Brat Marcin
Saturday, 16 December 2006
W Drodze nr 1 (41) 1977 GEORGES BERNANOS Fragment, zatytułowany „Frere Martin", znaleziony został w dwa lata po śmierci pisarza, w Brazylii, w domu, w którym Bernanos mieszkał przez czas ostatniej wojny. Fragment ten — jedyny jaki się zachował z zamierzonej przez Bernanosa, ale nie napisanej książki o Marcinie Lutrze, ogłoszony był po raz pierwszy w paryskim miesięczniku „Esprit" w październiku 1951 roku. Tekst w dobie ekumenizmu może budzić kontrowersje i dlatego nie mamy najmniejszego zamiaru kogokolwiek nim obrażać. Od wielu miesięcy pragnąłem napisać te strony, ale od wielu miesięcy, więcej, od wielu lat nie piszę nigdy tego, co bym niecierpliwie pisać pragnął i to jest chyba wielka łaska Boża, może największa, jakiej w życiu dostąpiłem. Kiedy wreszcie przystępuję do pracy, odpływa pragnienie, umiera miłość, co najmniej pozornie, bo zdaje mi się niekiedy, że uchodzi jedynie w głąb mojej istoty, w najdalsze zapadnie mojej świadomości. Przystępując do pisania nie lubię już mojej książki, ale chcę ją napisać wolą niezłomną i — jeśli mogę użyć, nie narażając się na śmieszność, tego określenia w stosunku do prac tak skromnych jak moje — wolą tragiczną, wolą nagą, zredukowaną do samej istoty rzeczy, podobnie jak zredukowany jest krajobraz pożarty słońcem. Tak jest, kiedy zaczynam pisać książkę, dawno już od niej odszedłem, ale piszę ją jedynie w celu odnalezienia za wszelką cenę utraconego źródła, tego ruchu duszy, który je wydał. W godzinie poprzedzającej chrzest bojowy wiele rzeczy niepokoi młodego żołnierza, który by chciał się odznaczyć — zapomina jednak o wszystkim z chwilą ruszenia do ataku. Amerykańscy korespondenci wojenni, w celu przypodobania się kinowej publiczności i, być może, oszczędzając także miłość własną tchórzów — czerpią oszołamiającą psychologię walczącego żołnierza z elementarnych podręczników neuropatii. Tym korespondentom będzie się może zdawało, że żołnierz idący do ataku, nie myśli o niczym. Tak nie jest: On myśli, ale zupełnie o czymś innym niż pięć minut przedtem, a już na pewno ostatnią jego troską jest postawa, jaką zajmie wobec śmierci. Niepokoi się na przykład, czy spełnił dobrze powierzone mu zadanie, obawia się czy zdoła utrzymać się w szeregu na swoim odcinku albo rozważa, czy w czasie najbliższego odpoczynku otworzy bez upoważnienia konserwę z „żelaznej porcji". Ta niezależność jest zresztą mniej heroiczna niż mogłoby się zdawać: dowodzi jedynie, że żołnierz walczący posiada mocno zakorzenione atawizmy wojskowe, że w ogniu walki zatraca skłonność do introspekcji odnajdując skromnej zawodowe refleksy dobrego żołnierza, dbałego o to, by nie narazić się na cztery dni paki.Aby nie być wspólnikiem miernoty Nie lękam się aresztu, ale przyznam się, że przystępując do tej książki już nie pamiętam prawie co mnie wtedy ku niej skłoniło i wyznaję ze wstydem, że myślę teraz znacznie mniej o tym, co będę pisał, aniżeli o tym jak to napiszę. Przemawianie do katolików jest zawsze niebezpiecznym przedsięwzięciem, tym bardziej niebezpiecznym dla takiego biedaka jak ja, który ani z bliska, ani z daleka nie należy do Kościoła nauczającego. Nie myślcie jednak, abym wobec tego doznawał czegokolwiek, co by przypominało uczucia empiryka, znachora, względem dyplomowych lekarzy! Nie dyplom robi księdza, ale sakrament. Dosyć się nasłuchałem kazań w swoim życiu, aby sobie wyobrazić, co człowiek wykształcony a niewierzący może sądzić o tego rodzaju literaturze. Ale ja właśnie jej słucham jako kulturalny wierzący człowiek. W dziewięciu wypadkach na dziesięć mam przyczyny sądzić ją surowiej jeszcze aniżeli kto inny, nie ma bowiem dla mnie nawet uroku nowości... Ale mniejsza z tym! Muszę jednak przestrzec czytelnika dobrej woli przed zbyt pośpiesznymi sądami. Jest tajemnica w Kościele! Nikt nie ma prawa, nie wpadając w śmieszną sprzeczność, żądać od niedowiarka, by wierzył w tajemnicę Kościoła. O ile jednak widzimy, że ktoś jest do Kościoła pociągnięty, czyż nie należy go uprzedzić, że traci absolutnie czas, zajmując się błahostkami, zamiast szukać w Kościele jedynie Chrystusa?... Tak jest, niechaj szuka Chrystusa, albo da temu spokój. Bo jeśli nie szuka Chrystusa w Kościele, samego Chrystusa, stanie się niezawodnie, wbrew sobie, ofiarą i wspólnikiem miernoty, która go na wstępie zgorszyła, stanie się jej częścią i będzie zmuszony wraz z nią się potępić... Nie, to nie dyplom robi księdza, ale sakrament, mocą sakramentu ksiądz naucza. Niedowiarek może mieć wątpliwości co do realności sakramentu, myliłby się jednak odrzucając a priori hipotezę tej realności. Instytucja, która przypisuje sobie prawo rządu dusz, prawo roztrząsania sumień musi gruntować te uprawnienia na czymś innym niż tylko na odpowiednich zdolnościach członków swego profesorskiego ciała, każdy zaś rozsądny człowiek będzie się strzegł ferowania sądów o Kościele nauczającym wzorowanych na poglądach Wielkiego Mistrza Uniwersytetu, jego doktorów i adiunktów. Jeśli prawdą jest, że Chrystus nadal objawia się światu, każdej chwili naszych dni i naszych nocy, nie można oczywiście przypuszczać, aby ta olbrzymia infiltracja Boskości mogła się dokonywać wedle metod stosowanych w Instytucie Rockefellera i dzięki którym najściślej selekcjonowany personel wtajemnicza w sprawy higieny ludy krajów tropikalnych. Chodzi o to, że wielkie Boskie przedsięwzięcie nie mogłoby być poważnie zagrożone jedynie przez mierność swoich narzędzi. Owa mierność ulega w Kościele nie tylko poprawie i wyrównaniu, ale bywa niejednokrotnie również zasymilowana, podobnie jak martwa substancja wprowadzona do żywego organizmu zamienia się w krew i limfę, staje się życiem samym. Wewnątrz Kościoła ta mierność niszczy być może jedynie tylko to, co jest w nim miernego, trawiąc w ten sposób sama siebie podobna sokom owrzodzonego żołądka. Soki, niezbędne do trawienia zdrowego człowieka, stają się w końcu, jak wiadomo, śmiertelne dla chorego. Obcy naszej wierze obserwator z trudem odróżnia mierność, którą mam na myśli, od innych form przeciętności podczas gdy twierdzę to z całą stanowczością, jest ona całkowicie odrębna; w jakim stopniu ta mierność tajemniczymi więzami połączona jest ze Świętością — chociażby przez wyzwanie, które jej rzuca? Niejednokrotnie cytowałem to niezapomniane zdanie o. Clerissaca, młodego dominikanina, który zginął pod Verdun: „Cierpieć dla Kościoła — to mało, trzeba cierpieć przez Kościół". Nie jestem teologiem i dlatego będę strzegł się, jak zarazy, literackich uogólnień na temat Kościoła widzialnego i Kościoła niewidzialnego. Lękam się, że te rozróżnienia mogą być niebezpieczne dla każdego, kto nie jest specjalistą w tej materii. W rozważaniach moich zresztą będzie oczywiście jedynie mowa o Kościele widzialnym, jako że chcę mówić wyłącznie o tym, co sam widzę. Nie sposób, zaprzeczyć, że istnieje w Kościele pewien rodzaj miernoty, której nazwy nie będę szukał, gdyż, jako że była nazwana lat temu dwa tysiące należy już do powszechnego słownictwa. Są faryzeusze w Kościele i faryzeizm krąży nadal w żyłach tego olbrzymiego ciała, a ilekroć słabnie ewangeliczna caritas, chroniczne niedomagania kończą się ostrym kryzysem. Mojemu porównaniu brak, niestety, ścisłości. W potocznym języku lekarskim słowa „ostry kryzys" nasuwają pojęcie podniesionej temperatury. Faryzeizm jednak, to ropień bezgorączkowy i bezbolesny. Kościół jest niewątpliwie ludzki i boski zarazem i dlatego żadna ludzka przywara nie jest mu całkowicie obca. W faryzeizmie jest jednak niezawodnie szczególna złośliwość, która wystawia na ciężką próbę cierpliwość Świętych, wówczas, kiedy zwykłych chrześcijan, w moim rodzaju, najczęściej rozgorycza albo rewoltuje. Nie ufam moim oburzeniom ani moim buntom. Oburzenie nikogo nie zbawiło, a przeciwnie oddało prawdopodobnie na zatracenie wiele dusz. Wszystkie bachanalie symonii w Rzymie XVI wieku nie na wiele by się przydały szatanowi, gdyby im się nie udał ten • mistrzowski zamach: wtrącenie Lutra w rozpacz, a wraz z tym niepohamowanym mnichem dwu trzecich bolesnego chrześcijaństwa. Luter i jego ludzie zwątpili w Kościół, a kto zwątpił w Kościół, i to jest godne uwagi, naraża się wcześniej czy później na zwątpienie w człowieka. Pod tym względem protestantyzm zdaje mi się jest kompromisem z rozpaczą.Kościół nie potrzebuje reformatorów, ale świętych Podobnie jak mój drogi proboszcz wiejski, nieraz myślę o Marcinie Lutrze. W jednej ze swoich książek Jacques Maritain pozwolił sobie na okrutny żart umieszczając na przestrzeni kilku zaledwie stron, dwa portrety wodza Reformacji. Na drugim widzimy Lutra postarzałego, z twarzą jakby zniekształconą obrzękiem, przypominającym rozkład, o rysach nie do poznania zeszpeconych, omal zezwierzęconych. Jacques Maritain urodził się protestantem i sądził być może, że znalazł w tej ohydnej metamorfozie niezaprzeczony i straszliwy dowód duchowego bankructwa, prawdopodobnie jedynego w historii. Po co to było robić? Że ów nieszczęśliwy, uwiedziony nienawiścią, wpadł w sidła grzechu, najwidoczniej błędem swoim urzeczony i upodobnił się w końcu do jednego z tych kardynałów sodomitów, których nieprawości ujawniał — to powinno by nas raczej skłaniać do zastanowienia się nad tajemnicą zamierzeń wszechmocnego miłosierdzia w stosunku do tego niezwykłego człowieka. Co do mnie, to wolałbym przeniknąć samą tajemnicę, zrozumieć cośkolwiek z epizodów dramatu, którego prawdziwe rozwiązanie pozostanie dla nas zawsze zakryte na tym świecie, a może i na tamtym; bo któż z nas może wiedzieć gdzie słodkie miłosierdzie Boże ukryje grzeszników wykradzionych piekłu, odbitych mocą jakiegoś niechybnego podstępu, na wieczne pomieszanie mędrców i sprawiedliwych? Pisałem uprzednio, że zgorszenia rzymskiego Odrodzenia wtrąciły Lutra w rozpacz. To stanowi niezawodnie tylko część prawdy. W tym jakimś makabrycznym tańcu nie było nic takiego, co by miało zakłócić rozum albo sumienie ówczesnego mnicha; spodziewany i nieunikniony koniec tego wszystkiego był wypisany na kamiennych płytach w przedsionkach katedr. Władze kościelne nie sprzeciwiłyby się bynajmniej, gdyby Luter dołączył swój głos do tylu innych, znakomitszych lub świętszych, które bez przerwy wypominały Kościołowi jego wszeteczeństwa. Niedolą Lutra było, że zamierzał reformować. Proszę zauważyć poczynione przeze mnie rozróżnienie. Nie chciałbym tu napisać czegokolwiek, co by nie było najzupełniej dostępne pierwszemu lepszemu człowiekowi dobrej wiary, czy będzie on wierzący czy niewierzący — to nie ma znaczenia. Kiedy mówię o tajemnicach Kościoła mam na myśli pewne właściwości życia wewnętrznego tego wielkiego ciała, właściwości, które wierzący i niewierzący mogą sobie tłumaczyć w różny sposób, ale które są faktami, podlegającymi doświadczeniu. Takim chociażby faktem jest, że w Kościele nie da się nic reformować zwykłymi środkami. Kto by zamierzał reformować Kościół tymi samymi środkami co społeczeństwo doczesne — poniesie nie tylko klęskę, ale znajdzie się nieomylnie poza Kościołem. Powiadam, że znajdzie się on poza Kościołem jeszcze przedtem, nim go ktokolwiek z tego Kościoła wykluczy, powiadam, że drogą jakiegoś tragicznego fatalizmu sam siebie wyklucza. Wyrzeka się jego ducha, wyrzeka się dogmatów, staje się, prawie nieświadomie, jego wrogiem, o ile zaś usiłuje zawrócić z drogi, każdy krok oddala go jeszcze bardziej, jak gdyby nawet jego dobra wola była przeklęta. Powtarzam, że fakt ten da się sprawdzić doświadczalnie, a przekonać się o tym może każdy, o ile sobie zada trud zapoznania się z żywotami wielkich albo małych kacerzy. Reformuje się Kościół tylko wtedy, kiedy się za Kościół cierpi, reformuje się Kościół widzialny, cierpiąc za Kościół niewidzialny, reformuje się błędy Kościoła mnożąc przykłady jego najbardziej heroicznych cnót. Bardzo możliwe, że św. Franciszek z Asyżu był niemniej od Lutra oburzony rozpustą i symonią prałatów. Ale niezawodnie bardziej nad tym cierpiał, bo też bardzo się różnił usposobieniem od mnicha weimarskiego. Nie próbował wszelako wyzywać nieprawości do walki, nie próbował stawiać jsj czoła, rzucił się w ubóstwo i, wraz ze swoją bracią, pogrążył się weń jak mógł najgłębiej niby w krynicy wszelkiego odpuszczenia i wszelkiej czystości. Nie próbował odbierać Kościołowi jego dóbr nieprawnie nabytych, ale obdarzył go nadmiarem skarbów niewidzialnych, a na skinienie łaskawej ręki tego żebraka stosy złota i nieczystości zakwitły niby wiosenne żywopłoty. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że porównania w tej dziedzinie niewiele są warte, zwłaszcza o ile nie są pozbawione szczypty humoru. Czy wolno mi jednak powiedzieć, aby niektórzy czytelnicy lepiej zrozumieli moją myśl, że Kościołowi nie potrzeba krytyków, ale artystów?... W pełni kryzysu poezji na nic się nie zda tępienie złych poetów, a nawet skazywanie ich na śmierć przez powieszenie — należy pisać piękne wiersze, należy otworzyć święte źródła. Kościół nie potrzebuje reformatorów, ale świętych. Marcin Luter był urodzonym reformatorem. Bywają reformatorzy, których tragiczne przeznaczenie jest dla nas wytłumaczalne. Lamennais na przykład. Nie ulega wątpliwości, że ta nadmiernie napięta struna musiała się zerwać na zbyt wysokiej nucie. Ktoś, należący do najbliższego otoczenia Piusa XI opowiadał mi, że ten papież miał rodzaj nabożeństwa dla nieszczęśliwego Feli. Bez wątpienia nie okazałby podobnego współczucia Lutrowi, bo zarówno ten papież jak i ten mnich nieugięty zbyt byli do siebie podobni pod wieloma względami, aby móc się litować jeden nad drugim. Nie twierdzę bynajmniej, aby Lamennais zasługiwał na coś więcej niż na trochę lekceważącego współczucia. Gdyby to jednak, w swoim czasie, zależało od owego drobnego, ułomnego Bretończyka z jego przejmującą logiką, nieubłaganą i tkliwą zarazem, z jego naiwną i wzniosłą,, ale też nieco dziecinną elokwencją, podobną do pięknych szkolnych wypracowań pisanych wszelako całą krwią męskiego serca — bezmierna klęska Kościoła w stosunku do świata robotniczego byłaby może do uniknięcia. Kiedy ten wychudły człowiek, czarny, przygarbiony, zżarty chorobą, rzucał z ławy deputowanych grobowym głosem konającego proroczy okrzyk: „Biada ubogim!” — zapowiadał zarówno Hitlera i Mussoliniego jak generała Franco oraz ludzi karteli i trustów, wskazywał rozległe krematoria stojące otworem. Nie był to zaprawdę człowiek pozbawiony możliwości lub niezdolny do obrony, tyle tylko, że się urodził nazbyt nerwowy, nazbyt wrażliwy, z próżnością kobiety albo poety. Był stworzony dla rozpaczy, jak piękne naczynie dla płynu, który je ma wypełnić; wypełniał się rozpaczą po brzegi, gdy tymczasem Luter, Marcin Luter, był raczej stworzony dla radości, dla brutalnej radości robotnika po pracy robotniczej, po dźwiganiu ciężarów na plecach, ciężarów zwalanych jednym pchnięciem ramion. Tak jest, był to człowiek, który nie miał nic z pięknego naczynia, przypominał raczej chłopski dzban, któryś z tych dzbanów z pospolitego fajansu, barwy miodu, z którym się idzie do beczki, aby utoczyć zeń cokolwiek: jabłecznika, piwa lub wódki. Otóż ten mocny człowiek nie wytrzymał dłużej od tamtego i podobnie jak tamten stracił głowę: widzieliśmy jak go poniosło niby roboczego konia, który swą ciężką nogę wstawił do gniazda szerszeni i ruszył jak wiatr, wierzgając nieporadnie wszystkimi czterema kopytami. A kiedy się zatrzymał, bynajmniej nie ze znużenia, a tylko, aby się rozejrzeć, zaczerpnąć tchu, obwąchać rany — stary Kościół pozostał już bardzo daleko w tyle, na ogromną, nieobliczalną odległość, odcięty na wieczność od niego. O wściekłości, osłupienie, rozdzierająca klęsko!Gdyby Saul został kacerzem... Gdyby cenzor lub reformator Kościoła miał jedynie do czynienia z tymi, których błędy lub zbrodnie piętnuje, niewiele by ryzykował... Cenzurowani wiedzą na ogół co są warci, ich sumienie jest w tajnej zgodzie z cenzorem. Najczęściej trwanie w grzechu nie usypia sumienia, zdarza się nieraz, że je uwrażliwia, reagując podobnie jak żywa tkanka obnażona kwasami. Grzech niszczy w nas stopniowo wolę dobra, ale nie jest zdolny naruszyć tęsknoty za tym dobrem, już dla nas niedostępnym; przeciwnie, utrzymuje tę tęsknotę, kultywuje ją, jako pierwiastek rozpaczy, rozpaczy, która dopełni naszej klęski, odrywając nas od Boga. Wszyscy owi papieże, mnisi i kardynałowie Odrodzenia stawiali zbyt otwarcie czoła ludzkiej opinii, by zatajać w zakamarkach swych nieposkromionych dusz trwogi przed sądem Bożym. Wiedzieli zresztą dobrze, że ten karnawał nepotyzmu, wszeteczeństwa i symonii się skończy i że po kryzysie cynizmu nastąpi, prędzej czy później, kryzys obłudnego moralizmu, podobnie jak chłody nastają po upałach. Wyzywając gniew tych, których św. Katarzyna nazywała przecie wcielonymi szatanami, Luter narażał do pewnego stopnia swoje życie, nie duszę, mobilizując jednak przeciwko sobie całą rozproszoną ludzką miernotę. Ta miernota poczęła wtedy fermentować, burzyć się i szumieć niby młode wino w kadzi. Oczywiście, oskarżą mnie tu o próbę rehabilitacji Lutra. Mniejsza o to! Nie przemawiam do faryzeuszy, ale przeciwko nim, tyle mnie ich gniew obchodzi ile rybę jabłko. Zawsze wierzyłem, nie narzucając nigdy i nikomu mojej wiary, że wielcy heretycy, którzy spustoszyli Kościół, byliby równie dobrze mogli się stać jego chwałą; że byli wybrani, przesiani, przeznaczeni na niezwykłą przygodę. Wnioskując logicznie sądzę więc, że otrzymali oni łaski bezcenne, że je roztrwonili rzucając na wiatr, że zatracili w czczych dysputach nieobliczalne bogactwa duchowe, których starczyłoby może, aby nasycić w ciągu wieków niewinne chrześcijaństwo. Mamy wszelkie prawo przypuszczać, że o ile by ten drobny Żydek, zwany Saulem, nie stoczył się pewnego wieczoru w pył drogi wiodącej do Damaszku z twarzą ociekającą wstydem, żalem, miłością i łzami — trwałby do końca życia w jakiejś nikomu nieznanej wiejskiej synagodze. Ale wolno nam podobnie roić, że stałby się kacerzem nad kacerzami, sam jeden groźniejszy od Nestoriusza, Ariusza i Lutra razem wziętych, był bowiem jak ogień, który ogrzewa i pożera, oczyszcza i spala. Oczywiście próba, która zgubiła mnicha z Weimaru, mogła była równie dobrze zbawić go: była ona jego zgubą albo wywyższeniem. I kiedy się czyta niektóre stronice wyjęte z jego korespondencji — ale któryż katolik czytał kiedykolwiek korespondencję Lutra?... Dobry uczeń jezuitów sądziłby niezawodnie, że korespondencja tego lubieżnika, który zrzucił suknię zakonną, uraczy go słonymi dowcipami przeznaczonymi dla Katarzyny Bora, gdy tymczasem z lektury tej wynika, że Luter zdawał sobie jasno sprawę z fatalnego dylematu, który zaważył na całym jego życiu. Że niejednokrotnie, niestety! — przynajmniej w młodości — był gotów posłuchać łagodnego głosu, który przemawiał wprost do jego serca nagląc go tkliwie, by pozostał pokorny i uległy w spełnianiu swej powinności, niby drobny kamyk w ręku Najwyższego, wczoraj podjęty, a dziś odrzucony. Co mu ten głos mówił? Mój Boże! Czy to aby nie zbytek zuchwałości chcieć przeniknąć treść tych słów? Ale mniejsza z tym... „Marcinie, synu mój — szeptał zapewne ów głos w głębokiej ciszy duchowej — obdarzyłem cię tą goryczą, uważaj! Cierpisz ze mną, przez mnie i we mnie, bolejesz nad nędznym stanem mego Kościoła, nie chciej się chełpić przede mną tym cierpieniem. Inni, którzy miłują mnie tysiąckroć więcej aniżeli ty jesteś w stanie mnie miłować, nie doznają tego bólu w równym stopniu, odczuwają go zaledwie. To, co oburza twoje sumienie, jest dla nich jedynie snem, złym snem, od którego się odwracają ilekroć zechcą, bo w innym żyją świecie. Co zaś do ciebie to wyznaczyłem ci jasno twoje miejsce w tym właśnie świecie, stworzyłem cię z ciężkiej i odpornej materii, jesteś człowiekiem cielesnym. Rzucę cię przeciwko innym ludziom, równie jak ty cielesnym, z tej samej co ty materii, aby poczuli moc twoich ciosów, bo oto przez ciebie, o ile pozostaniesz mi wierny, postanowiłem złamać ich pychę i pomścić mój lud, którego duszami targują. Obyś się jednak nie pomylił, bracie Marcinie! To zadanie nie jest ani najwznioślejsze, ani najważniejsze, ale jest na twoją miarę, to wszystko! Dałem ci zdrowie, siły, dar krasomówczy, aby zdobywać szerokie ludzkie rzesze, geniusz dialektyki omal równy geniuszowi mego syna Augustyna. Nie jest to, wiedz o tym, wyborowa broń moich świętych, posłuży ci jedynie do usuwania gruzów, wyrywania i karczowania spróchniałych pni. O synu mój, Marcinie! To, co ci dałem, jest niczym wobec tego, co ci dać zamierzam, o ile się nie wymkniesz z moich rąk! Nie zapominaj Pawła, mojego Apostoła, którego tak kochasz. On również był człowiekiem cielesnym, gwałtownym, zuchwałym i mędrkującym. Niełatwo było uczynić tę duszę bardziej giętka, bardziej podatną. Pamiętaj o tym, co powiedziałem o nim we śnie owemu Ananiaszowi z Damaszku. Biedny Ananiasz, nie kwapił się zbytnio, by odszukać Saula, było to dla niego jakby miał z własnej woli skoczyć w paszczę lwa. »Panie, jak wiele złego uczynił świętym twoim, a teraz ma moc od najwyższych kapłanów, aby wiązał wszystkich, którzy wzywają imienia Twego«. Odpowiedziałem mu wtedy: »Idź, albowiem ten jest naczyniem przeze mnie wybranym i ukażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla imienia mego — quanta oporteat eum pro nomine meo pati... Pro nomine meo pati...« Kiedy czytacie to dzisiaj, macie oczywiście na myśli błogosławione męczeństwo Pawła, który głowę swoją oddaje katowi. Bracie Marcinie, wierz mi, że dał ją ze szczerego serca nie tylko, aby spełnić moją wolę, ale też dlatego, że dużo cierpiał i był znużony życiem i cierpieniem. Są tacy, mój bracie, którym pozwoliłem cierpieć spokojnie i rozsądnie, nie szarpiąc się jak pacjent w rękach cyrulika. Ale ten to był stworzony, aby wierzgać przeciwko ościeniowi — durum est tibi contra stimulum calcitrare. Nie było ościenia, którego ostrze by go nie skaleczyło, nie wyłączając ościenia cielesnego, a kiedy pozwoliłem mu wreszcie umrzeć, nie miał już nawet sił, aby wierzgać, podobny do któregoś z tych starych wilków-samotników przebitych ciosami, spływających krwią, które przy każdym nowym pchnięciu oszczepem zwracają jedynie powoli w stronę żelaza spojrzenie już szkliste, ale nieugięte. Tak jest! Po tylu wiekach wyrobiliście sobie dosyć szczególne wyobrażenie o tej odległej epoce!... Od początku Kościół mój był tym, czym jest dzisiaj, czym będzie aż po skończenie świata: zgorszeniem dla rozumnych, rozczarowaniem dla słabych, próbą i pocieszeniem dla dusz o życiu wewnętrznym, tych które szukają w Kościele mnie jednego. Tak jest, bracie Marcinie, kto mnie szuka — znajduje, ale trzeba mnie odnaleźć, a jestem lepiej ukryty niż to się może wydawać, lepiej aniżeli niektórzy z moich usiłują wam wmówić, trudniejszy do odnalezienia aniżeli w stajence betlejemskiej dla tych, którzy nie dążą ku mnie w pokorze, śladem Trzech Króli i pasterzy. Bo prawdą jest, że wzniesiono mi pałace zdobne w niezliczone krużganki i przedsionki, dniem i nocą oświetlone, strzeżone przez gwardzistów i halabardników, ale żeby mnie tu odnaleźć, jak na tej starej drodze w Judei, śniegiem zasypanej — radzę najprzebieglejszemu z nich spytać mnie, czego jeszcze mu nie dostawa... a odpowiem: gwiazdy i czystego serca. Za czasów św. Pawła, bracie Marcinie, podobnie jak dzisiaj, widziałbyś w moim Kościele rzeczy, które by przygięły do ziemi Twoją ciężką głowę i przed którymi otrząsałbyś się jak byk opadnięty przez muchy. Pomyśl tylko! Po piętnastu wiekach widzimy wszędzie ludzi, którym się zdaje, że są więcej warci od innych, bo należą do mnie, jakbym ich wybierał dla ich pięknych twarzy albo pięknych dusz. Biedne dzieci! Z dumą obnoszą swoją wiarę pośród niewierzących i puszą się, jak gdyby wiara była dawana w nagrodę zasług, starszeństwa albo jakichś znakomitych wyczynów, podobnie jak Legia Honorowa. Otóż o ile ci ludzie pysznią się tym, że zajmują wyższe miejsca w Kościele, możemy łatwo wyobrazić sobie pychę niektórych ochrzczonych Żydów, którzy widzieli mnie na własne oczy — albo którym się zdawało, że mnie spotykali na moich galilejskich drogach, Żydów, którzy należeli do mego plemienia albo wywodzili się z mego rodu. Nie wyobrażaj sobie, że mogli patrzeć dobrym okiem na Pawła, kiedy ów począł głosić, że poganin ochrzczony, że goj, chociażby noga jego nie postała nigdy w Jeruzalem, chociażby nie znał w ogóle innego kraju poza krajem swego bałwochwalstwa — jest mi ani mniej, ani więcej bliski, aniżeli Żyd obrzezany..."
dzikuska77