Tom Clancy - Dekret Tom 1.rtf

(1396 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Tom Clancy

Dekret
Tom pierwszy

Przekład: Krzysztof Wawrzyniak

Data wydania: 1999
Data wydania oryginalnego: 1997
Tytuł oryginału: Executive Orders

 

 


Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi,
czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych,
człowiekowi, który wygrał wojnę,
książkę tę poświęcam.

 

 


Spis treści

Przeprosiny

Podziękowania

Prolog. Zaczynamy od zaraz

1  Początek

2 Przedświt

3 Śledztwo

4 A życie płynie

5 Przygotowania

6 Egzamin

7 Publiczny wizerunek

8 Zmiana dowództwa

9 Wycie z oddali

10 Polityka

11 Małpy

12 Prezentacja

13 Wyzwanie

14 Krew w wodzie

15 Dostawy

16 Iracki przerzut

17 Odrodzenie

18 Ostatni gasi światło

19 Recepty

20 Nowa administracja


Przeprosiny

W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze będzie z nami.

Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.


Zanoszę, modły pod niebiosa, by obdarzyły swym
błogosławieństwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego
progi wstąpią. Oby mędrcy jeno i ludzie cnotliwi rządzili spod
tego dachu.

John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych.
(fragment listu do żony, Abigail Smith Adams,
z 2 listopada 1800 roku, tuż po przeprowadzce do Białego Domu)

 

 


Podziękowania

I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike’a, Dave’a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej Służby, Pat, Darrella i Billa, którzy zęby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle lat szczycili się służbą w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal to robią. To dzięki takim ludziom Ameryka jest nadal sobą.

 

 


Prolog. Zaczynamy od zaraz

To chyba musi być objaw szoku, pomyślał Ryan. Wydawało mu się, że siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wyglądał przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył w osłupieniu na pożar, trawiący ruiny Kapitolu. Żółte języki wyskakiwały raz po raz w niebo z pomarańczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysiąca ludzi, których niespełna godzinę wcześniej pochłonęły płomienie. Rozpacz na razie tłumiło odrętwienie, ale wiedział, że i na nią przyjdzie czas — tak jak ból przychodzi w chwilę po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny śmierć spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciągnęła rękę, jak zawahała się, by się wreszcie wycofać. Całe szczęście, że dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesnego końca było ich życie. Dla nich był to po prostu wypadek, coś czego nie rozumiały. Tuliły się teraz do matki, ciesząc się iluzorycznym bezpieczeństwem, podczas gdy tata musiał gdzieś iść. Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zdążyli już przywyknąć, choć nie polubić. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza, które pozostawiła po sobie śmierć.

W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne myśli. Wiedział, że należy coś zrobić, lecz choć starał się zmusić mózg do logicznego myślenia, nie miał pojęcia, od czego zacząć.

— Panie prezydencie — usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Służby.

— Tak? — odparł Ryan po dłuższej chwili, gdy zorientował się wreszcie, że mówiono do niego. Nie odwracając się od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył Andreę i jeszcze sześciu agentów Tajnej Służby z bronią gotową do strzału. Przed nimi, za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył się pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowiązku, inni z czystej ciekawości, by zobaczyć na własne oczy, jak tworzy się historia. Zastanawiali się, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby dla niego to wydarzenie miało jakieś inne znaczenie niż dla nich. Umysł każdego człowieka, postawiony nagle przed niepojętym, przed śmiercią na skutek wypadku samochodowego czy ciężkiej choroby, będzie na próżno usiłował zracjonalizować tragedię wydarzenia. Im cięższy początkowy szok, tym dłużej trwa proces konsolidacji myśli. Ryan miał na szczęście wokół siebie ludzi przeszkolonych do właściwego reagowania w takich sytuacjach.

— Panie prezydencie, musimy pana przewieźć...

— W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? — zapytał Jack, zaraz w myśli karcąc się za okrutny wydźwięk tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Służby. W tamtym koszmarnym stosie płonęły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i koleżanek ludzi, którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa przelewać swych żalów na nich. — Gdzie jest moja rodzina?

— W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy I i Ósmej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkazał.

Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów może być dla nich istotne, pomyślał Ryan, kiwając powoli głową. A i jemu ulżyło, gdy dowiedział się, że jego rozkaz wykonano. Zresztą dobrze zrobił. Ale czy to będą podwaliny czegokolwiek?

— Panie prezydencie, jeżeli ten atak był częścią jakiegoś szerzej zakrojonego...

— Nie był. Nigdy dotąd tak nie było, prawda? — zapytał Ryan. Zmęczenie słyszalne w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, że szok i stres wyczerpują siły organizmu dużo szybciej niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu się, że nawet nie może pokręcić głową, by otrząsnąć się z odrętwienia, w jakie popadł.

— Ale może tak być tym razem — zauważyła Price.

Może i racja, przyznał Ryan w duchu.

— To co powinniśmy zrobić?

— Rzepka — odparła Price, używając kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Stanowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie powietrznej Andrews.

Ryan rozważał przez chwilę tę możliwość, potem zachmurzył się i pokręcił głową.

— Nie. Nie mogę tak po prostu uciec. Chyba powinienem się tam wybrać — odparł, wskazując podbródkiem pomarańczową poświatę za oknem. Tak, to moje miejsce, pomyślał. Tam teraz powinienem być, nie tu.

— Panie prezydencie, myślę że to zbyt niebezpieczne.

— Andrea, to moje miejsce. Muszę tam iść.

No proszę, już mówi jak polityk, pomyślała zawiedziona Andrea Price.

Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, że będzie jej to musiał wyjaśnić. Jedna z nauk, które kiedyś pobrał — jedyna, która pasowała do tej sytuacji — przyszła mu teraz do głowy i wybijała się spomiędzy innych, jak migający znak drogowy.

— Andrea, chodzi o konsekwencję bycia dowódcą. Tego nauczyli mnie w Quantico. Żołnierze muszą widzieć, że robisz to, co do ciebie należy. Że jesteś tam z nimi i dla nich, a nie wysyłasz ich na śmierć, samemu dekując się na tyłach. — Poza tym, dodał w myślach, muszę też sobie udowodnić, że to ja tu dowodzę, że to nie sen i że naprawdę jestem prezydentem.

Właśnie, czy jestem nim naprawdę?

Agenci Tajnej Służby uważali, że tak. Przecież złożył przysięgę, wypowiadając ułożone na tę okazję słowa i wezwał Boga na świadka swych poczynań. Ale to wszystko działo się za szybko i zbyt wcześnie. Po raz kolejny w swoim życiu John Patrick Ryan zamknął oczy i chciał się obudzić ze snu, w który widać zapadł, bo to, co go otaczało, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowić część realnego świata. Ale gdy je otworzył, pomarańczowa łuna wciąż była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej żółte języki płomieni. Wiedział, że dopiero co wygłaszał jakieś przemówienie, ale nie pamiętał z niego ani słowa. Bierzmy się do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To pamiętał. Banalny, wyświechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

* * *

Jack Ryan zebrał siły i potrząsnął głową, po czym odwrócił się do agentów w sali.

— No dobra. Kto ocalał?

— Sekretarze handlu i spraw wewnętrznych — odparła agent Price, po zasięgnięciu konsultacji przez radiotelefon. — Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw wewnętrznych w Nowym Meksyku. Już ich wezwano do Waszyngtonu. Przylecą samolotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zginęli wszyscy pozostali członkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego i członkowie Kolegium Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych na połączonej sesji obu izb.

— A Pierwsza Dama?

Price pokręciła głową.

— Nie, panie prezydencie. Nie wydostała się stamtąd. Dzieci są w Białym Domu.

Jack w zamyśleniu pokiwał głową. Zacisnął wargi i aż zamknął oczy, gdy doszło do niego, jaki spadł na niego obowiązek. Dla dzieci Rogera i Anne Durlingów to nie było wydarzenie wagi państwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne następstwa: mama i tata zginęli, a oni stali się sierotami. Jack znał je, rozmawiał z nimi. Chociaż właściwie, co to za rozmowa? Uśmiech, skinienie głową i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli coś omawiać z Rogerem, zdawkowe uprzejmości wobec dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnieć. Pewnie tak jak i on, mrugają oczyma z niedowierzaniem, próbując obudzić się z koszmaru, który uparcie trwa.

— Czy one wiedzą?

— Tak, panie prezydencie. Oglądały transmisję z uroczystości. Wysłano już ludzi po dziadków i innych członków rodziny. — Oszczędziła mu szczegółów: tego że parę ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Centrum Operacyjnego Tajnej Służby przechowuje się plany awaryjne na wszystkie, w tym i takie, okazje. Że w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdowały się także adresy, pod którymi należało szukać reszty prezydenckiej rodziny. Tyle że teraz nie tylko tych dwoje stało się sierotami. Tysiąc zabitych osierociło parę tysięcy dzieci.

Jack odsunął na chwilę na bok te myśli.

— Chcesz przez to powiedzieć, że jestem wszystkim, co zostało z rządu Stanów Zjednoczonych?

— Na to wygląda, panie prezydencie. I dlatego...

— I dlatego muszę zrobić to, co do mnie należy — dokończył z naciskiem Jack. Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były już kamery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracając na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drogę, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdobyć się na cokolwiek poza obsługą swoich narzędzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uznał za wyjątkowe. Nawet nie zastanawiał się nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda już czekała i pół minuty później znaleźli się w obszernym holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Służby w holu stał z pistoletem maszynowym w ręku. Przez te dwadzieścia minut musiało ich chyba przybyć, bo przedtem nie było ich aż tylu. Na zewnątrz zauważył żołnierzy piechoty morskiej, w większości nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wciśniętych pośpiesznie w łaciate spodnie od mundurów polowych.

— Potrzebowaliśmy wsparcia — wyjaśniła Andrea. — Poprosiłam o piechotę morską.

— Aha — kiwnął głową Ryan. Nikt się nie będzie dziwił, że marines chronią prezydenta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały się żadne odczucia. Ryan wiedział, że to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Ściskając mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów gończych. Dowodzący nimi kapitan stał przy drzwiach, konferując z agentem Tajnej Służby. Kiedy stanęli w drzwiach, oficer wyprężył się i zasalutował. Czyli on też wierzy, że to ja jestem prezydentem, pomyślał Ryan. Skinął mu głową i ruszył do najbliższego Hummvie’go.

— Na Kapitol — rzucił kierowcy.

Jazda była znacznie szybsza, niż się spodziewał. Policja zablokowała główne ulice miasta i przepuszczała tylko wozy straży pożarnej. Kolumnę prowadził Suburban Tajnej Służby, krzyżówka lekkiej ciężarówki z samochodem kombi. Pewnie wewnątrz wszyscy przeklinają pod nosem głupotę nowego Szefa, pomyślał Ryan.

Ogon Jumbo Jeta sterczał z rumowiska prawie nie tknięty, niczym brzechwa strzały z boku śmiertelnie nią zranionego zwierzęcia. Ryan dziwił się, że wszystko jeszcze płonie. Kapitol zbudowano przecież z kamienia! No tak, ale wewnątrz było mnóstwo drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płonęło. Nad gorejącym rumowiskiem krążyły wojskowe śmigłowce, a pomarańczowy blask rozświetlał wirujące płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych wozów straży pożarnej, zalewających okolicę błyskającym światłem białych i czerwonych lamp stroboskopowych. Strażacy biegali wokół, pod nogami kłębiło się wężowisko przewodów podłączonych do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złączy na wężach puszczało wodę, tworząc maleńkie wodotryski i szybko zamarzające w zimnym wieczornym powietrzu kałuże.

Południowa strona budynku Kapitolu leżała całkowicie w gruzach. Widać było stopnie, ale zarówno kolumny, jak i dach zniknęły, a w miejscu sali obrad ział ogromny krater wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej części budynku zniknęła kopuła, ale wśród rumowiska dało się rozpoznać jej większe fragmenty, dające świadectwo kunsztu inżynierów, którzy zbudowali ją z żelaza w czasie wojny secesyjnej. W środkowej części budynku trwała akcja gaśnicza, zbiegała się tam większość węży, pompując wodę do prądownic ręcznych i tych umieszczonych na wysięgnikach, które razem tworzyły kurtynę wodną, mającą zapobiegać rozszerzaniu się pożaru.

Najbardziej wstrząsającym jednak widokiem były karetki pogotowia. Stały w kilku grupach, a ich załogi bezczynnie przyglądały się akcji strażaków. Puste nosze leżały obok, a wysoko wykwalifikowanym członkom zespołów ratowniczych nie pozostało nic innego, jak tylko przyglądać się białemu ogonowi z wymalowanym na nim czerwonym, trochę okopconym przez sadzę, żurawiem. Japońskie Linie Lotnicze. Wszyscy myśleli, że wojna z Japonią się skończyła. Czy ta tragedia była jej ostatnim akordem, czy tylko aktem desperacji? Może zemstą? A może tylko jakąś ironią losu, przypadkową katastrofą? Ryana uderzyło podobieństwo tej sceny do jakiegoś zwykłego, choć w wyolbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla załóg karetek to był jeszcze jeden raz, gdy wezwano ich za późno. Teraz już nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrzeć i czekać. Za późno na powstrzymanie pożaru. Za późno na ratowanie czyjegokolwiek życia.

Hummvie zatrzymał się koło południowo-wschodniego narożnika budynku, obok skupiska wozów strażackich. Zanim Ryan zdążył sięgnąć do klamki, wokół samochodu pojawił się mur żołnierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzył drzwi nowemu prezydentowi.

— Kto tu dowodzi? — zapytał Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczuł jak zimna jest ta noc.

— Chyba ktoś ze strażaków — odparła.

— No to go poszukajmy.

Jack ruszył w stronę grupy samochodów pożarniczych. Zaczął się trząść w swoim cienkim wełnianym garniturze. Zaraz, jakie kaski mają dowódcy straży pożarnej? Białe? Tak, białe. I przyjeżdżają zwykłymi samochodami, przypomniał sobie z młodości w Baltimore. W wozach bojowych im za ciasno. O, tam stoją jakieś trzy czerwone samochody osobowe, na masce jednego ktoś coś ogląda w świetle latarki.

Skręcił w tamtą stronę, zaskakując ochronę.

— Panie prezydencie! — krzyknęła Price i słychać było, że ledwie się powstrzymuje, żeby go nie strofować. Agenci na nowo uformowali szyk ubezpieczający, tym razem kierując się tam, gdzie ich Szef. Żołnierze także się pogubili i nie mogli się zdecydować, czy mają przewodzić grupie, czy też iść jej śladem. Przez chwilę panowało zamieszanie. Nikt nie napisał instrukcji, jak osłaniać Szefa ignorującego zasady bezpieczeństwa. Jeden z agentów odłączył się od grupy i po chwili wrócił z podgumowanym strażackim płaszczem.

— Proszę, panie prezydencie, niech pan to włoży. Przynajmniej trochę pana ogrzeje — gładko skłamał agent Raman. Price uśmiechnęła się do niego aprobująco i był to pierwszy moment odprężenia odkąd ten cholerny Jumbo wylądował na Kapitolu. Skoro Szef wziął płaszcz i nie zrozumiał, o co naprawdę chodzi, tym lepiej. Od tej chwili rozpoczął się więc pojedynek Tajnej Służby z prezydentem o to, kto kim dowodzi, pojedynek potrzeby do zapewnienia bezpieczeństwa głowie państwa z jej wybujałym ego.

Pierwszy facet w białym kasku, którego znalazł Ryan, trzymał w ręku radiotelefon i mówił do niego bez przerwy, poganiając swoich podwładnych. Obok stał inny mężczyzna, w cywilnym ubraniu, przyciskający do maski samochodu rozłożony arkusz papieru. Jack pomyślał, że to pewnie plany budynku. Poczekał chwilę, aż cywil oderwał wzrok od planów i razem z tym w białym kasku omówili coś, wskazując palcami różne miejsca. Kiedy skończyli i oficer straży pożarnej podjął na nowo swoją litanię przez radiotelefon, Jack podszedł bliżej.

— Tylko uważajcie na te cholerne obruszone bloki kamienne! — skończył brygadier Paul Magill swoją przemowę przez radiotelefon. Zamknął oczy i powoli przetarł powieki palcami. Kiedy ponownie je otworzył, stał przed nim jakiś facet w strażackiej kurtce, otoczony zgrają uzbrojonych ludzi. — Do cholery, coś ty za jeden?

— To nowy prezydent Stanów Zjednoczonych — odparła za Ryana Andrea Price.

Magill popatrzył na nią, potem na agentów Tajnej Służby z pistoletami maszynowymi, na żołnierzy piechoty morskiej i uznał, że nawet jeśli tak nie jest, nie warto się spierać.

— Cholerna rzeź, panie prezydencie — zaczął.

— Ktoś przeżył?

Strażak pokręcił głową.

— Z tej strony nie. Z tamtej trzy osoby, mocno poturbowane. Zdaje się, że byli gdzieś w okolicach szatni i wybuch wyrzucił ich przez okno. Dwie sekretarki i facet z Tajnej Służby, zdrowo poparzeni i poobijani. Cały czas szukamy, ale szanse są właściwie żadne. Nawet jeśli się ktoś nie upiekł, to pożar zużył cały tlen i po prostu go udusił. — Paul Magill był barczystym Murzynem, równym wzrostem Ryanowi. Jego ręce usiane były jasnymi plamami, które świadczyły, że kiedyś zawarł bardzo bliską znajomość z ogniem.

— Może ktoś jeszcze miał szczęście, panie prezydencie. Może w jakimś małym pokoiku, może za jakimiś zamkniętymi drzwiami? Według planów w tym cholernym budynku były miliony małych pokoików. Może ktoś jeszcze się uchował? To się już zdarzało. Ale większość ludzi... — Strażak pokręcił głową. — Udało się zlokalizować pożar, już nie będzie się rozprzestrzeniał.

— Nikogo z kongresmanów? — upewnił się Raman. Tak naprawdę chodziło mu o nazwisko cudem uratowanego agenta, ale tego pytania nie mógł zadać. To by było zachowanie wysoce nieprofesjonalne.

— Nie — odparł Magill, patrząc w płomienie. — Wszystko poszło piorunem — dodał po chwili, znów kręcąc głową.

— Chciałbym tam pójść i rzucić okiem — powiedział Ryan.

— Nie ma mowy — natychmiast sprzeciwił się Magill. — Panie prezydencie, to zbyt niebezpieczne. — Widząc, że Ryan zbiera się, by jeszcze coś powiedzieć, szybko udaremnił dalszą dyskusję. — Panie prezydencie, to mój pożar i ja tu rządzę. Zrozumiano?

— Ale ja muszę tam pójść — upierał się Ryan. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Strażakowi nie podobał się ten pomysł. Popatrzył jeszcze raz na świtę natręta, na broń w rękach jego ochrony i błędnie uznał, że popierają jego pomysł. Nie wiedział, czy to naprawdę nowy prezydent, bo wezwanie do pożaru wyrwało go z drzemki, a potem nie było czasu na oglądanie dziennika.

— Skoro pan musi. To nie będzie zbyt przyjemny widok, panie prezydencie.

* * *

Na Hawajach słońce właśnie zaszło. Kontradmirał Robert Jackson podchodził do lądowania w bazie lotnictwa Marynarki na przylądku Barbers. Kątem oka dostrzegł rzęsiście oświetlone hotele na południowym wybrzeżu Oahu i przez głowę przemknęła mu myśl, ile też teraz może kosztować pokój. Ostatni raz mieszkał w jednym z tych hoteli kiedy miał koło dwudziestki. Na przepustkach wynajmowali wtedy we dwóch lub trzech jeden pokój, żeby więcej pieniędzy zostało na wizyty w barach, gdzie próbowali szczęścia u miejscowej płci pięknej, hojnie szafując morskimi opowieściami. Tomcat Jacksona przyziemił łagodnie, mimo że mieli za sobą szmat drogi. Trzy razy po drodze tankowali w powietrzu. Robby nadal uważał się za myśliwca, a więc arystokratę wśród pilotów. Nie wypadało mu tak po prostu łupać w beton jak byle „mleczarzowi”, powożącemu powietrzną cysterną.

— Pięć Zero Zero, kołuj dalej pasem aż do...

— Byłem już tu parę razy, panienko — przerwał kontrolerce, łamiąc wszelkie możliwe regulaminy. W końcu był nie tylko myśliwcem, ale do tego cholernym admirałem, więc nikt go za to nie przeczołga, nie?

— Pięć Zero Zero, na końcu pasa czeka samochód.

— Dziękuję. — Teraz dopiero go dostrzegł. Stał pod ścianą hangaru, dokładnie za marynarzem, który pokazywał drogę świecącymi pałkami.

— Nieźle, jak na starszego pana — doszedł go w słuchawkach głos z tylnej kabiny.

— Twoja pochwała została odnotowana — odparł Jackson. Cholera, dawniej tak nie sztywniałem, pomyślał. Poprawił się w fotelu. Tyłek bolał go od siedzenia nieruchomo przez tyle godzin. Chyba się starzeję. Wtedy zabolała go noga. Cholerny artretyzm! Musiał rozkazem zmusić Sancheza do wydania mu tego Tomcata. Wypłynęli za daleko w morze, żeby mogli po niego przylecieć na USS „John C. Stennis” samolotem z Pearl Harbor, a przecież rozkaz był wyraźny: „Wracać natychmiast”. Podpierając się nim, zmusił Sancheza do tego, żeby mu dał Tomcata, w którym wysiadł system kontroli uzbrojenia, więc i tak nie nadawał się do walki. Tankował z cystern Sił Powietrznych i w ten sposób, pewnie po raz ostatni w życiu, w siedem godzin przeleciał myśliwcem pół Pacyfiku. Jackson poruszył się w fotelu raz jeszcze, gdy zjechał z pasa na drogę kołowania i w nagrodę złapał go skurcz mięśni grzbietu.

— Kurczę — mruknął cicho, rozpoznając sylwetkę w białym mundurze przy błotniku samochodu. — Sam dowódca Floty Pacyfiku?

Tak, to był admirał David Seaton we własnej osobie. Opierał się o bok samochodu i przeglądał jakieś depesze, czekając aż Jackson zgasi silniki i podniesie osłonę kabiny. Marynarz przystawił do burty drabinkę i pomógł mu rozpiąć pasy. Kobieta w kombinezonie personelu naziemnego zajęła się jego bagażem. Widać było, że się śpieszą.

— Kłopoty — powiedział Seaton zamiast powitania, gdy tylko Robby stanął na ziemi.

— Przecież wygraliśmy — odparł Jackson i znieruchomiał na gorącym betonie. Jego mózg miał tak samo dosyć jak reszta ciała. Dopiero teraz instynkt powiedział mu, że coś tu nie gra. Kroiło się coś niezwykłego.

— Prezydent nie żyje i mamy nowego — Seaton podał mu podkładkę z przypiętą klipsem depeszą. — Został nim twój kumpel. A my wracamy do Defcon 3.

— Co się tam, do jasnej...? — burknął pod nosem kontradmirał Jackson, czytając pierwszą stronę wiadomości. Przerzucił stronę i podniósł znad niej zdumiony wzrok. — Jack jest nowym...?

— A co, nie wiedziałeś, że został wiceprezydentem?

Jackson pokręcił milcząco głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin