LeGuin Ursula K - Nowa Atlantyda.pdf

(556 KB) Pobierz
914980114.001.png
Ursula K. Le Guin
Nowa Atlantyda
Nowa Atlantyda
Wracając z Tygodnia na Łonie Przyrody siedziałam w autobusie obok dziwnego
mężczyzny. Przez długi czas nie odzywaliśmy się do siebie; ja cerowałam pończochy, a on
czytał. Kilka kilometrów przed Gresham autobus zepsuł się. Kłopoty z kotłem jak to się
zwykle zdarza, kiedy kierowca robi wszystko, żeby wydusić z wozu ponad pięćdziesiąt
kilometrów na godzinę. Był to Ponaddźwiękowy, Ponadwizyjny Dalekobieżny Węglowiec,
wersji Deluxe z Domowymi Wygodami, to znaczy z toaletą i dość wygodnymi fotelami; w
każdym razie wygodne były te, które nie wypadły jeszcze z szyn mocujących. Wszyscy
siedzieliśmy w autobusie, bo padał deszcze. Zaczęliśmy rozmawiać, jak to na ogół bywa,
kiedy maszyna psuje się i mamy nieplanowany postój. Mężczyzna uniósł broszurę, którą
czytał, i poklepał ją. Wyglądał ascetycznie i po belfersku gestykulował rękoma.
- Ciekawe - zagadał. - Czytam właśnie, że z głębin morza wyłania się nowy kontynent.
Błękitne pończochy były beznadziejne. Żeby cerować, trzeba jeszcze mieć coś oprócz
dziur.
- Z jakiego morza?
- Jeszcze nie wiedzą. Większość specjalistów uważa, że z Atlantyku. Ale są oznaki, że
to samo dzieje się na Oceanie Spokojnym.
- Czy nie za ciasno zrobi się na oceanach? - zapytałam nie do końca poważnie. Byłam
trochę kąśliwa przez tę przerwę w podróży i pończochy; takie ciepłe, kiedyś mi dobrze
służyły.
Znów klepnął dłonią broszurę i bez cienia uśmiechu potrząsnął głową.
- Nie - odparł. - Stare kontynenty giną pod wodą, żeby ustąpić miejsca nowym. Widać
to gołym okiem.
Rzeczywiście. Wyspa Manhattan leży zalana czterema metrami wody przy odpływie,
a na placu Ghirardelli mieszkają teraz ostrygi.
- Sądziłam, że woda podnosi się wskutek topnienia biegunów.
Znowu potrząsnął głową.
- Też. Z powodu efekty cieplarnianego Antarktyda może okazać się niezdatna do
zamieszkania. Ale czynniki klimatyczne nie tłumaczą wynurzenia się nowych albo, kto wie,
może i bardzo starych, kontynentów na Atlantyku i Pacyfiku. - Wyjaśniał mi ruch mas
kontynentalnych, ale mnie tymczasem urzekł pomysł mieszkania na Antarktydzie i na chwilę
oddałam się marzeniom. Wyobrażałam ją sobie jako białoniebieski, pusty cichy teren, a za
górą Erebus, gdzie nie wschodzi słońce, rozświetlony złotawą łuną od pół nocy. Niewielu
ludzi tam mieszkało; oni też byli cisi, ubrani w białe krawaty i fraki. Niektórzy z nich nosili
oboje i altówki. Biały ląd długą ciszą zmierzał na południe, w kierunku bieguna.
I tak się składa, że akurat w przeciwną stronę niż rekreacyjny teren Górzystego
Zakątka Przyrody. Zmęczyły mnie te wakacje. Nie miałam pretensji do współwczasowiczek,
mieszkanek internatu, ale makaron na śniadanie i tyle organizowanych gier sportowych...
Cieszyłam się na myśl o pieszej wycieczce do Narodowego Rezerwatu Leśnego,
największego lasu, jaki ostał się na terenie Stanów, lecz drzewa wcale nie wyglądały tak jak
na pocztówkach i w folderach Federalnego Biura Upiększania. Rosły rachityczne i wszystkie
miały maleńkie plakietki informujące, jak związek je sadził. W gruncie rzeczy więcej tam
było zielonych stołów śniadaniowych i cementowych przybytków „Dla Kobiet” i „Dla
Mężczyzn” niż drzew. Las okalały druty pod napięciem, żeby powstrzymać od wejścia osoby
nie upoważnione. Strażnik opowiadał o górskich sójkach, „zuchwałych małych złodziejach”,
które, jak mówił: „znienacka nadlatują i wyrywają turystom kanapki”. Nie widziałam jednak
żadnych sójek. Może dlatego, że nasza wyprawa przypadła akurat na cotygodniową dobę
Walki z Nadmiarem Kalorii! Dzień obowiązujący wszystkie kobiety, więc nie miałyśmy
kanapek. Gdybym ujrzała jakąś górską sójkę, być może sama byłabym gotowa wyrwać jej
kanapkę. Tak czy owak, miałam za sobą wyczerpujący tydzień i żałowałam, że nie zostałam
w domu i nie ćwiczyłam, mimo że straciłabym tym samym całą tygodniówkę, ponieważ
siedzenie w domu oraz ćwiczenie gry na altówce w rozumieniu Federalnego Związku
Związków nie liczy się jako dopełnienie obowiązku rekreacji.
Kiedy wróciłam z wycieczki na Antarktykę, mężczyzna znów czytał. Zerknęłam na
jego broszurę i to właśnie wydało mi się dziwne. Broszura nosiła tytuł: „Zwiększenie
wydajności w państwowych szkołach dla księgowych” i jeden akapit tekstu, na który rzuciłam
okiem, przekonał mnie, że nie było tam ani słowa o wynurzaniu się nowych kontynentów.
Ani jednego nawet słowa.
Potem musieliśmy wysiąść i pójść na piechotę do Gresham, gdyż zdecydowano, że
wszystkim nam najlepiej zrobi przesiadka na Szybką Linię Transportową Okręgu Wielkiego
Portland. Ponieważ tyle zdarzało się awarii, autobusowe towarzystwo czarterowe nie miało
już sprawnych autobusów, które mogłyby po nas podjechać. Szliśmy w deszczu i było dość
nudno z wyjątkiem fragmentu trasy, kiedy mijaliśmy Komunę Zimnej Góry. Teren otoczony
był murem, żeby nie plątał się tam nikt niepowołany, a duży neon nad wejściem informował,
że to właśnie KOMUNA ZIMNEJ GÓRY. Widzieliśmy nawet ludzi w najprawdziwszych
dżinsach i chustach ponczo, którzy przy autostradzie sprzedawali turystom paski z makramy,
odlewane w piasku świece i chleb sojowy. O czwartej czterdzieści wsiałam w Gresham do
Odrzutowego Pociągu Szybkiej Linii Transportowej Okręgu Wielkiego Portland, który jechał
do Burnside i Wschodniej 230, a późnej przeszłam do 217-ej, skąd odjechałam autobusem do
Skrótu Goldschmidta i przesiadłam się na autobus wahadłowy, który też miał kłopot z kotłem,
zatem do śródmiejskiego węzła transportowego dotarłam dopiero dziesięć po ósmej.
Autobusy odchodzą stamtąd co sześćdziesiąt minut o równych godzinach, zamówiłam więc
sobie bezmięsnego hamburgera w Jadłodajni Pod Grubym Na Palec Stekiem w Langhorn,
zapakowałam się do autobusu o dziewiątej i na dziesiątą dojechałem do domu. Kiedy
weszłam do mieszkania, pstryknęłam przełącznik, żeby zapalić światło, ale nadal nie było
prądu. W Zachodnim Portland mieliśmy już od trzech tygodni przerwę w dostawie energii. Po
omacku szukałam świec w ciemnościach i minęła co najmniej minuta, nim zauważyłam, że
ktoś leży na łóżku.
Wpadłam w panikę i znów spróbowałam zapalić światło.
W chudym, długim wzgórku domyśliłam się leżącego mężczyzny. Pomyślałam, że
jakiś złodziej wdarł się do mnie pod moją nieobecność i umarł. Otworzyłam drzwi, żebym
mogła szybko stamtąd uciec albo żeby przynajmniej ktoś usłyszał mój ewentualny krzyk.
Potem udało mi się opanować na tyle, by przestać się choć na chwilę trząść i zapalić zapałkę.
Podeszłam do łóżka.
Światło mu przeszkadzało. Odchrząknął chrapliwie i odwrócił głowę. Ujrzałam
obcego człowieka, ale jego brwi były mi znajome, rozstaw zamkniętych powiek też...
Obudził się, kiedy tak stałam nad nim ze świeczką w ręku. Roześmiał się i rozespany
mruknął:
- Ach, moje Psyche, z miejsca, które zwą świętą ziemią!
Żadne z nas nie rozczulało się nadmiernie nad spotkaniem. Owszem, okazało się
niespodziewane, ale to że w końcu był ze mną, wydawało się bardziej naturalne niż to, że go
wcześniej nie było. Poza tym za bardzo czuł zmęczenie, żeby mieć siły na okazywanie uczuć.
Leżeliśmy razem w ciemności i on opowiadał, jak to go przed terminem wypuszczono z
Obozu Rehabilitacyjnego ze względu na uszkodzenie kręgosłupa, jakiego doznał w wypadku
w żwirowni i jak to ktoś na górze, w obawie, że jego stan zdrowia może się niebezpiecznie
pogorszyć, postanowił go zwolnić. Gdyby umarł w Ośrodku, znów zrobiły się szum w prasie
za granicą, a przecież i tak świat ciągle huczał od plotek o Obozach Rehabilitacyjnych i
Federalnym Stowarzyszeniu Szpitali, w których na skutek rozmaitych chorób wciąż
dochodziło do zgonów. A w końcu jest trochę naukowców za granicą, którzy słyszeli o
Simonie, bo ktoś w Pekinie opublikował jego dowód słuszności Hipotezy Goldbacha. No
Zgłoś jeśli naruszono regulamin