Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 3 - Wojenne Łupy (S-F).pdf

(902 KB) Pobierz
384839145 UNPDF
ALAN DEAN FOSTER
WOJENNE ŁUPY
Tytuł oryginału: The spoils of war
Cykl: Przeklęci tom 3
Przełożył: Jacek Popławski
Data wydania polskiego: 1998
Data wydania oryginalnego: 1993
384839145.001.png 384839145.002.png
Rozdział 01
Chciałabym, żebyś tego nie robiła. Wszyscy tego chcemy. Odpoczywały na tarasie
restauracji. Z tej wysokości miały dobry widok na część miasta, które rozpościerało się przed
nimi na wielkim obszarze. Mahmahar nie był gęsto zaludniony, ale ponieważ prawo
zabraniało wznoszenia budynków wyższych niż cztery kondygnacje, miasto rozwijało się
głównie w poziomie. Mieszkańcy tak bardzo lubili ogrody i parki, że nawet skromniejsze
dzielnice zajmowały olbrzymie obszary.
Miasto nie sprawiało wrażenia wielkiej aglomeracji. Wręcz przeciwnie, daleko mu było
do owych wynaturzonych metropolii, które można znaleźć na Hivistahmie, czy O’o’yanie, a
to dzięki harmonijnej architekturze przeplatającej się z zielenią ogrodów i parków. W takim
środowisku raziły by duże budowle.
Turatreyy liczyło nieco ponad dwa miliony mieszkańców. Było jedną z większych
społeczności Mahmaharu i jego mieszkańcy z dumą nazywali go swoim domem. Tam, gdzie
było to możliwe, Waisowie ograniczali wielkość swoich miast do pięciu milionów
mieszkańców, ale też dbali, żeby nie liczyły mniej niż milion. W samej istocie życia
społecznego, jak we wszystkim innym, Waisowie odnajdywali piękno.
Inni członkowie Gromady traktowali ich za to z mieszaniną lekceważenia i zazdrości.
Wyszydzali Waisów za sztywność i manieryzm, jednocześnie skrycie podziwiając ich
zdolność do tworzenia lub odkrywania we wszystkim sztuki. Nawet najbardziej krytyczni nie
mogli zaprzeczyć, że społeczność i cywilizacja Waisów stanowiła apogeum osiągnięć
Gromady. Inne rasy mogły jedynie próbować ich naśladować, pomimo iż irytowały ich nieraz
czyny (lub ich brak) Waisów. Waisowie bardzo poważnie traktowali tak dużą
odpowiedzialność.
Podobnie, jak każda inna rasa będąca członkiem Gromady, od samego początku, od
ponad tysiąca lat, wspierali wojnę przeciw Ampliturom. To konsekwentne poparcie było
równie silne, jak ich starania, by uniknąć prawdziwej walki. Nie różnili się tym od większości
swoich sprzymierzeńców.
Matka Lalelelang od niechcenia bawiła się trzema stojącymi przed nią tradycyjnymi
naczyniami na napoje. Jedno zawierało aperitif, drugie napój podstawowy, a trzecie
wypełnione było źródlaną wodą lekko aromatyzowaną cytrynowym zapachem, służącą do
ceremonialnego płukania ust pomiędzy daniami. Podobnie jak każdy inny aspekt życia
Waisów, jedzenie obiadu podniesiono do rangi sztuki.
Jako matriarcha rodu, matka musiała mówić takie rzeczy, to była jej rola. Sprzeciw jej
babki byłby dużo bardziej stanowczy, ale owa zacna matrona nie żyła od dwóch lat,
upozowana, zabalsamowana i z należytym szacunkiem złożona w rodzinnym mauzoleum.
Tak więc to matka musiała protestować. Ojciec zostanie poinformowany o wyniku rozmowy,
tylko wtedy, jeśli samice uznają to za właściwe.
– Mogłabyś robić tyle rzeczy mówiła matka. – Wśród całej rodziny i rówieśników w
grupie studentów masz najwyższy wskaźnik inteligencji. Wykazujesz przebłyski geniuszu
zarówno w dziedzinie gawęd poetyckich, jak i we wzornictwie przemysłowym. Cała
inżynieria włącznie z architekturą stoi przed tobą otworem. – Rzęsy o pozłacanych końcach
zatrzepotały ponad szerokimi, niebiesko-zielonymi oczami. – Mogłabyś nawet zostać,
ośmielę się zaryzykować, architektem zieleni!
– Już się zdecydowałam. Właściwe organa zostały powiadomione. – Głos Lalelelang był
pełen szacunku, ale twardy.
Matka pochyliła się i delikatnie, z gracją pociągnęła dziobem aperitif z inkrustowanego
naczynia.
– Ciągle nie rozumiem, dlaczego uznałaś za konieczne wybrać tak niebezpieczną i
niepewną profesję.
– Ktoś musi to robić, mamo. – Chwytnymi, bezpiórymi wypustkami lewego skrzydła
Lalelelang nerwowo przestawiła stojące przed nią cztery małe talerzyki z typowymi dla
południowego posiłku potrawami. – Historyk to szanowany i ceniony zawód.
Starsza samica nastroszyła pióra prostując się na krześle, a skomplikowany język jej
gestów odzwierciedlał głęboką, rodzicielską troskę. Ruchy wyrażały raczej zawód niż złość.
Delikatne przechylenie głowy mówiło o dezaprobacie, a lekkie uwypuklenie opierzonego
szczytu czaszki, o wyrzutach sumienia. Ojciec, zadumała się Lalelelang, opalizowałby i
migotałby teraz szkarłatem. Brak tak bogatego ubarwienia samice musiały nadrabiać
wyrafinowanymi gestami.
Tak czy inaczej, odebrała opinię matki. Sygnalizowała ją w rozmaity sposób przez cały
czas trwania posiłku.
– Wybrałaś zawód historyka dla jakiegoś śmiesznego kaprysu, którego nawet nie próbuję
zrozumieć. – Długie rzęsy wachlowały powietrze między nimi. – To samo w sobie jest już
dziwne, ale jeszcze nie budzi mojego sprzeciwu. Przeraża mnie i unieszczęśliwia twoja
fascynacja wojną. Ta obsesja nie przystoi przedstawicielce rasy Waisów.
– Bez względu na to, jak bardzo nam się to nie podoba, wojna wciąż pozostaje
najważniejszym czynnikiem współczesnej historii, jak również naszego codziennego życia. –
Lalelelang podniosła grono dojrzałych, małych, jasno-zielonych jagód z najbliższego talerza i
używając, jak należało, jedynie koniuszka dzioba odrywała je kolejno od czarnych szypułek.
Gdy skończyła, odłożyła ogołoconą łodygę na pusty talerz, starannie układając ją w taki
sposób, aby żaden z końców nie wskazywał ani na nią, ani na matkę. To prawda, że wybrała
sobie przedziwną profesję, ale ciągle jeszcze pamiętała o dobrych manierach. Przedstawiciele
innych gatunków, którzy przez lata pracowali wyłącznie pośród Waisów, nigdy nie mogli
opanować wszystkich zawiłości tej dziedziny. Po jakimś czasie przestawali zwracać na to
uwagę, co wydatnie pomagało w zmniejszaniu napięć pomiędzy nimi, a ich gospodarzami.
Gdy nadchodził trudny okres, niektórzy, na przykład Massudzi, zarzucali im marnowanie
czasu i energii, a nawet głupotę, ale dla Waisów maniery były kwintesencją rozumnej
egzystencji. Głównym powodem dla którego tak długo i tak bardzo chcieli pokonać wroga był
strach, że w razie porażki narzucony przez Ampliturów Cel zrujnowałby tradycyjne
ceremoniały, bez których, według przekonania Waisów, nie mogła istnieć prawdziwa
cywilizacja. Inne rasy zgadzały się z samą doktryną, ale nie przykładały do niej takiego
znaczenia jak Waisowie.
– Nawet, jeśli zgodzę się z twoim zdaniem, ciągle nie rozumiem, dlaczego nie możesz
rzucić tej pracy i zająć się czymś innym? – Zmartwiony wzrok matki prześlizgnął się po
pobliskim ogrodzie, zbitym gąszczu sześciopłatkowej, żółto-pomarańczowej narstrunii, która
właśnie wspaniale rozkwitła. Klomb obrzeżony był drobnymi, fioletowymi kwiatkami
yunguliu i starsza samica nie wiedziała, czy w pełni pochwala ten wybór. Czarno-białe
kwiatostany wesshu byłyby bardziej kontrastowe i też już się pokazały.
– Wszyscy tylko krytykujemy – pomyślała – nawet własne potomstwo, jak ja teraz. Nic
dziwnego, że pośród ras stanowiących Gromadę, Waisowie byli podziwiani, ale mało lubiani.
Puste opakowanie zakłócające miękką doskonałość ogrodowej Ścieżki przyciągnęło jej
wzrok. Bez wątpienia zostało porzucone przez jakiegoś obcego, wizytującego jej planetą.
Była pewna, że żaden Wais nie naruszyłby w tak rażący sposób estetyki tego miejsca.
Przypuszczalnie był to S’van, chociaż nie byli oni ani mniej, ani bardziej niedbali niż inne
rasy w Gromadzie. Ich lekceważący stosunek do życia graniczył niemal ze świętokradztwem.
Z dużym trudem zwalczyła instynkt, który nakazywał jej zerwać się, przesadzić ozdobną
balustradę i popędzić przez trawnik, by dopaść śmiecia, zanim obrazi on poczucie estetyki
jeszcze jakiegoś przechodnia. Zmusiła się, aby skupić uwagę na czekającą cierpliwie córkę.
– Jestem przekonana, mamo, że do tej właśnie pracy mam największe predyspozycje. –
Lalelelang szukała na pozostałych trzech talerzach czegoś jeszcze do posłania w ślad za
zielonymi jagodami. – Ten sam wskaźnik, dzięki któremu byłabym dobrym inżynierem, albo
architektem zieleni, pomoże mi być dobrą w wybranym zawodzie.
– Nie rozumiem twojego zachowania – wyszeptała matka najsłodszym z możliwych
głosem.
Pociągnęła źródlaną wodę z naczynia i zajęła się jedzeniem, tak zdenerwowana, że
zignorowała protokół ceremonii sięgając od razu do czwartego talerza. Była tak zmartwiona
postępowaniem córki, że właściwie straciła apetyt, ale pozostawienie jedzenia byłoby
niewybaczalne.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin