, widzisz, mistrzu, jaki mądrala się znalazł? - Henry puścił oczko do Ruperta i zmierzwił włosy na głowie Jarka.
- Ale dalej nie wiem, dlaczego ona ma taką mocną skórę.
- Ty, młody, sprzątnij tu - Henryk wskazał na pozostałości skór i sierści. Rupert zmarszczył nieco brew, ale nic nie powiedział. Obaj odeszli do zgromadzonych przy polewce myśliwych.
- Pośpiesz się z tym - rzucił na odchodnym. - Zupa nie będzie czekać.
Z cienia wyślizgnął się Zbyszek. Już nie wyglądał jak starszy brat, ani nawet spokojny czeladnik.
- Pomogę ci. Dobrze, że jutro łowcy idą sami.
- A my?
- My mamy obserwować. Poszukamy, popatrzymy. Będzie łatwo na książkach lub obrazkach umieścić.
Wyrzucili odpadki poza jaskinię, w jar. Wyraźnie od pewnego czasu był używany do tych celów, gdyż na dnie bielały kości jakichś zwierząt. Wracając zagarnęli jeszcze kilka suchych gałęci do ogniska.
Smakowity zapach myśliwskiej zupy wypełniał jaskinię. Część ludzi już się położyła się spać wokół ogniska. Czuwała tylko ekipa z Rączkowa. Chłopcy złożyli chrust obok ogniska i usiedli zmęczeni. Ktoś wyskrobał dla nich przyzwoite, choć lekko przypalone porcje. Oczy im się zamykały, ale zjedli. Rupert wpatrywał się w twarz Jarka, ale ten ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin