Alistair MacLean - Stracency z Nawarony.pdf

(1610 KB) Pobierz
Straceńcy z Nawarony
A LISTAIR
M AC L EAN
&
S AM L LEWELLYN
S TRACEŃCY Z
N AVARONY
Alistair MacLean & Sam Llewellyn
2
Straceńcy z Nawarony
PROLOG - MARZEC 1944 R.
- Kontakt - zgłosił operator radaru. - Cholerny potrójny kontakt. Jezu!
Liberator położył się na skrzydło, zarzucił ciężko ogonem, tnąc szkwałowe
chmury, których pasma zalegały nad Atlantykiem ku Cabo Ortegal,
wyznaczającemu górny lewy róg Hiszpanii.
- Wyrażaj się - łagodnie napomniał radarzystę pilot. - Bombardier?
- Gotów - odparł bombardier, usadowiony głębiej w dziobie.
Dłonie pilota w skórzanych rękawicach dotknęły manetek gazu. Buczenie
czterech silników firmy Rolls-Royce urosło do ryku, od którego zagrzechotały
szczęki załogi. Pilot pchnął orczyk. Zatrzeszczały płaty poszycia. Liberator
zanurkował w chmury.
Opary, gęste i szare jak ze spalanego węgla, rozbijały się o plastikowe okno
stanowiska bombardiera. Na wysokości pięciuset stóp zaczęły się rwać. Poniżej był
ocean, szary, zasłany koronką piany.
Bombardierowi zaschło w ustach. Sam widok tej rozkołysanej płachty
wystarczał, żeby się porzygać. Ale było tam coś jeszcze: szerokie, gładkie pasmo na
załamujących się górach wody, jak po jakimś gigantycznym żelazku...
- Widzisz już? - spytał pilot.
Bicie serca bombardiera zagłuszało nawet trzaski interkomu i ryk silników.
- Widzę.
Na końcu równej jak stół wstęgi trzy długie, niskie kadłuby rozdzierały
powierzchnię oceanu, zostawiając szewrony piany. Wąskie, szare, z opływowymi
kioskami. Wąskie, szare łatwe cele.
- Są cholernie olbrzymie - zauważył radarzysta, zerkając zza ramienia dowódcy.
- Co to jest, do diabła?
To były okręty podwodne, ale dwa razy większe niż wszystkie brytyjskie lub
niemieckie jednostki, jakie pilot oglądał w trakcie czterech lat służby nad tymi
3
Alistair MacLean & Sam Llewellyn
niespokojnymi wodami - czterech lat, podczas których stał się ekspertem od
okrętów podwodnych. Naprawdę były cholernie olbrzymie.
Pilot zmarszczył brwi, wpatrując się w spiętrzone pianą kilwatery. Oczywiście,
trudno było dokładnie ocenić, ale wyglądało na to, że te jednostki wyciągają co
najmniej trzydzieści pięć węzłów. Jeśli to ich - pomyślał - to mogą naprawdę
wyrządzić szkodę. Oby były nasze...
Rozżarzone czerwone kule leniwie oderwały się od kiosków i przemknęły obok
czaszy kokpitu.
- Ich - powiedział pilot, kładąc samolot w ciasny skręt. Pociski wskaźnikowe
odarły jego głos z łagodności. - Podchodzimy do celu.
Teraz cała chmara smugaczy przewalała się wokół kokpitu liberatora,
zmieszana z czarnymi rozpryskami cięższej artylerii przeciwlotniczej. Samolot
podskoczył, nity zajęczały na rozprażonym niebie. Bombardier starał się nie myśleć
o swoim nie chronionym podbrzuszu, starał się nie zwracać uwagi na
przypominający zgniłe jaja smród wybuchających pocisków i na jazgotanie
browningów przedniego strzelca nad głową. Do spuszczenia bomb pozostało co
najmniej dwie mile; przy szybkości stu dwudziestu węzłów - trzydzieści nie
kończących się sekund.
- Dziwne - powiedział pilot. - Czemu się nie zanurzają? Bombardier skupił
wzrok na przyrządach celowniczych.
- Drzwi bombowe otwarte - zgłosił. Poczuł nowe drżenie kadłuba, gdy
zakłócony został opływ powietrza. Celownik wypełnił się szarym, pomarszczonym
oceanem. Okręty podwodne utrzymywały formację w kształcie litery V; szły
wzdłuż drabinki celownika ku punktowi zwolnienia bomb, niewinne jak pstrągi w
strumieniu, gdyby nie leniwe czerwone baloniki smugaczy.
Bombardier zmarszczył czoło, wcisnął oczodół w okular celownika. Coś było
nie w porządku ze środkowym okrętem. Pokład przed kioskiem był wykręcony i
skrzywiony. Chryste - pomyślał bombardier - ktoś go staranował. Prawie przeciął
na pół. Dlatego się nie zanurza. Jest uszkodzony...
4
Straceńcy z Nawarony
Coś z metalicznym hukiem wybuchło po lewej stronie bombowca. Nagle
lodowate powietrze z wyciem owiało kark bombardiera. Maleńkie okręty podwodne
w celowniku zdryfowały w prawo.
- Trochę w prawo - powiedział spokojnie, zagłuszając łomot swojego serca. -
Trochę w prawo. - Trzy szare ryby wróciły na znaczniki celownika. - Tak trzymać.
Kciuk dłoni w skórzanej rękawicy znalazł przełącznik. Nawała pocisków
wskaźnikowych była teraz koszmarna, gęsta jak śnieżna burza. Bombardier
skoncentrował się na Pearlu z kantyny, myśląc z nadzieją, że tym razem nie usmaży
jajek na beton, jak to mu się wczoraj udało...
- Tak trzymać - powtórzył. Szary trójkąt był o pół cala od punktu zwolnienia
bomb. - Dochodzimy, dochodzimy...
Gigantyczny młot walnął w kadłub gdzieś za jego plecami. Poczuł straszliwy
ból w lewej nodze. Trafił - pomyślał. Trafił nas, skurwiel. Dłoń bombardiera
zacisnęła się na przełączniku. Poczuł, jak samolot uwolniony od ciężaru bomb
poderwał się w górę.
Za wcześnie - pomyślał.
Potem myślenie urwało mu się całkowicie, bo dym spowił całą twarz, głowę
przeszył rozdzierający ból nogi złamanej w czterech miejscach i ktoś wył jak pies, a
gdy szare chmury złapały w szare łapy liberatora, bombardier zdał sobie sprawę, że
to nikt inny, lecz on sam robi ten cały raban.
Dziesięć minut później radarzysta skończył opatrunek. Wyrzucił fiolkę po
morfinie przez najbliższe rozdarcie kadłuba. Pomyślał, że bombardier wygląda
fatalnie, ale cóż, otwarte złamanie jeszcze nikomu nie okrasiło ust uśmiechem. Dla
pocieszenia uniósł kciuk i wymamrotał:
- Dopadliśmy jednego!
Przez różowe chmury morfiny bombardier zauważył ruch ust kolegi i usiłował
okazać zaciekawienie.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin