Conrad Joseph - Ze wspomnień.pdf

(518 KB) Pobierz
Conrad Joseph - Ze wspomnien
JOSEPH CONRAD
ZE WSPOMNIEŃ
Tytuł oryginału: »A personal record«
Przełożyła: Aniela Zagórska
OD AUTORA
Ukazanie się tej książki w nowej postaci nie wymaga właściwie drugiej
przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ,ze
sposobności, aby wspomnieć o dwóch kwestiach, wynikłych z pewnych dotyczących
mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w prasie.
Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na
pewnego rodzaju dziwoląga; jest to opinia, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za
pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia, aby lubować się w fakcie, że się umie
dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.
Fakt, że nie piszę w ojczystym języku, był naturalnie często omawiany w
recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach
krytycznych. Sądzę, że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę
wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności,
którą by można połechtać.
W notatce tej chcę przede wszystkim odrzucić wszelką zasługę, mogącą
wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że
 
dokonałem wyboru między dwoma obcymi dla mnie językami, francuskim i
angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się, że wywołał je artykuł Sir Hugh
Clifforda, ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh
Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest pierwszym przyjacielem,
którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok pana
Cunninghame Grahama; ostatni - rzecz charakterystyczna - zachwycił się moją
nowelą Placówka postępu . Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam
je do swych cennych skarbów.
Pan Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie
pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mnie
niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o
pewnych nowelach mających za tło Archipelag Malajski. Pamiętam, że powiedział
wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się po
uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną, lecz dobrotliwą stanowczością człowieka,
zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich
własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tym
dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestiach i odpaliłem (dziwię
się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach.
Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich,
to wszyscy by otwarli usta z podziwu.” Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na
mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
Podczas tej przemiłej wizyty sprzed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam,
mówiliśmy o wielu rzeczach - między innymi o charakterystycznych cechach różnych
języków - i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy
wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh
Clifforda nie jest pustym słowem) pobudziła go do napisania studium o Josephie
Conradzie w „North American Review”, podzielił się swym wrażeniem z
publicznością.
Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego,
spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej
rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam, że chciałem rzec co następuje:
Gdybym był musiał zrobić wybór między tymi dwoma językami, to - pomimo że
znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa - lękałbym się wypowiadać w
języku tak bardzo „skrystalizowanym”. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa.
 
Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh
Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na jego odcinku Wschodu, który
poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może
obecny gubernator Nigerii nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem
pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się
„sprostowaniem”; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir
Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną
sympatią.
Prawda polega na tym, że moja właściwość pisania po angielsku przyszła mi
tak łatwo jak pierwsza lepsza wrodzona skłonność. Mam szczególne a niezachwiane
poczucie, iż ta właściwość była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski
język nie był dla mnie nigdy kwestią wyboru lub adopcji. Pomysł wyboru nie
przyszedł mi nawet do głowy. A co do adopcji - no tak, ta miała istotnie miejsce; ale
to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym
przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że,
według mego przekonania, nawet jego idiomy wpłynęły bezpośrednio na moje
usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.
Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze, aby
można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe, jak wyjaśnić miłość od
pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z
zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie
towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia,
które pada cieniem na płomień naszych przemijających namiętności. Wiedziałem
bardzo dobrze, że to już nie przeminie.
Właściwość pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem
jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tym bardziej cenną i
obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się, że to
wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę - co przed chwilą uznałem za
niemożliwe. Można przyznać z najwyższym uznaniem, że w zakresie czynu
Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie
analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko, do czego
mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju,
płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko, do czego mam prawo -
to, aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym
 
pisał wcale.
Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej
bezpośrednim. Nie ma żadnego związku ze sposobami wypowiadania się; wprawdzie
dotyczy mnie jako autora, lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie
mych sędziów, tym bardziej że czułem zawsze, iż oceniają mnie wyżej, niż na to
zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała
narodowym i historycznym wpływom to, co, moim zdaniem, zależy po prostu od
indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie sclavonism jest
absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim
poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki;
pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury,
kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak
świadczy historia, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnymi prądami
myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość we wszystkich jej fazach
wspaniałości i nędzy, a przy tym szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi
pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz
oparty na gruncie prostego koleżeństwa i szlachetnych wzajemnych usług-oto
zasadnicze rysy duchowej i moralnej atmosfery w domach, pod których dachem
spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich
przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego
humanitaryzmu, który wydaje mi się tylko kwestią niepoczytalnych nerwów lub
chorobliwego sumienia.
Jeden z najżyczliwszych mych krytyków usiłował przypisać pewne
charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że „jestem synem rewolucjonisty”. Jest to
najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój
ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu i tak
nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w
całej Europie określano jako „rewolucje” polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te
powstania były po prostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie
nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie
był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem wypadków z
1863 r., to jest nie pracował nad obaleniem żadnego społecznego czy politycznego
systemu. Był po prostu patriotą, człowiekiem, który wierzy w ducha narodu i nie
może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.
 
Wywołano na forum publiczne postać ojca w życzliwej intencji
usprawiedliwienia dzieła syna, pragnę wiać jeszcze kilka słów powiedzieć o tej
postaci z mojej przeszłości. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności
ojca, bo .umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy
uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch
narodu chwycił dogodną sposobność, aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i
młodzieży akademickiej z obnażonymi głowami, kobiety u okien, uczniowie na
chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego
wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja
sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi
się najprostszym z hołdów nie dla człowieka, lecz dla idei.
Mnie osobiście wzruszyło daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa
tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego nadzorem. Tego
wieczora wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony
przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia
rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu wsparty o poduszki.
Wstał wówczas z łóżka po raz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nie
tyle beznadziejnie chory, co śmiertelnie znużony - jak człowiek pokonany. Ów akt
zniszczenia papierów dotknął mnie głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie
śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.
Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do
ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibliotekarz Uniwersytetu Jagiellońskiego
odwiedził mnie w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje
kilka rękopisów mego ojca, a także i seria listów pisanych przed wygnaniem i
podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do Uniwersytetu na
przechowanie. Poszedłem od razu do biblioteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem
na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić, aby sporządzono kopię
całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie
dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego
szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa - i później, w
godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.
Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego
śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako
wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin