Zelazny Roger - opowiadanie - Powrot kata.rtf

(187 KB) Pobierz

Roger Zelazny

Home Is the Hangman

Powrót kata

 

Nie mam zbyt wiele do powiedzenia o tak długim opowiadaniu. Zresztą przeczytaliście już moją notatkę poprzedzającą ostatnią opowieść.

 

Wielkie, ciężkie płatki spadają w noc, cichą noc, bezwietrzną noc. Jeśli nie ma wiatru, nie traktuję ich jak zamieci. Znikąd westchnienia ani skowytu psa. Tylko zimna, jednostajna biel spływająca z nieba za oknem i cisza, która staje się jeszcze bardziej przejmująca, gdy przerywa ją daleki huk wystrzałów i jeszcze głębsza teraz, gdy ich odgłos milknie. W dużym pokoju myśliwskiej chatki słychać tylko posykiwanie i trzask kłód dopalających się w popiół w palenisku.

Siedziałem na krześle, odwrócony bokiem do stołu, twarzą do drzwi. Obok, po lewej stronie, spoczywał na podłodze pojemnik z narzędziami. Hełm leżał na stole, jak przechylony kosz ze stali, kwarcu, porcelany i szkła. Gdybym usłyszał kliknięcie miniwłącznika, a następnie cichy szum ze środka, pod siatką, tuż przy przedniej krawędzi pojawiłoby się słabiutkie światełko i zaczęłoby szybko migotać. Gdyby zdarzenia te nastąpiły, istniałaby spora szansa, że niedługo zginę.

Wyciągnąłem z kieszeni czarną kulę, gdy Larry i Bert wyszli na zewnątrz, uzbrojeni odpowiednio w miotacz ognia i w coś, co wyglądało jak strzelba na słonie. Bert wziął też dwa granaty.

Rozwinąłem kulę w rękawicę bez szwów; od wewnętrznej strony umazana była czymś w rodzaju mokrego kitu. Następnie naciągnąłem ją na lewą dłoń i siedziałem z wyprostowaną ręką i łokciem na oparciu krzesła. Po prawej, na stole, obok hełmu, leżał mały pistolet laserowy, do którego jakoś nie miałem zaufania.

Gdybym uderzył lewą ręką w metalową powierzchnię, substancja przywarłaby do niej, odklejając się od rękawicy. Eksplodowałaby po dwóch sekundach, a siła wybuchu skierowana byłaby przeciw powierzchni. Newton miałby tu pole do popisu, mówiąc o prostokątnym rozkładzie reakcji, która zapewne na strzępy rozerwałaby powierzchnię stykową. Materiał ten zwano ładunkiem tłumiącym; jego posiadanie nie było legalnie dozwolone i należał raczej do arsenału włamywaczy. Ta zmyślna substancja, uznałem, może być naprawdę użyteczna. Jedynie sposób, w jaki trzeba ją dostarczyć na miejsce, pozostawiał sporo do życzenia.

Na wprost mojej dłoni, obok hełmu i pistoletu, stał mały walkie–talkie. Dzięki niemu miałem ostrzec Berta i Larry’ego, jeśli usłyszałbym kliknięcie miniwłącznika, następnie cichy szum, a potem światełko, które zaczęłoby szybko migotać. Wtedy chłopcy dowiedzieliby się, że Tomowi i Clayowi, z którymi straciliśmy kontakt na początku strzelaniny, nie udało się zniszczyć wroga, i że niewątpliwie leżą teraz martwi na swoich pozycjach, mniej więcej o kilometr na południe stąd. Wtedy też dowiedzieliby się, że i ich czeka najprawdopodobniej bliska śmierć.

Wywołałem ich, gdy usłyszałem kliknięcie. Chwyciłem hełm i zerwałem się na równe nogi, gdy światełko zaczęło migotać.

Niestety, było już za późno.

 

Czwartym miejscem, jakie wymieniłem na bożonarodzeniowej kartce wysłanej prawie rok temu Donowi Walshowi, była księgarnia i bar Peabody w Baltimore w stanie Maryland. I tak, w ostatni październikowy wieczór, zająłem tam najdalszy stolik w najbardziej oddalonym od wejścia pomieszczeniu, tuż obok wnęki, której drzwi wychodziły na uliczkę, którą dowożono towar. Po przeciwnej stronie sali ubrana na czarno kobieta grała na rozklekotanym fortepianie, niemiłosiernie psując tempo każdego utworu. Po prawej stronie ogień syczał i furczał dymem na wąskim palenisku, którego zastawione rupieciami obramowanie przysłonięte było leciwym porożem jelenia. Sączyłem piwo, słuchając muzyki.

Miałem cichą nadzieję, że będzie to jedna z tych sytuacji, kiedy Don w ogóle się nie pojawi. Pieniędzy starczyłoby mi do następnego lata, a do pracy jakoś się nie paliłem. Lato spędziłem na północy; teraz zakotwiczyłem w Chesapeake i bardzo chciałem popłynąć dalej ku Karaibom. Rosnący chłód i nieprzyjemny wiatr mówiły mi, że dość czasu zmarudziłem już na tych szerokościach geograficznych. Niemniej jednak samo przez się było oczywiste, że muszę posiedzieć w umówionym barze jeszcze do północy. Zostały więc dwie godziny.

Zjadłem kanapkę i zamówiłem jeszcze jedno piwo. Upiwszy mniej więcej połowę, dostrzegłem Dona zbliżającego się do wejścia, z płaszczem przewieszonym przez ramię. Rozglądał się, szukając mnie. Zdołałem wyrzucić z siebie odpowiednią dawkę zaskoczenia, gdy wreszcie przystanął przy moim stoliku:

— Don! To naprawdę ty? Wstałem i uścisnąłem mu dłoń.

— Alan! Jaki ten świat mały i tak dalej. Siadaj! Siadaj!

Usiadł naprzeciwko mnie, przewieszając płaszcz przez oparcie krzesła po lewej stronie.

— Co tu robisz? — zagadnął.

— Jestem tylko przejazdem — odparłem. — Przy okazji wpadłem odwiedzić starych znajomych. — Postukałem palcami w pooraną, zniszczoną, czcigodną powierzchnię blatu. — A to mój ostatni przystanek. Wyjeżdżam za kilka godzin.

Chrząknął.

— Dlaczego tak stukasz w to drewno?

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

— Żeby wyrazić uwielbienie dla jednej z ulubionych melin Henry’ego Menckena.

— Ten bar istniał już wtedy?

Skinąłem głową.

— Zdaje mi się — powiedział — że jest w tobie jakiś osobliwy stosunek do przeszłości, a może skierowany przeciwko teraźniejszości. Nigdy dokładnie tego nie rozgryzłem.

— Może po trochu i jedno, i drugie — odparłem. — Szkoda, że Mencken już tu nie wstąpi. Chętnie posłuchałbym, co ma do powiedzenia o współczesności… A jak ty sobie z nią radzisz?

— Z czym?

— Ze współczesnością. Z tu i teraz.

— Och. — Przywołał kelnerkę i zamówił piwo. — Jestem tu w interesach — wyjaśnił. — Chcę zatrudnić doradcę.

— Aha. A co w interesach?

— Komplikują się — odrzekł. — Bardzo się komplikują. Zapaliliśmy po papierosie i po chwili na stole zjawiło się zamówione piwo. Paląc i popijając, słuchaliśmy muzyki.

Zaśpiewałem już tę piosenkę i odśpiewam ją znów: Świat jest jak utwór muzyczny o nierównym tempie. Spośród wszystkich zmian, jakie nastąpiły w moim życiu, większość miała miejsce w ostatnich latach. To zabawne, ale tak samo myślałem kilka lat temu; i miałem przeczucie, że również i za parę lat mogę myśleć podobnie — o ile do tego czasu interesy Dona nie uwolnią mnie z tego padołu łez i od cielesnej powłoki.

Don kieruje drugą co do wielkości na świecie agencją detektywistyczną. Czasami uznaje, że jestem mu potrzebny, ponieważ nie istnieję. Nie istnieję teraz, ponieważ istniałem kiedyś, gdy wspólnie próbowaliśmy napisać tę dziwaczną operę o naszych czasach. Mam tu na myśli prace nad stworzeniem Centralnego Banku Danych i moją znaczącą rolę w dziele zbudowania roboczego modelu prawdziwego świata, który miał obejmować wszystko i wszystkich. To, czy nam się powiodło, i czy stworzone podobieństwo rzeczywiście ułatwia opiekunom tego świata sprawowanie kontroli nad jego działaniem, pozostaje do tej chwili przedmiotem dyskusji moich byłych kolegów, zwłaszcza teraz, gdy melodia często fałszuje i coraz trudniej bywa odnaleźć igłę w stogu siana. Wtedy podjąłem decyzję i osobiście dopilnowałem, by nie przyznano mi obywatelstwa w nowym świecie, świecie, który być może stał się nawet ważniejszy od poprzedniego. Jako wygnaniec przekraczam granicę tego świata jak cudzoziemiec bez ważnej wizy. Zresztą robię to tylko wtedy, gdy muszę zarobić na życie. I wtedy właśnie wkracza do akcji Don. Ludzie, których tożsamość mogę przybrać, bywają mu niekiedy pomocni w różnych delikatnych kwestiach.

Niestety, wydawało się, że i teraz o to mu chodzi, podczas gdy ja miałem ochotę na leżenie do góry brzuchem.

Dopiliśmy piwo i zapłaciliśmy rachunek.

— Tędy — powiedziałem, wskazując tylne wyjście.

Włożył płaszcz i ruszył za mną.

— Chcesz tutaj pogadać? — spytał, gdy szliśmy wąską uliczką.

— Raczej nic — odparłem. — Najpierw coś złapiemy, a potem porozmawiamy.

Skinął głową. Ruszyliśmy dalej.

Po mniej więcej trzech kwadransach byliśmy już w salonie „Proteusza”. Przygotowywałem kawę. Czuliśmy lekkie kołysanie chłodnych wód zatoki pod bezksiężycowym niebem. Włączyłem tylko dwa słabsze światła. Wreszcie poczułem się wygodnie. Tu, na pokładzie „Proteusza”, przeludnienie, funkcjonowanie, tempo życia w miastach, ulegało spowolnieniu, przytłumieniu, stawało się wręcz nierealne, dzięki metafizycznemu dystansowi kilku metrów wody. Łatwo przychodzą nam zmiany krajobrazów, lecz ocean zawsze wydaje się taki sam; i, idąc tym tropem, kiedykolwiek wyruszamy w morską podróż, zapadamy na dziwne poczucie bezczasowości. Może właśnie dlatego spędzam na wodzie tyle czasu.

— Pierwszy raz zaprosiłeś mnie na pokład — powiedział. — Wygodnie się tu urządziłeś. Naprawdę bardzo wygodnie.

— Dzięki. Ze śmietaną czy z cukrem?

— Ze śmietaną i z cukrem.

Gdy usiedliśmy z parującymi kubkami w dłoniach, spytałem:

— Co tym razem?

— Jedna sprawa o dwóch wątkach — odparł. — Pierwszy z nich niejako mieści się w moich kompetencjach. Drugi natomiast nie. Przekazano mi, że sytuacja jest zupełnie wyjątkowa i wymagać będzie pomocy specjalisty o bardzo wąskiej specjalizacji.

— Nie jestem specjalistą w żadnej dziedzinie poza jedną: życiem.

Nagle podniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.

— Zawsze zakładałem, że cholernie dobrze znasz się na komputerach — stwierdził.

Odwróciłem wzrok. To był cios poniżej pasa. Nigdy wcześniej nie podawałem się za autorytet w tej dziedzinie i jednocześnie zawsze istniało między nami niepisane porozumienie, że moje metody manipulacji okolicznościami i tożsamością nie są przedmiotem dyskusji. Z drugiej strony, musiało być dla niego zawsze oczywiste, że moja wiedza z tej dziedziny jest zarówno rozległa, jak i bardzo zaawansowana na każdym polu. Mimo to nie spodobał mi się ten temat. Przeszedłem do obrony.

— Dziewięciu ludzi na dziesięciu zna się na komputerach — powiedziałem. — Może za twoich czasów było inaczej, ale teraz nawet pierwszoklasiści mają już zajęcia komputerowe. Siłą rzeczy i ja wiem o nich sporo. Tak jak każdy z mojego pokolenia.

— Wiesz dobrze, że nie to mam na myśli — odparł. — Czy nie znamy się wystarczająco długo, byś mógł mi odrobinę zaufać? To pytanie wynika wprost ze sprawy, którą prowadzę. I to wszystko.

Skinąłem głową. Reakcje przez samą swą naturę nie zawsze bywają właściwe, ale akurat z tą dziedziną łączył mnie dziwny stosunek emocjonalny. Rzekłem więc:

— No dobra, znam się na komputerach trochę lepiej od pierwszoklasistów.

— Dzięki. Możemy zacząć od tego miejsca. — Pociągnął łyk kawy. — Ja sam otrzymałem wykształcenie prawnicze i księgowe, później wojskowe, jeszcze później pracowałem w wywiadzie, by wylądować w końcu jako urzędnik państwowy. Dopiero później zabrałem się za interesy. A o sprawach technicznych wiem tyle tylko, co udało mi się podłapać tu i ówdzie, na różnych przypadkowych kursach. Wiem, co można osiągnąć przy pomocy komputera, ale nie wiem, jak komputer działa. Nigdy nie udało mi się zrozumieć wszystkich szczegółów. Chciałbym więc, żebyś spróbował mi wyjaśnić różne rzeczy, a ja będę starał się je pojąć na tyle, na ile tylko mi się uda. Musisz zacząć od podstaw, a jeśli przez to przebrnę, to będzie znaczyło, że jesteś człowiekiem, jakiego mi trzeba. Najpierw mógłbyś opowiedzieć mi o zasadach działania robotów używanych na początku badań kosmicznych — na przykład tych, które zostały użyte na Wenus.

— To nie ma nic wspólnego z komputerami — odrzekłem — i jeśli już o tym mowa, nie były to również roboty we właściwym sensie tego słowa. Były to urządzenia telefaktorujące.

— Powiedz, na czym polegała różnica?

— Robot to maszyna wykonująca pewne działania zgodnie z instrukcjami programowymi. Telefaktor zaś to urządzenie całkowicie zależne, obsługiwane przy pomocy zdalnego sterowania. Telefaktor zawsze funkcjonuje w oparciu o polecenia wydawane przez operatora. W zależności od stopnia skomplikowania przedsięwzięcia, można uzyskiwać połączenia audiowizualne, kinestetyczne, dotykowe lub nawet całościowe. Im dalej idzie się w tym kierunku, tym więcej cech antropomorficznych nadaje się urządzeniu.

W wypadku Wenus, jeśli sobie przypominasz, operator na orbicie ubrany był w pancerz zewnętrzny sprawujący kontrolę nad ruchami ciała i kończyn znajdującego się na powierzchni urządzenia dzięki systemowi przetworników dyszowych. No i miał na głowie hełm obsługujący kamerę urządzenia — znajdującą się oczywiście w głowicy — dzięki której przez cały czas widział obraz z dołu. Miał też na uszach słuchawki przekazujące transmisję audialną. Czytałem książkę, którą później napisał. Opowiadał w niej, że zdarzały się dość długie chwile, gdy zapominał, że siedzi w kabinie, na głównym miejscu przy konsolecie. Wrażenie, że kroczy chwiejnie przez ten piekielny krajobraz, miało być zupełnie rzeczywiste. Pamiętam, że zrobiło to na mnie spore wrażenie, choć byłem jeszcze dzieckiem, i pamiętam, że zapragnąłem sam takiego miniurządzenia, dzięki któremu mógłbym brodzić po kałużach, wszczynając bójki z mikroorganizmami.

— Dlaczego?

— Bo na Wenus nie było smoków. Tak czy inaczej, na tym właśnie polega zasada działania urządzenia telefaktorującego, w odróżnieniu od robota.

— Na razie wszystko jest dla mnie jasne. Czy mógłbyś teraz powiedzieć mi, na czym polegała różnica między wcześniejszymi a późniejszymi urządzeniami telefaktorującymi?

Wypiłem łyk kawy.

— Podobne zadania trudniej było wykonywać w odniesieniu do bardziej odległych planet i ich satelitów — podjąłem. — Z początku nie wysyłano na orbitę operatora. Głównie z powodów ekonomicznych, choć istniały też pewne nie rozwiązane problemy natury technicznej. Głównie jednak chodziło o pieniądze. W każdym razie urządzenia lądowały same na docelowych światach, a operatorzy pozostawali tu, na Ziemi. Z tego też powodu na pętli przesyłowej pojawiało się opóźnienie w transmisji. Trwało to dobrą chwilę, zanim dane wsadowe docierały na Ziemię, i oczywiście następowała kolejna przerwa w momencie odbioru przez telefaktor informacji o sposobie działania. Próbowaliśmy zaradzić temu na dwa sposoby: pierwszy polegał na zastosowaniu sekwencji stop–naprzód, stop–naprzód, drugi natomiast był bardziej skomplikowany i teraz właśnie dochodzimy do punktu, gdy na scenę wkraczają komputery w sensie ich udziału w pętli kontrolnej. Wymagało to opracowania modeli, które znały główne czynniki środowiska i które później wzbogacały swoją wiedzę w trakcie wstępnej sekwencji stop—naprzód. Na tej podstawie komputer miał przewidywać najbliższe zdarzenia. Ostatecznie mógł nawet przejąć kontrolę nad pętlą i prowadzić telefaktor dzięki kombinacjom „układów rachub” i analizie sekwencji stop–naprzód. Nadal jednak nie mógł obyć się bez pomocy człowieka, gdy pojawiały się nieoczekiwane zdarzenia. Tak więc, w przypadku najdalszych planet, badania na początku nigdy nie były prowadzone całkowicie automatycznie ani całkowicie ręcznie, ani też ich wyniki nie były w pełni zadowalające.

— No dobrze — powiedział, zapalając papierosa. — A jaki był następny krok?

— Postęp dokonał się właściwie nie dzięki technice, ale dzięki pieniądzom. Portfele otworzyły się i mogliśmy pozwolić sobie na wysyłanie ludzi. Statki lądowały, gdzie tylko mogły i gdzie nie mogły, wyładowywały telefaktory, a ludzie wracali na orbitę. Jak za dawnych czasów. Problem opóźnienia rozwiązał się sam, gdyż operator ponownie mógł nad wszystkim czuwać. Można potraktować to jako powrót do wcześniejszych metod. Zresztą jest to nadal praktykowane, i jakoś działa.

Potrząsnął głową.

— Coś ci umknęło pomiędzy tym o komputerach a zwiększonym budżetem.

Wzruszyłem ramionami.

— Próbowano wtedy wielu rzeczy, ale żadne nie okazały się tak skuteczne, jak wypróbowane już partnerstwo pomiędzy człowiekiem, komputerem a telefaktorem.

— Wiem, że istniał jednak projekt — powiedział — polegający na próbie obejścia problemów związanych z opóźnieniem poprzez wysłanie za jednym zamachem telefaktora i komputera. Tyle że komputer nie był po prostu komputerem, a telefaktor — telefaktorem. Czy wiesz, o czym mówię?

Zapaliłem papierosa, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Myślę, że mówisz o Kacie — odparłem po chwili.

— Zgadza się. Właśnie tutaj zaczynam się gubić. Powiedz, na czym polega zasada działania tego programu?

— Ostatecznie okazał się on niewypałem — stwierdziłem.

— Z początku jednak funkcjonował poprawnie.

— Tylko z pozoru. I w dodatku tylko w łatwym środowisku, na Io. Później wszystko zaczęło się walić i musiało zostać odhaczone jako totalna klapa, choć zamierzenia były szczytne. Z drugiej strony plany od samego początku były przesadnie ambitne. Dla ludzi, którzy odpowiedzialni byli za wdrażanie tego programu, pojawiła się niezwykła szansa połączenia w jedno dwóch awangardowych programów — z których nad jednym trwały jeszcze prace badawcze, a drugi był zupełnie świeży. W teorii wszystko pasowało do siebie jak ulał, nic więc dziwnego, że nie można było oprzeć się pokusie i scalono zbyt wiele rzeczy. Wszystko zaczęło się dobrze, ale miłe złego początki.

— Ale o jakich rzeczach mówisz?

— O Boże! Czego tam nie było! Komputer, który nie był po prostu komputerem… No dobra, od tego możemy zacząć. W ubiegłym stuleciu trzech inżynierów z Uniwersytetu w Wisconsin — Nordman, Parmentier i Scott — wynaleźli urządzenie znane pod nazwą nadprzewodzącego neurystora łącz tunelowych. Dwa paseczki metalu oddzielone warstwą izolacyjną. Po ochłodzeniu do bardzo niskich temperatur przewodził on impulsy elektryczne bez żadnego oporu. Pomyśl tylko — jeśli całą masę takich urządzeń, dosłownie miliardy, upakowałoby się w jednym miejscu i otoczyło ze wszystkich stron namagnesowanym materiałem, to wtedy…?

Potrząsnął głową.

— Cóż, przede wszystkim mielibyśmy do czynienia z sytuacją, której w żaden sposób nie dałoby się schematycznie ująć. Pomyśl o wszystkich możliwych torach i wzajemnych połączeniach, jakie musiałyby powstać. Przychodzi na myśl porównanie ze strukturą mózgu. Badacze teoretyzowali, że takiego urządzenia nie trzeba by było nawet kontrolować. Wystarczyłoby wprowadzenie danych, a aparat sam ustalałby sposoby postępowania dzięki nadawaniu coraz większego ładunku polu magnetycznemu przez przepuszczanie impulsów elektrycznych, a więc przez likwidację oporu. Namagnesowany materiał ustalałby swoje własne drogi, analogicznie do działania mózgu w momentach nabywania nowej wiedzy.

W przypadku Kata użyto schematu podobnego do tego, który wyżej opisałem. Na przestrzeni około trzydziestu centymetrów sześciennych udało się upakować ponad dziesięć miliardów komórek neurystorowych. Wszystkim zależało na tej magicznej liczbie, gdyż w przybliżeniu odpowiada ona ilości komórek nerwowych w ludzkim mózgu. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że nie był to po prostu komputer. Właściwie praca ta przeniosła naukowców w obszary badań nad sztuczną inteligencją, bez względu na ich własną nomenklaturę.

— Jeśli więc to urządzenie posiadało swój własny mózg — komputerowy czy quasi–ludzki — to raczej było robotem niż telefaktorem, prawda?

— I tak, i nie, i być może. Jeszcze tu, na Ziemi, sterowane było tak jak telefaktor. Przenoszono je na dno oceanu, na pustynię, w obszary górzyste: wszystko to oczywiście służyło wprowadzaniu danych. Można by to chyba nazwać terminowaniem albo przedszkolem. Może nawet to drugie porównanie jest bardziej trafne. Urządzenie otrzymywało instrukcje, jak ma postępować w trudnym środowisku i w jaki sposób ma przekazywać dane. Jeśliby opanowało tę sztukę, wtedy teoretycznie można by je wysłać w górę bez pętli kontrolnej i pozwolić mu na przesyłanie raportów z jego własnych odkryć.

— A więc w tym momencie można by uznać je za robota?

— Robot to maszyna wykonująca pewne działania zgodnie z instrukcjami programowymi. Kat natomiast podejmował decyzje na własną rękę. Podejrzewam, że w przypadku stworzenia czegoś tak podobnego do ludzkiego mózgu, przynajmniej jeśli chodzi o budowę i funkcje, istniała od samego początku nieunikniona możliwość zbudowania czegoś zupełnie przypadkowego. Nie była to przecież maszyna działająca w oparciu o z góry napisany program. Była po prostu zbyt skomplikowana. I to właśnie, jak sądzę, spowodowało krach.

Don chrząknął.

— Nieunikniona wolna wola?

— Nie. Jak powiedziałem, wrzucono za wiele śledzi do jednej beczki. Każdy, kto wtedy opracował jakiś pasujący do całości program, traktowany był jak król. Na przykład psychofizycy wymyślali jakąś sztuczkę, którą oczywiście chcieli zaraz przetestować: natychmiast stawała się częścią projektu. Na pozór Kat miał być urządzeniem odbiorczo—nadawczym; w rzeczywistości wszyscy pragnęli, by stał się żywą, czującą istotą.

— I co?

— W pewnym sensie im się to udało, choć w ograniczonym stopniu. Ostatecznie to, co początkowo miało być częścią pętli telefaktora, okazało się urządzeniem wzbudzającym słabe pole indukcyjne w mózgu operatora. Maszyna otrzymywała i wzmacniała układy funkcji elektrycznych następujących w, powiedzmy, mózgu Kata, potem przepuszczała je przez skomplikowany modulator i przesyłała impulsy na pole indukcyjne w głowie operatora. Wychodzę już poza obszar własnej dziedziny. Przydałby się tu Weber albo Fechner. Wiem jednak, że każdy neuron posiada pewien próg, powyżej którego staje się czynny, a poniżej funkcjonuje w uśpieniu. Na jednym centymetrze kwadratowym kory mózgowej mieści się około czterdziestu tysięcy neuronów. Są rozmieszczone w taki sposób, że każdy z nich połączony jest przy pomocy kilkuset synaps z innymi. W każdej chwili część neuronów znajduje się poniżej tej granicy, podczas gdy inne znajdują się w stanie, który Sir John Eccles określił kiedyś jako „stan równowagi krytycznej” — są gotowe do działania. Jeśli choćby jeden z nich znajdzie się powyżej progu, pociągnie za sobą setki tysięcy innych w ciągu dwudziestu milisekund. Pole indukcyjne wyposażone zostało w możliwość odpowiednio wybiórczego przekazywania takich reakcji, by operator mógł mieć pojęcie, co dzieje się w mózgu Kata. I odwrotnie. Również Katowi zamierzano wbudować podobny system. Myślano również, że może przez to maszyna bardziej się uczłowieczy, dzięki czemu będzie w stanie docenić sens swojej pracy… rozumiesz, chodziło o wtłoczenie w nią szczególnego poczucia lojalności.

— Czy myślisz, że mogło to doprowadzić do ostatecznej klęski?

— Chyba tak. Ale w końcu, co można wnioskować o jednostkowej sytuacji? Jeśli mam zdradzić swoje przypuszczenia, to odpowiem „tak”. Ale są to tylko przypuszczenia.

— Mhm — mruknął. — A jakie były fizyczne możliwości tej maszyny?

— Była zaprojektowana antropomorficznie — odparłem — zarówno z tego względu, że początkowo miała być telefaktorem, jak również z uwagi na psychologiczny tok rozumowania, o którym przed chwilą mówiłem. Potrafiła na przykład pilotować własny pojazd. Nie było oczywiście potrzeby instalowania żadnego układu wspomagającego procesy życiowe. Energia, w tym również energia dla statku, dostarczana była dzięki reakcjom fuzji, tak więc paliwo również nie stanowiło problemu. Potrafiła dokonywać autonapraw. Wykonywała wiele różnorodnych skomplikowanych testów i pomiarów, prowadziła obserwacje, przygotowywała raporty i przesyłała wiadomości o swych odkryciach na Ziemię. Mogła przetrwać w każdych warunkach. W dodatku na innych planetach potrzebowała mniej energii, gdyż urządzenia zamrażające utrzymujące bardzo niską temperaturę mózgu nie musiały wykonywać aż tak ogromnej pracy.

— Czy była silna?

— Nie pamiętam wszystkich parametrów. Przy takich zadaniach, jak przesuwanie czy podnoszenie, była może z dziesięć razy silniejsza od człowieka.

— Przeprowadziła pełne badania Io i rozpoczęła misję na Europie.

— Tak.

— Wtedy właśnie jej postępowanie stało się błędne. A myśmy myśleli, że już w pełni opanowała swój zawód.

— Zgadza się.

— Nie zareagowała na bezpośredni rozkaz zbadania Kallisto i ruszyła w kierunku Uranu.

— Tak. Upłynęło wiele lat od czasu, gdy czytałem te raporty…

— Potem błędy w działaniu stały się jeszcze poważniejsze. Długie okresy ciszy, przerywane z rzadka zniekształconymi raportami. Teraz, gdy wiem więcej o samym projekcie, jej zachowanie coraz bardziej przypomina mi człowieka opętanego manią samobójczą.

— Rzeczywiście.

— Ale jeszcze na jakiś czas zdołała się pozbierać. Wylądowała na Tytanii i wznowiła przesyłanie pozornie poprawnych raportów. Jednak trwało to dość krótko. Jej zachowanie znów stało się irracjonalne. Między wierszami sprawozdań można było wyczytać informację, że udaje się w kierunku Uranu i zamierza na nim wylądować. Potem kontakt się urwał. Nie wiedziałem wcześniej o tym mózgopodobnym urządzeniu, ale to wyjaśnia, dlaczego pewien psychiatra był tak pewien, że maszyna nigdy nie zacznie już funkcjonować normalnie.

— Nigdy o tym nie słyszałem.

— A ja tak. Wzruszyłem ramionami.

— To wszystko działo się ze dwadzieścia lat temu — rzekłem — i jak już mówiłem, czytałem o tym przed wieloma laty.

— Przedwczoraj w Zatoce Meksykańskiej rozbił się czy też wylądował — zależy jak na to popatrzeć — statek Kata.

Popatrzyłem na niego ze zdumieniem, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Gdy wreszcie zdołano dostać się do środka — mówił dalej Don — na pokładzie nie było nikogo.

— Nic nie rozumiem.

— Wczoraj zaś rano — kontynuował — Manny Burns, restaurator, został znaleziony martwy ze śladami pobicia w biurze swojej restauracji Maison Saint–Michel w Nowym Orleanie.

— Nadal nie rozumiem…

— Manny Burns był jednym z czterech pierwszych operatorów, którzy zaprogramowali — przepraszam, prowadzili szkolenie Kata.

Na pokładzie zaległa ciężka, przedłużająca się cisza.

— Zbieg okoliczności…? — odezwałem się w końcu.

— Mój klient tak nie uważa.

— A kto jest twoim klientem?

— Jeden z trzech pozostałych instruktorów. Jest przekonany, że Kat powrócił na Ziemię po to, by pozabijać swych byłych operatorów.

— Czy poinformował swoich byłych pracodawców o tych obawach?

— Nie.

— Czemu nie?

— Ponieważ wtedy musiałby ujawnić ich powód.

— To znaczy…?

— Mnie również nic nie powiedział.

— I oczekuje od ciebie jakichś wyników?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin