Danielle Steel Pierścionki.doc

(1957 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

 

Pierścionki

 

Rozdział I

Kassandra von Gotthard siedziała w swobodnej pozie na brzegu

jeziora w parku Charlottenburger, spoglądając, jak po wodzie

rozbiegają się falki spowodowane przez kamyk, który przed chwilą

cisnęła. Długie smukłe palce ujęły następny gładki kamyczek,

zastygły na sekundę, a potem mimochodem posłały w stronę tafli

jeziora kolejny miniaturowy pocisk.

Był upalny dzień późnego lata i słońce migotało na złocistych

włosach Kassandry, spływających gładką falą na ramiona i

przytrzymywanych z jednej strony twarzy grzebykiem z kości

słoniowej. Ów drobny akcent był równie doskonały i pełen wdzięku

jak cała sylwetka i rysy młodej kobiety. Jej ogromne oczy o

kształcie migdałów miały ten sam głęboki błękit co zdobiące park

klomby kwiatów; były to oczy skłonne do śmiechu, a zarazem

szepczące coś czułego, oczy w jednej chwili przepełnione

pieszczotą lub kpiną, a już w następnej - zadumane, jakby oglądały

jakiś fantastyczny pejzaż równie odległy od rzeczywistości, jak

zgiełkliwe miasto od wypiętrzonego na drugim brzegu jeziora zamku

Charlottenburger. Majestatyczny gmach zdawał się wpatrywać w

Kassandrę, jakby należała raczej do jego czasów niźli do swoich.

Kassandra sprawiała wrażenie postaci z osiemnastowiecznego płótna,

kiedy leniwie wyciągnięta na brzegu, przeczesywała smukłymi

palcami trawę w poszukiwaniu jeszcze jednego kamyka. W pobliżu

stadko kaczek wmaszerowywało do wody, co dwójka dzieci kwitowała

radosnym klaskaniem w łapki. Po chwili odbiegły, odprowadzane

przez Kassandrę zadumanym spojrzeniem.

- O czym pani teraz myślała? - wyrwał ją z mrzonek męski głos. Z

uśmiechem zwróciła się w stronę towarzysza.

- O niczym - odparła wyciągając w jego stronę dłoń, przy czym

zamigotały w słońcu brylanciki zdobiące misterny sygnet, który

miała na palcu. Mężczyzna jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na

przepiękny pierścień, klejnoty nie miały dlań żadnego znaczenia.

Intrygowała go wyłącznie Kassandra, będąca w jego oczach

ucieleśnieniem odwiecznej tajemnicy życia i piękna. Była pytaniem,

na które nigdy do końca nie znajdzie odpowiedzi, darem, który

nigdy w całości nie będzie do niego należeć.

Poznali się minionej zimy na przyjęciu z okazji ukazania się

drugiej jego powieści, zatytułowanej "Der Kuss", utworu

szokującego zuchwałym erotyzmem, a zarazem przepełnionego głęboką

wrażliwością. Ta książka odniosła równie wielki sukces jak

pierwsza i definitywnie zapewniła autorowi miejsce na Parnasie

współczesnej literatury niemieckiej.

Był kontrowersyjny, awangardowy, czasem skandalizujący, ale przede

wszystkim bardzo, bardzo utalentowany. W wieku trzydziestu lat

Dolff Sterne znalazł się u szczytów sławy. I wtedy spotkał swoje

marzenie.

W wieczór pierwszego spotkania jej uroda zaparła mu dech w

piersiach. Słyszał o niej już wcześniej; znała ją cała berlińska

socjeta. Sprawiała wrażenie nieziemskiej i nieosiągalnej, a

zarazem aż przerażająco kruchej.

Kiedy ją ujrzał ubraną w obcisłą, przetykaną złotą nitką jedwabną

suknię, w miniaturowej czapeczce, spod której spływała burza

lśniących włosów, z przerzuconym przez ramię sobolowym futrem,

doświadczył czegoś na kształt ukłucia dojmującego bólu. Nie

oszołomiło go jednak złoto ani sobole, lecz ona sama - jej

odmienność, jej milczenie wśród zgiełku sali, a wreszcie jej oczy.

Kiedy nań popatrzyła z uśmiechem, poczuł się jak człowiek

umierający.

- Gratuluję panu.

- Czego? - zapytał kompletnie zdezorientowany. Wpatrywał się w nią

przez dłuższą chwilę, czując, jak ubywa mu lat, i to w takim

tempie, że z trzydziestu trzech rychło zostało zaledwie

dziesięć... aż wreszcie pojął, że i ona jest mocno zdenerwowana.

Stanowiła całkowite zaprzeczenie jego wyobrażeń: była

dystyngowana, lecz pozbawiona wszelkiej wyniosłości; żywił

podejrzenia, iż hałaśliwy tłum i wścibskie oczy napawają ją

lękiem. Jak Kopciuszek umknęła bardzo wcześnie, kiedy wciąż był

zajęty witaniem nowych gości. Korciło go, by za nią pobiec,

odnaleźć ją i raz jeszcze, choćby na krótką chwilę, spojrzeć w te

fiołkowe oczy...

Dwa tygodnie później spotkali się ponownie, właśnie tu, w parku.

Przypatrywał się, jak z uśmiechem spogląda na zamek i pływające po

jeziorze kaczki.

- Często tu pani przychodzi? - Stali ramię przy ramieniu, a wysoka

ciemna sylwetka Dolffa uderzająco kontrastowała z porcelanową

urodą Kassandry. Miał włosy koloru jej soboli i oczy, które

przywodziły na myśl dwa onyksy.

Skinęła głową i przyoblekła twarz w ten swój zagadkowy, na poły

dziecinny uśmiech.

- W dzieciństwie bywałam tu znacznie częściej.

- Pochodzi pani z Berlina? - Głupie pytanie, ale nie przyszło mu

do głowy nic lepszego.

Roześmiała się bez złośliwości.

- Tak, a pan?

- Z Monachium - odparł. Potem stali w milczeniu, a Dolff

zastanawiał się, ile lat może liczyć Kassandra. Dwadzieścia dwa?

Dwadzieścia cztery? Trudno było powiedzieć.

Niespodziewanie parsknęła krystalicznym śmiechem na widok trojga

dzieci, które podczas zabawy z psem wymknęły się spod opieki

niańki i w ślad za swoim ulubieńcem zapędziły po kolana do wody.

- Kiedyś i ja zrobiłam coś podobnego - powiedziała. - Potem przez

miesiąc niania nie zabrała mnie do parku.

Potrafił sobie wyobrazić tę scenę: opiekunka w nakrochmalonym

mundurku gromi z brzegu nieposłuszną rozdokazywaną dziewczynkę.

Kiedy mogło się to wydarzyć? W 1920? 1915 roku? Całe wieki

temu. Jakże odmiennie wyglądało w tamtych czasach jego życie!

Musiał godzić pracę z nauką, dni zatem spędzał w szkole, poranki

zaś, całe popołudnia i wieczory - w piekarni rodziców. Jego świat

stanowił całkowite zaprzeczenie świata tej złocistej istoty.

Od poznania jej bywał w parku regularnie, wmawiając sobie, że po

wielogodzinnym pisaniu potrzebuje świeżego powietrza i ruchu.

Doskonale jednak pojmował, jakie są jego prawdziwe motywy - szukał

tej twarzyczki, oczu, złotych włosów... i na koniec je znalazł.

Kassandra też sprawiała wrażenie radej z ponownego spotkania. I

wkrótce zapanował między nimi rodzaj nie wypowiedzianego

porozumienia - Dolff po pracy wyruszał na spacer, a jeśli

właściwie wyliczył moment, Kassandra już czekała.

Stali się duchowymi strażnikami zamku i zastępczymi rodzicami

dzieci bawiących się na brzegu jeziora, chciwie czerpali szczęście

ze wszystkiego, co ich otaczało, dzielili się wspomnieniami z

dzieciństwa i odkrywali przed sobą marzenia. Kassandra, co zapewne

przepełniłoby jej ojca zgrozą, pragnęła związać życie z teatrem.

Świadoma, że ten sen nigdy się nie spełni, fantazjowała jednak

czasem, iż pewnego dnia napisze przynajmniej sztukę. Fascynowały

ją monologi Dolffa o tworzeniu, o uczuciu, jakie staje się

udziałem autora, kiedy jego dzieło odnosi sukces. Sława zresztą

wciąż wydawała się Dolffowi - i może zawsze będzie się wydawać -

czymś niezupełnie rzeczywistym. Minęło siedem lat, odkąd przeniósł

się z Monachium do Berlina, pięć, odkąd tak udanie zadebiutował,

trzy od chwili, gdy sprawił sobie bugatti, dwa zaś od kupna

pięknego starego domu w Charlottenburgu. Mimo to nadal postrzegał

to wszystko jako coś na kształt snu. Może właśnie dzięki temu

zachowywał młodzieńczość i ten wiecznie dostrzegalny w jego oczach

wyraz zachwytu i zdumienia. Tak, Dolff Sterne nie był jeszcze

człowiekiem zblazowanym - ani w stosunku do życia, ani swojego

pisarstwa, a przede wszystkim w stosunku do Kassandry.

Jego opowieści o książce zawsze słuchała oczarowana, mając

wrażenie, że fabuły nabierają życia, bohaterowie zaś stają się

ludźmi z krwi i kości; ba, towarzystwo Dolffa sprawiało, że jej

samej krew szybciej krążyła w żyłach. On natomiast dostrzegał, jak

z każdym spotkaniem słabnie lęk przyczajony w jej oczach. Od

chwili kiedy się poznali, w Kassandrze zagościło coś zupełnie

nowego, coś beztroskiego - młodzieńczego i apetycznego.

- Czy zdaje sobie pani sprawę, jak bardzo panią lubię, Kassandro?

- zapytał żartobliwie pewnego dnia, kiedy muskani aromatycznym

wiosennym wietrzykiem okrążali spacerkiem jezioro.

- Czyżby w związku z tym zamierzał pan napisać o mnie książkę?

- A powinienem?

Na moment opuściła fiołkowe oczy, potem pokręciła głową.

- Chyba nie. Bo o czym miałby pan pisać? Nie odnosiłam w życiu

triumfów, nie miałam sukcesów ani osiągnięć. Żadnych, ale to

żadnych.

Przez kilka sekund oczy fiołkowe i czarne mówiły sobie coś, czego

jeszcze nie śmiały sformułować usta.

- Tak pani sądzi?.

- Taka jest prawda. Urodziłam się do swojego życia i umierając

rozstanę się ze swoim życiem. Życiem, którego treść stanowią i

będą stanowić dziesiątki eleganckich sukien, tysiące oficjalnych

kolacji i nienagannie wykonanych oper... nic więcej, drogi

przyjacielu.

Miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat, a mogło się zdawać, iż

straciła wszelką nadzieję, że w jej losach nastąpi jakakolwiek

odmiana.

- Pozostaje ta sztuka, którą zamierza pani napisać.

Wzruszyła ramionami. Oboje znali odpowiedź. Była więźniem

zamkniętym w diamentowej klatce. Po chwili jednak roześmiała się

serdecznie.

- No cóż, w panu jedyna nadzieja, że zdobędę sławę. Pod warunkiem,

rzecz jasna, że uczyni mnie pan bohaterką którejś ze swoich

książek, przemieni w swej wyobraźni w jakąś egzotyczną postać.

Już to zrobił, chociaż nie miał śmiałości jej o tym powiedzieć.

Zamiast tego podjął rozmowę w żartobliwej tonacji.

- Zgoda, ale w takim razie muszę uzyskać pani aprobatę. Kim

chciałaby pani zostać? Jaka postać wydaje się pani odpowiednio

egzotyczna? Szpiega? Lekarki? Kochanki wybitnej osobistości?

Z udanym niesmakiem skrzywiła usta.

- Ależ, Dolffie, to okropne, cóż za brak wyobraźni! Nie,

pomyślmy... - Usiadła na trawie, zdjęła szerokoskrzydły kapelusz

słomkowy i wstrząsnęła swą złocistą grzywą. - Chyba aktorki...

mógłby mnie pan zrobić gwiazdą scen londyńskich, a potem... -

przechyliła głowę, nawijając na smukły palec kosmyk lśniących

włosów. - A potem wysłać do Ameryki, gdzie też bym podbiła

widownię.

- Do Ameryki? To ogromny kraj, proszę uściślić.

- Do Nowego Jorku.

- Była pani w tym mieście?

Skinęła głową.

- Tak, z ojcem, kiedy skończyłam osiemnaście lat. Było cudownie.

Czułam, że... - urwała nagle. Zamierzała powiedzieć, iż w Nowym

Jorku byli gośćmi Astorów, w Waszyngtonie zaś przyjął ich sam

prezydent, w ostatniej jednak chwili zdała sobie sprawę, że byłoby

to błędem. Nie chciała imponować Dolffowi, zbyt go lubiła, aby

prowadzić z nim takie rozmowy. Mimo sukcesów i sławy nie miał

szans przekroczyć progów jej świata. Oboje zdawali sobie z tego

sprawę i zgodnie przemilczeli ten temat.

- Czuła zatem pani, że... - powiedział patrząc jej w oczy.

- Że zakochałam się w Nowym Jorku. - Westchnęła i tęsknie

spojrzała na jezioro.

- Czy przypomina Berlin?

Żywo pokręciła głową i zmrużyła oczy, jak gdyby pragnęła wymazać z

nich obraz charlottenburskiego zamku.

- Nie, jest cudowny... nowoczesny, ruchliwy i podniecający.

- W przeciwieństwie do nudnego prowincjonalnego Berlina? - Miał

ochotę parsknąć śmiechem. Dla niego Berlin wciąż był takim

miastem, jakim Kassandrze jawił się Nowy Jork.

- Kpi pan sobie ze mnie - powiedziała z przyganą, której jednak

wcale nie wyrażało jej spojrzenie. Uwielbiała towarzystwo Dolffa,

uwielbiała rytuał ich popołudniowych spacerów. Coraz częściej

zrywała dla tych spacerów więzy swych codziennych ograniczeń i

powinności.

- Istotnie, pokpiwam z pani sobie, Kassandro - odparł łagodnie. -

Czy ma mi to pani za złe?

Wolno pokręciła głową.

- Ależ skąd... Mam wrażenie - dodała po chwili - że znam pana

lepiej niż kogokolwiek na świecie.

Niepokojące, że odczuwał tak samo. Ale nadal pozostawała jego

marzeniem, ułudą zupełnie dlań - poza wspólnymi spacerami w parku

- nieuchwytną.

- Rozumie pan, co mam na myśli?

- Oczywiście - przytaknął nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć.

Nie chciał jej nieopatrznie spłoszyć. Nie chciał, by ich spotkania

urwały się gwałtownie. A rozumiał znaczenie lepiej, niż sądziła.

Naraz w porywie szaleństwa uchwycił smukłe kruche dłonie

Kassandry. - Czy nie zechciałaby pani wpaść do mnie na herbatę?

- Teraz? - zapytała czując, że jej serce trzepocze się jak motyl.

Chciała... nie była jednak pewna... nie sądziła, że...

- Tak, teraz. A może ma pani inne zobowiązania?

Pokręciła głową.

- Nie, żadnych. - Mogła wprawdzie skłamać, że idzie gdzieś na

podwieczorek, jest z kimś umówiona, lecz nie skłamała. Obróciła

tylko na Dolffa swoje wielkie fiołkowe oczy i wyszeptała: - Bardzo

chętnie.

Szli ramię przy ramieniu, usiłując beztroską rozmową i śmiechem

pokryć zakłopotanie: po raz pierwszy opuszczali wrota swojego

raju. Nagle ogarnęło ich zniecierpliwienie, jakby do tej właśnie

chwili przygotowywali się przez wszystkie miesiące wspólnych

spacerów w parku.

Ciężkie bogato rzeźbione drzwi uchyliły się powoli i Kassandra

znalazła się w przestronnym holu o marmurowej posadzce, gdzie nad

biedermeierowskim biurkiem wisiał wielki i bardzo ładny obraz.

- A więc to tutaj mieszka sławny pisarz!...

Dolff uśmiechnął się nerwowo i rzucił kapelusz na blat biurka.

- Dom jest znacznie sławniejszy niż ja. Od siedemnastego wieku,

kiedy to wzniósł go jakiś baron, bywał w rękach osób o wiele

wybitniejszych.

- Jest przepiękny, Dolffie - powiedziała ze szczerym zachwytem

Kassandra, spoglądając na zdobione wspaniałą snycerką rokokowe

sklepienie.

Wyciągnął rękę.

- Proszę za mną, pokażę pani resztę.

Owa reszta - wysokie rzeźbione sufity, cudowne mozaiki parkietów,

kryształowe kandelabry i smukłe eleganckie okna dające widok na

ukwiecony ogród - spełniała wszystkie obietnice, jakie dom składał

przy wejściu. Na parterze znajdował się główny salon i nieco

mniejszy pokój, wykorzystywany przez Dolffa jako gabinet; na

pierwszym piętrze była kuchnia, jadalnia i służbówka, gdzie

gospodarz trzymał rower i trzy pary nart, na drugim zaś dwie

przestronne sypialnie z widokiem na zamek i park. Obydwie miały

zgrabne balkony, z kąta większej wąskie spiralne schody prowadziły

na górę.

- Co tam jest? - spytała zaintrygowana Kassandra. Dom był naprawdę

wspaniały i słusznie napełniał Dolffa dumą.

- Moja wieża z kości słoniowej. Tam zawsze pracuję.

- Sądziłam, że pisze pan w gabinecie na dole.

- Nie, w nim podejmuję tylko przyjaciół, bo salon wciąż mnie

troszkę przytłacza. Pracuję tylko tam - powiedział wyciągając

ramię w stronę spiralnych schodów.

- Czy mogę zerknąć?

- Oczywiście, jeśli tylko nie utonie pani w papierzyskach

porozrzucanych wokół biurka.

Nic jednak nie było porozrzucane ani na starannie uporządkowanym

biurku, ani wokół niego. Pokój był niewielkim pomieszczeniem o

pięknych proporcjach, z którego rozpościerał się widok na

wszystkie strony świata; zgrabny sympatyczny kominek obiecywał

ciepło, w każdym zaś możliwym kącie i zakątku piętrzyły się

książki. Kassandra z westchnieniem usadowiła się w ogromnym fotelu

obitym czerwoną skórą.

- Cóż za cudowne, doprawdy cudowne miejsce - powiedziała,

spoglądając marzycielsko na zamek.

- Chyba właśnie dlatego kupiłem ten dom. Dla mojej wieży z kości

słoniowej i widoku.

- Rozumiem pana, chociaż i cała reszta jest piękna. - Podwinęła

nogę i patrząc na Dolffa, miała na twarzy wyraz takiego spokoju,

jakiego nigdy dotąd u niej nie widział. - Wie pan co, Dolffie?

Czuję się tak, jakbym wreszcie wróciła do domu, jakby nastąpiła

chwila, na którą czekałam całe życie - rzekła nie odrywając wzroku

od jego oczu.

- Może... - odpowiedział ledwie słyszalnym szeptem. - Może ten dom

również czekał na panią przez wszystkie te lata... tak samo jak

ja.

Przerażenie febrycznym dreszczem przepełzło po całym jego ciele.

Nie chciał tego powiedzieć. Oczy Kassandry nie wyrażały jednak

gniewu.

- Przepraszam, zagalopowałem się trochę.

- Nie ma za co, Dolffie. - Wyciągnęła do niego rękę, przy czym

brylantowy sygnet na jej palcu roziskrzył się w słońcu.

Dolff delikatnie ujął dłoń Kassandry i bez namysłu powoli

przyciągnął ją w swoje ramiona. Tulił ją, zda się, przez całą

wieczność, rozpalany coraz silniej łapczywością i namiętnością jej

pocałunków. Kiedy wreszcie oderwał się od niej, w jego oczach

szczęście szło o lepsze z udręką.

- Kassandro...

Odwróciła się od niego i popatrzyła na park.

- Przestań - szepnęła. - Nie mów tylko, że żałujesz. Nie chcę tego

słyszeć... Nie umiałabym... - Gwałtownie obróciła się na pięcie i

uniosła płonące oczy ku jego twarzy. - Pragnę cię od tak dawna!

- Ale... - Brzydził się swego wahania, musiał to jednak

powiedzieć, chociażby w jej imieniu.

Uniosła dłoń, żeby mu przerwać.

- Rozumiem. Kassandra von Gotthard nie mówi takich rzeczy, to

zapewne masz na myśli? - Jej spojrzenie stwardniało. - Racja. Ale

chciałam to powiedzieć. Dobry Boże, jak bardzo chciałam... Dopiero

przed chwilą ostatecznie to pojęłam. Przedtem nie zdawałam sobie z

tego sprawy. Żyłam dotąd tak, jak tego po mnie oczekiwano. I

wiesz, co mi z tego przyszło, Dolffie? Nic. Czy wiesz, kim jestem?

Nikim. Jestem pusta. Liczyłam... - urwała czując, że łzy jak

mgiełka przyćmiewają jej wzrok. - Liczyłam, że ty wypełnisz

treścią moją duszę. - Znów odwróciła się do niego plecami. -

Wybacz.

Zbliżył się do niej i od tyłu objął ramionami jej kibić.

- Nigdy więcej nie mów, że jesteś nikim. Bo dla mnie jesteś

wszystkim. Od naszego pierwszego spotkania pragnąłem tylko poznać

cię lepiej, być z tobą, dać ci jakąś cząstkę siebie i jakąś

cząstkę ciebie otrzymać w zamian. A zarazem nie chciałem cię

zranić, Kassandro. Wciąż nie chcę wciągać cię w mój świat, bo

wiąże się to z ryzykiem, że stracisz zdolność życia we własnym.

Nie mam prawa tego robić. Nie mam prawa zabierać cię tam, gdzie

mogłabyś być nieszczęśliwa.

- Co? - Odwróciła się i popatrzyła na Dolffa z niedowierzaniem. -

Sądzisz, że mogłabym być z tobą nieszczęśliwa? Chociażby przez

chwilę?

- Właśnie o to mi chodzi. Jak długo może trwać nasze szczęście?

Godzinę? Dwie? Całe popołudnie?

- To wystarczy. Nawet chwila z tobą jest w moim życiu czymś

bezcennym. - Pochyliła głowę i z jej drżących ust spłynął szept: -

Kocham cię, Dolffie... Kocham cię... Ja...

Zamknął jej usta pocałunkiem, po czym wolno zeszli po wąskich

schodach na drugie piętro; tu przystanęli, a Dolff wziął Kassandrę

za rękę i wprowadził ją do sypialni. Kassandra drżała z lekka, gdy

delikatnie zdejmował z niej szarą jedwabną suknię, kremową halkę z

atłasu, misterne koronkowe drobiazgi...

A potem leżeli wtuleni w siebie przez wiele godzin, ich usta zaś,

dłonie, ciała i serca stapiały się w jedno.

Od tego dnia minęły cztery miesiące romansu, który odmienił ich

oboje. W oczach Kassandry plą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin