Resnick Mike - Mallory 01 - Na Tropach Jednorożca.doc

(1066 KB) Pobierz
Mike Resnick

Mike Resnick

Na tropach Jednorożca

Stalking the Unicorn

Przekład Danuta Górska

Data wydania oryginalnego 1987

Data wydania polskiego 1990

Rozdział pierwszy

20.35 - 20.53

Mallory podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz przez warstwę brudu.  Pięć pięter niżej ludzie niezmordowanie pędzili ulicą z teczkami i pakunkami w rękach, a obok krawężnika cal po calu posuwał się rozciągnięty sznur żółtych taksówek.

Gwiazdkowe dekoracje wciąż jeszcze poprzyczepiane były do latarni, a kilku Świętych Mikołajów - którzy widocznie nie zdawali sobie sprawy, że był już sylwester, albo po prostu postanowili wykazać trochę własnej inicjatywy - potrząsało dzwoneczkami, zanosiło się śmiechem i dopominało o datki.

Mallory oparł się o szybę i spojrzał prosto w dół, na chodnik przed frontem budynku.

Dwaj krzepcy mężczyźni, którzy pełnili tam wartę przez cały dzień, odeszli.  Uśmiechnął się szeroko: nawet bandyci bywają głodni. Zanotował w myślach, żeby wyjrzeć jeszcze raz za półgodziny i sprawdzić, czy wrócili na posterunek.  Telefon zadzwonił. Mallory obejrzał się, nieco zdziwiony, że aparat nie został jeszcze wyłączony z sieci, i przelotnie zaciekawił się, kto mógłby do niego dzwonić o tej porze.

Wreszcie dzwonek umilkł, a on podszedł do krzesła i ciężko usiadł.  To był długi dzień. To był również wyjątkowo długi tydzień. To był w dodatku zdecydowanie za długi miesiąc.

Rozległo się pukanie do drzwi. Zaskoczony Mallory wyprostował się gwałtownie i zaskowytał z bólu.

Drzwi otwarły się ze skrzypieniem i do środka zajrzała wiekowa, obramowana siwizną twarz.

- Nic panu nie jest, panie Mallory?

- Chyba coś sobie naciągnąłem - mruknął Mallory, delikatnie masując kark prawą ręką.

- Mogę wezwać lekarza - zaofiarował się staruszek.

Mallory potrząsnął głową.

- Wszystkie potrzebne lekarstwa mamy na miejscu.

- Czyżby?

- Jeśli otworzysz szafę, na najwyższej półce znajdziesz butelkę - oznajmił Mallory. - Zdejmij ją i przynieś tutaj.

- Ho, ho, to bardzo wspaniałomyślnie z pana strony, panie Mallory - oświadczył staruszek drepcząc po zniszczonym linoleum w stronę szafy.  - Pewnie masz rację - przyznał Mallory. Przestał rozcierać sobie kark. - No więc co mogę dla ciebie zrobić, Ezekielu?

- Zobaczyłem, że światło się pali - wyjaśnił staruszek wskazując samotną lampę wiszącą nad pustym drewnianym biurkiem Mallory’ego - i pomyślałem, że zajrzę do pana, żeby panu życzyć szczęśliwego Nowego Roku.

- Dzięki - odparł Mallory. Uśmiechnął się ze smutkiem. - Nie wyobrażam sobie, żeby ten nowy rok mógł być o wiele gorszy od poprzedniego.  - Hej, to musiało sporo kosztować! - zawołał staruszek odsuwając na bok kilka znoszonych kapeluszy i wyciągając butelkę. Przyjrzał się jej uważnie. - Tu jest wstążka.

Dostał to pan na Gwiazdkę od jakiegoś klienta?

- Nie całkiem. Dał mi ją mój wspólnik. - Urwał. - Mój były wspólnik. Taki pożegnalny prezent niespodzianka. Leży tutaj prawie od czterech tygodni.  - Na pewno wybulił za nią ze dwadzieścia dolców - stwierdził Ezekiel.  - Co najmniej. To pierwszorzędny słodowy burbon z Kentucky. W swojej naturalnej postaci został pewnie użyźniony przez Postrach Seattle albo Sekretarza.  - Nawiasem mówiąc przykro mi z powodu pańskiej żony - zmienił temat Ezekiel.  Otworzył butelkę, pociągnął łyk, wymamrotał z zadowoleniem: - Ach! - i podał butelkę Mallory’emu.

- Nie musisz się przejmować - odparł Mallory. - Świetnie sobie radzi.  - Więc pan wie, gdzie ona jest? - zagadnął Ezekiel, sadowiąc się na krawędzi biurka.

- Oczywiście, że wiem, gdzie ona jest - odpowiedział Mallory z irytacją. - Jestem detektywem, pamiętasz? - Odebrał staruszkowi butelkę i napełnił brudny kubek z emblematem drużyny baseballowej New York Mets i pękniętym uszkiem, które niegdyś osobiście przyklej) z powrotem. - Nie wymagam, żebyś mi wierzył na słowo.

Sprawdź na

drzwiach biura.

Ezekiel strzelił palcami.

- Cholera! Właśnie o tym chciałem z panem pomówić.

- O czym? - zdziwił się Mallory.

- O drzwiach do pańskiego biura.

- Strasznie skrzypią. Trzeba je trochę naoliwić.

- Trzeba je nie tylko naoliwić - stwierdził Ezekiel. - Pan przekreślił nazwisko

pana

Fallico czerwonym lakierem do paznokci.

Mallory wzruszył ramionami.

- Nie mogłem znaleźć innego koloru.

- Administracja żąda, żeby pan wynajął malarza, który zrobi to porządnie.  - Na jakiej podstawie zakładasz, że malarz potrafi lepiej ode mnie przekreślić nazwisko pana Fallico?

- Mnie to nie robi żadnej różnicy, panie Mallory - zapewnił Ezekiel. - Ale pomyślałem sobie, że powinienem pana po przyjacielsku ostrzec, zanim oni znowu zaczną się odgrażać.

- Znowu? - powtórzył Mallory zapalając papierosa i rzucając zapałkę na podłogę, gdzie wypaliła niewielki brązowy znak, niczym się nieróżniący od kilkuset innych brązowych śladów spalenizny. - Nigdy dotąd nie grozili moim drzwiom.  - Wie pan, o co mi chodzi - zaznaczył Ezekiel. - Ciągle się pana czepiają w sprawie czynszu i że pan wyrzuca papierowe kubki przez okno, i że jacyś podejrzani klienci łażą po korytarzu.

- Nie wybieram swoich klientów. To oni mnie wybierają.  - Odbiegamy od tematu - oświadczył Ezekiel. - Pan zawsze był dla mnie miły, zawsze gotów poświęcić mi chwilę czasu i poczęstować kieliszkiem czy dwoma, i pan jeden nie nazywa mnie Zeke, chociaż prosiłem wszystkich, żeby tak do mnie nie mówili...  więc nie chciałbym patrzeć, jak pana wyrzucają za takie głupstwo jak napis na drzwiach.  - Zaczekaj, aż otworzą pocztę w następny poniedziałek i nie znajdą tam mojego czeku - powiedział Mallory z ponurym uśmiechem. - Gwarantuję ci, że całkiem zapomną o drzwiach.

- Znam gościa, który mógłby to przemalować za dwadzieścia dolców - nalegał Ezekiel. - Dwadzieścia pięć, jeśli chce pan mieć złote litery.  - To jest część budynku - zauważył Mallory, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w rozżarzony koniuszek papierosa. - Administracja powinna za to zapłacić.  Ezekiel zachichotał.

- Nasza administracja? Chyba pan żartuje, panie Mallory.

- A dlaczego nie? Za co, do cholery, płacę czynsz?

- Pan nic płaci czynszu - sprostował staruszek.

- No więc gdybym płacił, to za co?

Ezekiel wzruszył ramionami.

- Nie mym zielonego pojęcia.

- Ani ja - zgodził się Mallory. - Więc chyba nie będę płacił. - Odwrócił się do drzwi.- Poza tym dosyć mi się podoba tak, jak jest.

- Z tym przekreślonym nazwiskiem pana Fallico? - upewnił się Ezekiel, obrzucając drzwi krytycznym spojrzeniem.

- Sukinsyn uciekł do Kalifornii z moją żoną, no nie?  - Wiem, że to nie mój interes, panie Mallory, ale pan pyskował na nich oboje bez przerwy od pięciu lat. Powinien pan się cieszyć, że się pan ich pozbył.  - Chodzi o zasadę! - warknął Mallory. - Nick Fallico zgarnia w Hollywood dwa tysiące dolarów na tydzień jako konsultant w telewizyjnym serialu kryminalnym, a ja tkwię tutaj, mając na karku wszystkich jego klientów i miesięczny rachunek z pralni!  - Nie robił pan prania, odkąd ona wyjechała?

- Nie wiem, jak się włącza pralkę - wyznał Mallory z zakłopotaniem wzruszając

ramionami. - Poza tym w zeszłym tygodniu zabrali ją do sklepu. - Popatrzył na

staruszka. -

Chyba wiesz, że nie z własnej winy wpakowałem się w takie długi - dorzucił

gwałtownie. -

Ona mi w tym pomogła. - Zagapił się na swojego papierosa. - A co najgorsze, ten

podstępny

drań zabrał moje półbuty.

- Pańskie półbuty, panie Mallory?

Mallory przytaknął.

- Doreen za butelkę burbona to uczciwa zamiana, ale będzie mi brakowało tych

półbutów. Miałem je od czternastu lat. - Zawahał się. - Cholerny świat, były ze

mną o wiele

dłużej niż Doreen.

- Przecież może pan sobie kupić drugą parę.

- Ale tamte już przestały mnie cisnąć.

Ezekiel zmarszczył czoło.

- Nie bardzo rozumiem. Przez czternaście lat nosił pan półbuty, które pana cisnęły?

- Dwanaście - sprostował Mallory. - Przez ostatnie dwa lata chodziłem w nich z wielką przyjemnością.

- Dlaczego?

- Ponieważ Doreen ani razu nic zamiotła podłogi, odkąd z nią zamieszkałem.

- Pytałem, dlaczego nie kupił pan sobie półbutów, które by na pana pasowały?

Mallory gapił się na staruszka przez długą chwilę, potem westchnął ciężko i

skrzywił

się.

- Wiesz co, nie cierpię takich pytań.

Ezekiel parsknął śmiechem.

- No, w każdym razie chciałem pana ostrzec, że oni zamierzają złożyć na pana skargę z powodu tych drzwi.

- Dlaczego ty ich nie pomalujesz? W końcu jesteś dozorcą.

- Jestem pracownikiem sanitarnym - poprawił go staruszek.

- Co za różnica?

- Mniej więcej trzydziestu centów za godzinę. I ja nie maluję drzwi. Do diabła, robię się już taki stary i zreumatyzowany, że ledwie mogę przejechać szczotką po korytarzu.

- Dziesięć dolarów - zaproponował Mallory.

- Dwadzieścia.

- Za dwadzieścia mogę mieć twojego przyjaciela.

- To prawda - przyznał Ezekiel. - Ale on nie zna ortografii.

- Więc dlaczego mi go polecałeś?

- Bo to dobry fachowiec i potrzebuje tej pracy.

Mallory uśmiechnął się ironicznie.

- Taak, mój bystry umysł detektywa podpowiada mi, że malarz szyldów, który nie zna ortografii, może mieć trudności ze znalezieniem pracy.  - Piętnaście dolarów - powiedział Ezekiel.

- Dwanaście i będziesz mógł obejrzeć wszystkie świńskie zdjęcia, które zrobię przy następnej sprawie rozwodowej.

- Umowa stoi! - oświadczył Ezekiel. - Oblejmy to.  - Będziesz musiał zaczekać na pieniądze do przyszłego tygodnia - dodał Mallory przekazując mu butelkę.

- Daj pan spokój, panie Mallory - zaprotestował staruszek pociągając łyk. - Co to jest dla pana dwanaście dolców?

- Wszystko zależy od tego, czy ten cholerny deszcz przestanie wreszcie padać i

czy

Akwedukt wyschnie do jutra po południu. - Mallory prychnął z niesmakiem. - Kto

kiedy

słyszał, żeby padało w sylwestra?

- Chyba nie postawi pan znowu na Odlota?

- Jeśli tor będzie suchy.

- I nie przeszkadza panu, że ten koń przegrał osiemnaście gonitw z rzędu?

- Ani trochę. Uważam, że statystycznie biorąc powinien wygrać chociaż jedną.  - Jak pan mi zapłaci przed biegiem, zrobię to za dziesięć dolarów - zaproponował Ezekiel.

Mallory wyszczerzył zęby, sięgnął do kieszeni i wyciągnął zwitek zmiętych banknotów. Odliczył dwa i pchnął je przez biurko w stronę staruszka.  - Twarda z pana sztuka, panie Mallory - stwierdził Ezekiel chowając pieniądze. - Pomaluję te drzwi pojutrze. - Urwał. - Co mam napisać?  - John Justin Mallory - odparł Mallory rysując litery ręką w powietrzu. - Największy detektyw świata. Dyskrecja zapewniona. Najlepsze usługi, najwyższe ceny.

Specjalna zniżka

dla pań używających pejczy i skórzanych strojów. - Wzruszył ramionami. - No

wiesz, coś w

tym rodzaju.

- Poważnie, panie Mallory.

- Tylko moje nazwisko.

- Nie chce pan, żebym napisał pod spodem: „Prywatny Detektyw”?

Mallory potrząsnął głową.

- Nie należy odstraszać osób postronnych.

Ezekiel zachichotał i jeszcze raz pociągnął z butelki.  - To rzeczywiście pierwszorzędna gorzała, panie Mallory. Założę się, że dojrzewała w dębowych beczkach, całkiem jak na tych reklamach.  - Zgadzam się z tobą. Gdyby to było cygaro, miałbym pewność, że zostało zwinięte na udzie pięknej Kubanki.

- Człowiek powinien łyknąć sobie czegoś ekstra, żeby powitać Nowy Rok.

- Albo zapomnieć o starym.

- A właśnie, co pan tu robi o tej porze w sylwestrowy wieczór?

Mallory skrzywił się.

- Miałem drobne nieporozumienie ze swoją gospodynią.

- Wyrzuciła pana?

- Nie użyła aż tylu słów - odparł Mallory. - Ale kiedy zobaczyłem swoje meble Uwalone na kupę w korytarzu, posługując się wyostrzoną zdolnością dedukcji doszedłem do wniosku, że spędzę tę noc w biurze.

- To fatalnie. Powinien pan się bawić i świętować.  - O północy będę świętował jak wszyscy diabli. Chciałbym, żeby ten cholerny rok jak najszybciej się skończył. - Popatrzył na staruszka. - A co z tobą, Ezekielu?  Ezekiel spojrzał na zegarek.

- Jest mniej więcej ósma czterdzieści. Zamykam o dziewiątej, a potem zabieram żonę na Times Square. Niech pan ogląda telewizję za parę godzin; może pan nas zobaczy.

- Postaram się - obiecał Mallory, któremu nie chciało się wyjaśniać oczywistego faktu, że w jego biurze nie ma telewizora.

- Może jeszcze ktoś pana zaprosi na przyjęcie - powiedział współczująco staruszek. - Paru facetów szukało pana wcześniej, około czwartej. Mówili, że może wrócą.  - Potężni, umięśnieni, jakby przez cały czas zażywali steroidy? - upewnił się Mallory.

- Właśnie.

- Oni wcale nie chcą wynająć detektywa - oświadczył Mallory. - Prawdę mówiąc -

oni

chcą zamordować detektywa.

- Co pan im zrobi?- zaciekawił się Ezekiel.

- Absolutnie nic.

- Więc dlaczego chcą pana sprzątnąć?

- Wcale nie chcą - odparł Mallory. - Tylko jeszcze o tym nie wiedzą.

- Chyba nie bardzo pana rozumiem.

Mallory westchnął.

- Nick potrzebował forsy, żeby wyjechać na Zachód - Doreen ma rozmaite wady i zalety, ale na pewno nie jest tania - więc zaszantażował kilku naszych klientów.  - I zostawił im pana na pożarcie?

Mallory przytaknął.

- Wygląda na to, że nie wszyscy podzielają poglądy Nicka na metody zbierania funduszy.

- Najlepiej niech im pan powie, że to nie pana wina.

- Taki miałem zamiar. Tylko jak dotąd nie znalazłem sposobności. Coś w wyrazie

ich

twarzy nasunęło mi wniosek, że raczej nie są w nastroju do rozmowy. Myślę, że za

parę dni

ochłoną, a wtedy dojdziemy do porozumienia.

- W jaki sposób? - zapytał Ezekiel.

- No, jeśli nie będzie innego wyjścia, podam im adres Nicka w Kalifornu.

- To do pana niepodobne, panie Mallory.

- Zostałem detektywem, żeby łapać szantażystów, a nie żeby ich chronić - odparł Mallory.

- Zawsze się nad tym zastanawiałem.

- Nad czym?

- Dlaczego ktoś zostaje detektywem. To nie jest takie pasjonujące zajęcie, jak pokazują w telewizji.

- Powinieneś zobaczyć, jak to wygląda od mojej strony.

- Więc dlaczego pan wybrał ten zawód?

Mallory wzruszył ramionami.

- Sam nie wiem. Chyba naoglądałem się za dużo filmów z Bogartern. - Zabrał z powrotem butelkę, jeszcze raz napełnił kubek z emblematem New York Mets, pociągnął łyk i skrzywił się. - Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem, tyle ci powiem.  Najczęściej czuję się jak fotograf z „Hustlera”... a ilekroć mi się poszczęści i złapię jakiegoś złodzieja albo handlarza narkotyków, facet jest z powrotem na wolności, zanim jeszcze zdążę wrócić do biura. - Przerwał. - A najgorsza w tym wszystkim jest Velma.  - Nie znam żadnej Velmy - oświadczył Ezekiel.

- Ani ja - przyznał Mallory. - Ale zawsze chciałem mieć pulchną, łagodną sekretarkę imieniem Velma. Nie wymagam wiele: powinna się ubierać u Fredericka w Hollywood, powinna być niewolniczo uległa i może trochę erotomanka. Taka typowa sekretarka detektywa. - Popatrzył na butelkę. - A tymczasem mam Gracie.  - To bardzo miła pani.

- Możliwe, ale waży dwieście funtów, przez prawie dwa lata nie zapisała poprawnie ani jednej wiadomości, potrafi rozmawiać wyłącznie o alergiach swoich dzieci i oprócz mnie ma jeszcze dwóch pracodawców: jednookiego dentystę oraz krawca, który nosi złote łańcuszki. - Przerwał i zamyślił się. - Chyba przeniosę się do Denver.  - Dlaczego do Denver?

- A dlaczego nie?

Ezekiel zachichotał.

- Pan ciągle opowiada, że pan się wyprowadzi i zmieni pracę, ale nigdy pan nie dotrzymuje słowa.

- Może tym razem dotrzymam - mruknął Mallory. - Na pewno są miejsca lepsze od Manhattanu. - Zawahał się. - Słyszałem, że Phoenix jest bardzo ładne.  - Byłem tam. O północy można smażyć jajka na chodniku.

- Więc jedna z Karolin.

Ezekiel spojrzał na zegarek.

- Muszę już iść, panie Mallory - oznajmił wstając i podchodząc do drzwi. -

Miłego

wieczoru panu życzę.

- Tobie również - odparł Mallory.

Staruszek wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.  Mallory podszedł do okna i przez parę minut wyglądał na zewnątrz przez warstwę brudu. Oderwał od ściany płat łuszczącej się szarej farby, zastanowił się, dlaczego ten pusty pokój wydaje się taki mały, wreszcie usiadł z powrotem za biurkiem i znowu zdjął nakrętkę z butelki whisky, żeby łyknąć za zdrowie słodkiej Velmy, która nigdy nie istniała.  Pociągnął jeszcze cztery razy na cześć czterech przeciwnych naturze aktów seksualnych, których nigdy nie miał odwagi zaproponować Doreen (a które ona właśnie w tej chwili radośnie uprawiała z Fallico, czego był absolutnie pewien), kolejny raz za ostatnią gonitwę, którą wygrał Odlot (zakładając, że Odlot w ogóle wygrał jakąś gonitwę w odległej i zamierzchłej przeszłości; bardzo możliwe, że tylko osiemnaście razy dowlókł się do mety): i jeszcze raz za ten koszmarny rok, który wreszcie dobiegał końca.

Zamierzał właśnie wypić za stratę swoich nieodżałowanych półbutów, kiedy spostrzegł, że przed jego biurkiem stoi mały, zielony elf.  - Nieźle ci to wyszło - stwierdził z podziwem. - Ale gdzie są różowe słonie?

- John Justin Mallory?

- Przecież wy, chłopaki, nigdy nic nie mówicie - poskarżył się Mallory. - Zawsze tylko siedzicie i śpiewacie „Santa Lucie”. - Zamrugał i rozejrzał się po biurze. - A gdzie reszta twoich kumpli?

- Pijany - zauważył elf z niesmakiem. - Nieładnie, Johnie Justinie. Bardzo nieładnie.

- Twoi kumple są pijani?

- Nie. Ty jesteś pijany.

- Oczywiście, że jestem pijany. To dlatego widzę małe zielone ludziki.

- Nie jestem człowiekiem. Jestem elfem.

- Wszystko jedno - odparł Mallory wzruszając ramionami. - W każdym razie jesteś mały i zielony. - Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. - Gdzie są słonie?  - Jakie słonie? - nie zrozumiał elf.

- Moje słonie - powiedział Mallory takim tonem, jakby tłumaczył oczywistą rzecz wyjątkowo tępemu uczniowi. - Kim jesteś i co tu robisz?  - Mürgenstürm - oznajmił elf.

- Mürgenstürm? - powtórzył Mallory marszcząc brwi. - Chyba przyjmuje piętro wyżej.

- Nie. Ja jestem Mürgenstürm.

- Siadaj, Mürgenstürm. Skoro już tu jesteś, możesz się napić, zanim znikniesz. - Sprawdził poziom płynu w butelce. - Ale nie za dużo.  - Nie przyszedłem tu, żeby pić - oświadczył Mürgenstürm.

- Dzięki niebiosom za drobne łaski - mruknął Mallory. Podniósł butelkę do ust i

wysączył jej zawartość. - Okay - stwierdził wyrzucając butelkę do kosza na

śmieci. -

Skończyłem. Teraz zaśpiewaj albo zatańcz, czy co tam masz w programie, ale potem

musisz

ustąpić miejsca słoniom.

Mürgenstürm skrzywił się.

- Trzeba będzie cię doprowadzić do stanu trzeźwości, i to szybko.  - Jeśli to zrobisz, znikniesz - ostrzegł Mallory wytrzeszczając na niego oczy jak sowa.

- Dlaczego to musi być sylwester? - jęknął elf.  - Pewnie dlatego, że wczoraj był trzydziesty grudnia - wyjaśnił rozsądnie Mallory.

- I dlaczego ten pijak?

- No, no, licz się ze słowami! - rzucił rozgniewany Mallory. - Może jestem pijany, ale nie jestem pijakiem.

- Dla mnie bez różnicy. Potrzebuję cię teraz, a ty nie jesteś w stanie pracować.

Mallory zmarszczył brwi.

- Myślałem, że to ja cię potrzebuję - oznajmił zaskoczony.

- Może profesor zoologii... - zamruczał do siebie Mürgenstürm.

- To zabrzmiało jak początek limeryku.

Elf westchnął z rezygnacją.

- Nie ma już czasu. Zostałeś tylko ty.

- A to przypomina szmirowatą piosenkę o miłości.

Mürgenstürm obszedł biurko, zbliżył się do Mallory’ego i uszczypnął go w nogę.

- Auu! Po co to zrobiłeś, do cholery?

- Żeby ci udowodnić, że naprawdę tutaj jestem. Johnie Justinie. Potrzebuję cię.

Mallory popatrzył na niego z wściekłością i rozmasował sobie nogę.

- Kto kiedy słyszał, żeby halucynacja zachowywała się po chamsku?

- Mam dla ciebie zadanie, Johnie Justinie Mallory - oświadczył elf.  - Zwróć się do kogo innego. Dzisiaj opłakuję utraconą młodość oraz pozostałe elementy mojej przeszłości, zarówno rzeczywiste, jak i urojone.  - To nie jest sen, to nie jest dowcip i to nie jest delirium tremens - zapewnił elf natarczywym tonem. - Pilnie potrzebuję pomocy wykwalifikowanego detektywa.  Mallory sięgnął do szuflady, wyciągnął wymiętoszoną książkę telefoniczną instytucji i rzucił ją na biurko.

- W tym mieście jest siedmiuset czy ośmiuset detektywów - oznajmił. - Tylko wybierać.

- Wszyscy inni są już zajęci albo poszli się zabawić - odparł Mürgenstürm.  - Chcesz powiedzieć, że w całym Nowym Jorku żaden detektyw oprócz mnie nie siedzi w biurze? - zapytał z niedowierzaniem Mallory.  - To jest wieczór sylwestrowy - przypomniał elf.

Mallory przyglądał mu się przez długą chwilę.

- Domyślam się, że nic zdecydowałeś się na mnie od razu?

- Zacząłem od litery A - przyznał Mürgenstürm.

- I przekopałeś się przez cały alfabet aż do „Mallory i Fallico”?, Chyba zacząłeś w listopadzie.

- W razie potrzeby potrafię działać bardzo szybko.  - Więc dlaczego bardzo szybko nie weźmiesz swojej zielonej dupy w troki i nie wyniesiesz się stąd do diabła? - warknął Mallory. - Budzisz we mnie podejrzenia.

- Johnie Justinie, proszę, uwierz mi, że nie przyszedłbym do ciebie, gdyby to

nie była

sprawa życia i śmierci.

- Czyjej śmierci?

- Mojej - wyznał elf z nieszczęśliwą miną.

- Twojej?

Elf skinął głową.

- Ktoś chce cię zabić?

- To nie jest takie proste.

- Jakoś zawsze tak się składa, że nic nie jest proste - zauważył ozięble Mallory. - Cholera! Zaczynam trzeźwieć, a to była moja ostatnia butelka.  - Pomożesz mi? - nalegał elf.

- Nie wygłupiaj się. Przecież znikniesz najpóźniej za pół minuty.

- Ja nie zniknę! - zawołał elf z rozpaczą. - Ja umrę!

- Teraz zaraz? - upewnił się Mallory i odsunął się z krzesłem od biurka, żeby

zrobić

miejsce dla padającego ciała.

- O wschodzie słońca, jeśli mi nie pomożesz.

Mallory wpatrywał się w Mürgenstürma przez długą chwilę.

- Dlaczego?

- Zginęło coś, co zostało mi powierzone, i jeśli nie odzyskam tego do rana,

postradam

życie.

- Co to takiego?

Mürgenstürm odwrócił wzrok.

- Chyba na razie nie powinienem ci tego mówić, Johnie Justinie.  - Jak, u diabła, mam to odnaleźć, jeśli nawet nie będę wiedział, czego szukam? - obruszył się Mallory.

- To prawda - ustąpił elf.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin