Conrad Joseph - Wśród prądów.pdf

(646 KB) Pobierz
Conrad Joseph - Wsród pradów
JOSEPH CONRAD
WŚRÓD PRĄDÓW
Tytuł oryginału: Within the Tides
Przełożyła: Teresa Tatarkiewiczowa
OD AUTORA
Opowiadania zebrane w tej książce dały powód do dwóch wypowiedzi, które
stanowiły jakby komentarz do nich, a także formułowały pewien krytyczny zarzut.
Jeden z recenzentów zauważył, że lubię pisać o ludziach, którzy pędzą życie na
morzu lub na samotnych wyspach, gdzie nie są skrępowani wymogami życia
towarzyskiego, takie bowiem postacie pobudzają grę mej wyobraźni stosującą się
wtedy już tylko do praw natury i konwencji ludzkich. Uwaga ta jest do pewnego
stopnia słuszna, ale nie uwzględnia mej wolności wyboru. Wybierając postacie i
tematy nie szukałem takich, które by dawały pole dla swobody wyobraźni. Rodzaj
wiadomości, sugestii czy wskazówek, z których robiłem użytek w mych dziełach, brał
się bezpośrednio z doświadczeń mego czynnego życia. Był to wynik raczej
kontaktów, i to bardzo powierzchownych, niż rzeczywistych zdarzeń, gdyż życie
moje nie było awanturnicze. Nawet teraz, gdy z pewnym żalem (a któż nie żałuje
młodości?), a także z głębokim wzruszeniem spoglądam w przeszłość, widzę ją w
surowych barwach ciężkiego trudu i poważnych obowiązków, które same przez się
nie budzą romantycznych skojarzeń. Jeśli mnie nawet pociągają, gdy sięgam myślą w
 
przeszłość, sądzę, że wynika to z wrodzonego mi romantycznego spojrzenia na
rzeczywistość. Stanowisko takie samo przez się może stanowić pewną przeszkodę,
ale gdy jest podporządkowane poczuciu odpowiedzialności i uznaniu twardej
rzeczywistości, wspólnej nam wszystkim, wtedy staje się punktem widzenia, z
którego nawet ciemne strony życia widać opromienione blaskiem wewnętrznym. A
taki romantyzm nie jest błędem. Nie jest też przeszkodą w poznawaniu prawdy. Stara
się wybrnąć z tego, jak może, choć nie jest to łatwą sprawą, ale wśród tych trudności
może nawet odkryć pewien rodzaj piękna.
Mówię tu o romantyzmie w życiu, a nie o romantyzmie w literaturze, który w
swych początkach związany był z tematyką sredniowieczną lub w każdym razie z
czymś - co w owej zamierzchłej przeszłości za taką było uważane. Tematów mych
nie czerpałem z średniowiecza i mam do nich niezaprzeczalne prawo, gdyż przeszłość
moja do mnie tylko należy. Jeśli tematy te zbaczają z utartych ścieżek
zorganizowanego życia społecznego, to dlatego, że ja sam we wczesnej mej młodości
wyłamałem się z tego życia pod nakazem impulsu, który musiał być chyba bardzo
szczery, gdyż nie opuścił mnie mimo grożącego mi rozczarowania. Lecz to źródło
literackiej twórczości nie przyczyniło się do rozbujania mej fantazji. Przeciwnie, fakt,
że miałem do czynienia ze sprawami wychodzącymi poza codzienny bieg wypadków,
zmuszał mnie do skrupulatniejszego liczenia się z prawdą mych doznań. Problemem
dla mnie było tylko, jak opisać rzeczy niezwykłe, by uczynić je wiarogodnymi. W
tym celu musiałem odtworzyć ich własną, realną atmosferę i nią je otoczyć. To było
najtrudniejszym i najważniejszym zadaniem w świadomym wysiłku ukazania prawdy
o myślach i faktach, do czego zawsze dążyłem.
Druga wypowiedź, spośród dwóch powyżej przeze mnie wzmiankowanych,
podkreślała, że w tej książce całość była rzeczą ważniejszą od poszczególnych części.
Tu odwołuję się do sądu czytelników, zaznaczając tylko, że jeśli jest tak istotnie,
muszę to przyjąć jako wyraz uznania dla siebie. Opowiadania te bowiem, które wedle
tego poglądu zdają się tak do siebie pasować, że należy je rozpatrywać jako całość i
jako wytwór jednego nastroju, powstały w rozmaitych czasach, pod różnymi
wpływami, i jako próby znalezienia rozmaitych sposobów pisania nowel. Sugestie i
pomysły do nich zbierane były w różnych chwilach życia i w odległych od siebie
stronach świata. Książka spotkała się z mnóstwem krytyk, większość z nich była
słuszna, ale w paru wypadkach zarzuty mnie zaskoczyły. Między innymi zarzut
fałszywego realizmu w odniesieniu do pierwszej noweli: Plantatora z Malaty .
 
Byłbym traktował ten zarzut jako poważny, gdybym czytając dalej nie przekonał się,
że znakomity jego autor oskarża mnie po prostu o to, iż nie dałem pomyślnego
zakończenia noweli na skutek pewnego rodzaju moralnego tchórzostwa, obawiając
się, by mnie nie posądzono o powierzchowny sentymentalizm. Gubię się w
przypuszczeniach, gdzie (i jakie) można by znaleźć w Plantatorze z Malaty zarodki
szczęścia, które mogłyby w końcu wydać owoce? Krytyka ta jakby nie zauważyła
celu i znaczenia tego utworu, przede wszystkim estetycznego. Starałem się w danym
wypadku zbudować opowiadanie wokół pewnej sytuacji psychologicznej. Mój dawny
i ceniony przyjaciel ustnie zrobił mi zarzut, że w scenie pod skałą, decydującej z
punktu widzenia psychologii, ani Felicja Moorsom, ani Geoffrey Renouard nie
potrafili sobie powiedzieć tego, co powinni. Wówczas nie spierałem się o to, gdyż
szczerze mówiąc nie byłem sam zupełnie zadowolony z tej sceny. Odczytując tę
nowelę dla obecnego wydania, doszedłem do przekonania, że dużo jest racji w
krytyce mego przyjaciela, iż tych dwoje uczyniłem zbyt szczerymi w wypowiadaniu
uczuć i to w pewnym stopniu zniweczyło charakterystyczny i złudny czar ich postaci.
Tej omyłki żałuję bardzo, gdyż zdawało mi się, że udało mi się stworzyć coś bardzo
trudnego. Pragnąłem, by utwór ten był, na miarę moich sił, jak najdoskonalszy.
Zważając jednak na ton i napięcie całego opowiadania, bardzo trudno wyobrazić
sobie, co tych dwoje mogło sobie powiedzieć w owym momencie i w tym właśnie
punkcie kuli ziemskiej. W nastroju, w jakim oboje byli, i wobec wyjątkowego stanu
ich uczuć mogli byli wówczas powiedzieć wszystko.
Ów wybitny krytyk, który mi zarzucał fałszywy realizm, jako objaw mej
nieśmiałości, mylił się całkowicie. Chciałbym go zapytać, jak sobie wyobraża całe
życie Felicji Moorsom spędzone, że się tak wyrażę, w ramionach Geoffrey a
Renouarda? Czyż było to w ogóle możliwe? Czyż było to prawdopodobne? Nie! Nie
napisałem tego ani przez nieśmiałość, ani przez lenistwo. W tym wypadku może
byłoby lepiej mniej ufać własnym siłom. Ale nie zrobiłem tego i jestem w tym
podobny do Geoffreya Renouarda, że kiedy wciągnie mnie jakaś przygoda, nie mogę
znieść myśli, że mógłbym się cofnąć. Nadeszła dla nich chwila, kiedy musieli się
wypowiedzieć. Musieli. Wyrazić mową ludzką najwznioślejsze uczucia jest to
nieosiągalne zadanie. Słowa napisane będą tylko rodzajem przekładu uczuć. A jeśli
nawet ten przekład zostanie już dokonany, to ludzie uwikłani w sidła namiętności,
przez niezręczność czy z obawy, aby się nie wydać zbyt prozaicznymi, zamiast
wyjawić swe uczucia, co wkraczałoby już w dziedzinę sztuki, zdradzają tylko siebie,
 
co nie jest ani sztuką, ani życiem. Ani też prawdą! W każdym razie nie całą prawdą;
gdyż jest to prawda odarta ze wszystkich koniecznych i życzliwych zastrzeżeń i
obwarowań, które nadają jej nieposzlakowaną formę, właściwe proporcje i pozory
ludzkiego braterstwa.
Zaiste zadanie człowieka, który ma przełożyć uczucia na słowa, określić
należy jako „zbyt trudne”. Mimo to ze zwykłym sobie brakiem odpowiedzialności
cieszę się, że jednak spróbowałem napisać to opowiadanie, pomimo wszystkie
komplikacje i trudności, włącznie ze sceną pod szarą skałą górującą nad Malatą. Ale
nie jestem tak zadowolony z rezultatu, abym nie miał wybaczyć cierpliwemu
czytelnikowi jego rozczarowania.
Nie pozostawiłem miejsca dla omówienia trzech dalszych nowel, gdyż nie
uważam, by wymagały komentarza. W każdej z nich panuje inny nastrój i umyślnie
usiłowałem każdej z nich nadać inny ton i inną budowę zdań. Któryś recenzent pisząc
o Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami zapytał, czy czytałem opowiadanie
zatytułowane Bardzo dziwne łóżko , które się ukazało w „Household Words” w roku
1852 czy 1854. Nie widziałem nigdy żadnego numeru tego pisma z wzmiankowanego
dziesięciolecia. Łóżko takie znaleziono w pewnym zajeździe na drodze między
Rzymem a Neapolem w końcu XVIII wieku. Gdzie ja znalazłem tę informację, nie
umiem powiedzieć, ale jestem pewien, że nie w żadnym opowiadaniu. To łóżko jest
jedynym „rzeczywistym faktem” w Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami , Następne
dwie nowele zawierają więcej „rzeczywistych faktów”, które zawdzięczam własnemu
doświadczeniu.
1920 r.
J. C.
 
PLANTATOR Z MALATY
I
W prywatnym gabinecie redakcji naczelnego dziennika wychodzącego w
dużym kolonialnym mieście rozmawiali dwaj mężczyźni. Tęższy z nich, blondyn,
wyglądający bardziej po miejsku, był redaktorem i współwłaścicielem tej poważnej
gazety.
Drugi zwał się Renouard. Na jego śniadej, pięknej twarzy widać było, że
pochłonięty jest jakąś myślą. Był to człowiek szczupły, żywy, z pewną nłedbałością
w ruchach. Dziennikarz zapytał:
- A więc wczoraj byłeś na obiedzie u starego Dunstera?
Użył wyrazu „stary” nie z tą serdecznością, z jaką się go stosuje do bliskich,
lecz jako trzeźwe stwierdzenie faktu. Dunster, o którym tu mowa, był rzeczywiście
stary. Był to wybitny polityk kolonialny; odsunął się od czynnego życia politycznego
od czasu swej podróży do Europy i dłuższego pobytu w Anglii, kiedy to cała prasa
wyrażała się o nim bardzo przychylnie. Kolonia dumna była z niego.
- Tak, byłem tam na obiedzie - odparł Renouard. - Młody Dunster mnie
zaprosił, kiedy już wychodziłem z jego biura. Robiło to wrażenie, jakby ten pomysł
nagle mu przyszedł do głowy. Podejrzewam go jednak, że miał jakieś ukryte zamiary,
gdyż nalegał, zapewniając, że wuj rad by mnie zobaczyć. Podobno wspominał
niedawno, że udzielenie mi koncesji na Malacie było ostatnim aktem jego życia
politycznego.
- Bardzo to wzruszające. Staruszek rozczula się czasem nad swoją
przeszłością.
- Nie umiem powiedzieć, co mnie skłoniło do przyjęcia tego zaproszenia -
ciągnął dalej Renouard - gdyż niełatwo daję się powodować uczuciom. Stary Dunster
oczywiście był dla mnie uprzejmy, ale nawet nie zapytał, jak mi się wiedzie na mojej
plantacji roślin jedwabniczych. Zapomniał pewnie o jej istnieniu. Było tam znacznie
więcej osób, niż się spodziewałem, bardzo duże towarzystwo.
- I mnie zaproszono - rzekł dziennikarz - ale nie mogłem się wybrać. Kiedy
przyjechałeś z Malaty?
- Wczoraj o świcie. Rzuciłem kotwicę w zatoce przy Garden Point, a w biurze
młodego Dunstera zjawiłem się, nim zdążył przejrzeć korespondencję. Czy widziałeś
go kiedy czytającego listy? Zobaczyłem go przez otwarte drzwi: siedział, trzymając
list w obu rękach, z ramionami podniesionymi aż po same wstrętne uszy; nos i usta
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin