Remarque Erich Maria - Noc w Lizbonie.rtf

(570 KB) Pobierz
ERICH MARIA REMARQUE

Erich Maria Remarque

Noc w Lizbonie


Erich Maria Remarque (1898-1970) w swoich poczytnych powieściach przedstawia losy ludzi uwikłanych w wydarzenia dziejowe (pierwsza i druga wojna światowa, narodziny III Rzeszy). W Polsce ukazały się jego powieści: „Na Zachodzie bez zmian”, „Łuk Triumfalny”, „Czas życia i czas śmierci”, „Trzej towarzysze”, „Cienie w raju”, „Czarny obelisk”.

Tematem „Nocy w Lizbonie” jest dramat emigrantów niemieckich, przeciwników faszyzmu, zmuszonych do opuszczenia Niemiec po dojściu Hitlera do władzy. Portugalia była ostatnim schronieniem uchodźców. Kto nie mógł wyruszyć stąd za Ocean, „musiał się wykrwawić w sieci przepisów paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, w atmosferze osamotnienia i okrutnej powszechnej obojętności wobec losu poszczególnego człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach i bieda”. Na tle tych bezlitosnych czasów ukazuje autor bezinteresowną, pełną wyrzeczeń miłość dwojga ludzi, których los dosięgnął w momencie, kiedy ostatni statek - niczym arka Noego - miał ich uchronić przed ogarniającym już Europę potopem.

1

Patrzałem na statek jak urzeczony. Rzęsiście oświetlony, stał o krok od nabrzeża basenu portowego. Wciąż jeszcze nie mogłem przyzwyczaić się do beztroskich świateł Lizbony, chociaż w tym mieście przebywałem już od tygodnia. W krajach, z których przywędrowałem, miasta, niby kopalnie węgla, tonęły nocą w ciemnościach, a każdy błysk latarki w mroku był bardziej niebezpieczny aniżeli morowe powietrze w średniowieczu. Przybyłem z Europy dwudziestego stulecia.

Był to statek pasażerski. Trwały właśnie prace przy jego załadunku. Wiedziałem, że następnego wieczoru odpłynie. W jaskrawym blasku nagich żarówek ładowano mięso, ryby, konserwy, chleb i warzywa; robotnicy dźwigali na pokład bagaże, a żuraw portowy przenosił skrzynie i paki tak bezszelestnie, jak gdyby wcale nie posiadały ciężaru. Statek gotował się do drogi, niby arka Noego w przeddzień potopu. Właściwie była to arka. Każdy statek opuszczający w tych miesiącach 1942 roku Europę, był czymś w rodzaju arki. Górę Ararat stanowiła Ameryka, a powódź przybierała z dnia na dzień. Zalała ona dawno Niemcy i Austrię; w jej odmętach pogrążyły się Polska i Praga, utonęły Amsterdam, Bruksela, Kopenhaga, Oslo i Paryż; cuchnęły nią miasta włoskie, a i w Hiszpanii nie było już bezpiecznie. Wybrzeża Portugalii były ostatnim schronieniem uchodźców, dla których sprawiedliwość, wolność i tolerancja znaczyły więcej niż ojczyzna i egzystencja. Kto nie mógł stąd wyruszyć do amerykańskiej ziemi obiecanej, był zgubiony. Musiał wykrwawić się w sieci przepisów paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, obozów dla internowanych i biurokracji, w atmosferze osamotnienia, obcości i okrutnej powszechnej obojętności wobec losu poszczególnego człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach i bieda. W tych czasach człowiek był niczym, o wszystkim decydował ważny paszport.

Po południu byłem w kasynie w Estoril - grałem. Miałem jeszcze przyzwoite ubranie, więc portier nie robił mi trudności. Była to ostatnia, rozpaczliwa próba wyzwania losu. Za kilka dni upływał termin naszego zezwolenia na pobyt w Portugalii, a nie mieliśmy z Ruth żadnej innej wizy. Ten okręt na Tajo był ostatni, którym - jak przypuszczaliśmy tam we Francji - mogłoby nam się jeszcze udać odpłynąć do Nowego Jorku. Niestety, bilety były już od miesięcy wyprzedane, a nam brakowało nie tylko wizy amerykańskiej, lecz i trzystu dolarów na opłacenie podróży. Próbowałem zdobyć te pieniądze w grze, w jedyny dostępny tu jeszcze sposób. Było to szaleństwo. Gdybym nawet wygrał, to i wtedy tylko jakiś cud mógł mi zapewnić miejsce na statku. Podczas ucieczki człowiek zaczyna jednak wierzyć w cuda. W chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwa tylko ta wiara ratuje go przed ostatecznym załamaniem się.

Z sześćdziesięciu dwóch dolarów, jakie posiadaliśmy, pięćdziesiąt sześć zostawiłem w kasynie gry.

Nabrzeże o tak późnej porze było prawie puste. W pewnym momencie dostrzegłem jednak sylwetkę jakiegoś mężczyzny; krążył bez celu, chwilami przystawał i podobnie jak ja długo przyglądał się statkowi. Przypuszczając, że to również jeden z wielu rozbitków, przestałem zwracać na niego uwagę. W pewnej chwili wyczułem jednak, że mnie obserwuje. Obawa przed policją nigdy nie opuszcza uciekiniera, nawet gdy nie ma żadnych powodów do lęku, nawet wtedy, gdy śpi. Zawróciłem więc niedbale i jak człowiek, który się nie ma czego obawiać, zacząłem powoli się oddalać.

Posłyszałem za sobą jego kroki, ale szedłem dalej, unikając wszelkiego pośpiechu i zastanawiając się, w jaki sposób zawiadomić Ruth, w razie gdyby mnie aresztowano. Pastelowe domki, skupione przy końcu nabrzeża i wyglądające wśród nocy jak śpiące motyle, były jeszcze zbyt daleko, bym mógł ryzykować ucieczkę i bez obawy, że zostanę postrzelony, dobiec do nich i skryć się w wąskich uliczkach.

Mężczyzna zrównał się ze mną i szedł tuż obok. Był nieco niższy ode mnie.

- Czy pan jest Niemcem? - zapytał po niemiecku.

Pokręciłem przecząco głową i szedłem dalej.

- Austriakiem?

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przed siebie na kolorowe domki. Stanowczo zbyt wolno zbliżały się do mnie. Wiedziałem, że niektórzy portugalscy policjanci znają bardzo dobrze język niemiecki.

- Nie jestem z policji - powiedział mężczyzna.

Nie wierzyłem mu. Nie był w uniformie, ale już z sześć razy aresztowali mnie w Europie żandarmi ubrani po cywilnemu. Miałem wprawdzie przy sobie dokumenty wykonane nie najgorzej w Paryżu przez pewnego profesora matematyki z Pragi, mimo wszystko były one jednak fałszywe.

- Widziałem, jak pan wpatrywał się w statek - ciągnął nieznajomy. - Więc pomyślałem sobie...

Zmierzyłem go obojętnym wzrokiem. Nie wyglądał na policjanta, ale ostatni żandarm, który zatrzymał mnie w Bordeaux miał wygląd żałosny niczym Łazarz, gdy po trzech dniach wyszedł z grobu. A przecież właśnie ten policjant okazał się najbardziej bezwzględny ze wszystkich. Aresztował mnie, chociaż wiedział, że nazajutrz oddziały niemieckie wkroczą do miasta. Oczywiście byłbym zginął, gdyby nie litościwy dyrektor więzienia, który mnie w kilka godzin później zwolnił.

- Czy chciałby pan pojechać do Nowego Jorku?

Nie odpowiedziałem. Jeszcze dwadzieścia metrów i jeżeli okaże się to konieczne, zwalę go z nóg i ucieknę.

- Mam dwa bilety na statek - powiedział sięgając do kieszeni.

Zobaczyłem kwity. W nikłym świetle nie mogłem ich przeczytać. Odeszliśmy dość daleko. Postanowiłem zaryzykować i zatrzymałem się w miejscu.

- Co to wszystko ma znaczyć? - spytałem po portugalsku. Kilka słów w tym języku umiałem.

- Mogę je panu oddać. Mnie nie są potrzebne.

- Nie są panu potrzebne? Jak to?

- Nie, nie są mi już potrzebne.

Przez chwilę przyglądałem mu się nie rozumiejąc, co ma na myśli. Czynił wrażenie, jak gdyby rzeczywiście nie był policjantem. Ostatecznie po to, żeby mnie aresztować, nie musiał uciekać się do tak dziwacznych chwytów. Ale jeżeli bilety są prawdziwe, dlaczego nie skorzysta z nich sam? Dlaczego mi je proponuje? Czyżby chciał je odprzedać? Czułem, jak serce zaczęło drżeć we mnie.

- Źle pan trafił - powiedziałem wreszcie po niemiecku. - Jestem bez grosza. Te bilety warte są majątek. W Lizbonie jest podobno sporo bogatych emigrantów, którzy zapłacą za nie każdą żądaną przez pana sumę.

- Nie chcę pieniędzy...

Znów rzuciłem okiem na karty.

- To są naprawdę bilety?

Nieznajomy podał mi je bez słowa. Zaszeleściły w moim ręku. Były prawdziwe. Posiadanie tych biletów rozstrzygało o moim ratunku lub zgubie. Nawet brak wizy amerykańskiej nie obniżał ich wartości. Zresztą mając je w ręku, można było ubiegać się jeszcze jutro o wizę, a w ostateczności przynajmniej sprzedać i przedłużyć w ten sposób życie o sześć miesięcy. Nie, nie mogłem tego pojąć.

- Nie rozumiem pana - powiedziałem.

- Może je pan zatrzymać - odrzekł nieznajomy. - I nie zapłacić ani grosza. Wyjeżdżam z Lizbony jutro przed południem. Stawiam tylko jeden warunek.

Opuściłem ręce zniechęcony. Wiedziałem, że to nie może być prawda.

- Jaki warunek? - spytałem.

- Nie mogę tej nocy być sam.

- Chciałby pan, żebyśmy spędzili ją razem?

- Tak. Do jutra rano.

- To wszystko?

- To wszystko.

- I nic więcej?

- Nic więcej.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Przyzwyczaiłem się wprawdzie do załamań ludzi, których los był podobny do mojego.

Wiedziałem, że często nie mogli znieść samotności, że trapił ich lęk przestrzeni, której im wszędzie odmawiano. Wiedziałem, że w jedną z takich nocy nawet przygodny towarzysz może uratować od samobójstwa. Ale udzielenie pomocy w takiej chwili jest sprawą zupełnie normalną. I za to nie żąda się wynagrodzenia. Tym bardziej takiego.

- Gdzie pan mieszka? - spytałem.

Pokręcił przecząco głową.

- Nie chcę tam iść. Czy nie ma w pobliżu jakiegoś lokalu, w którym moglibyśmy posiedzieć? Coś takiego dla emigrantów, jak „Cafe de la Rose” w Paryżu?

Znałem „Cafe de la Rose”. Ruth i ja nocowaliśmy tam przez dwa tygodnie. Właściciel zezwalał na to, jeżeli zamawiało się kawę. Rozpościerało się dwie gazety i spało na podłodze. Nigdy nie kładłem się na stole; tak było bezpieczniej, z podłogi nie spadało się niżej.

- Nie mam pojęcia, nie znam żadnego.

Wiedziałem o takim lokalu, ale nie chciałem zaprowadzić człowieka, który miał do zaofiarowania dwie karty okrętowe, tam gdzie wielu ludzi zapłaciłoby za nie chętnie nawet utratą oka.

- Znam tu jeden tylko lokal - odpowiedział nieznajomy. - Jedźmy, może będzie jeszcze otwarty. - Skinął na samotnie stojącą taksówkę i popatrzał na mnie.

- Dobrze - odpowiedziałem.

Gdy wsiadaliśmy do auta, podał szoferowi adres. Najchętniej zawiadomiłbym Ruth, że nie wrócę tej nocy. Ale gdy wsiadałem do nieprzyjemnie pachnącej, ciemnej taksówki, opanowała mnie taka dzika, niepohamowana nadzieja, że czułem się całkowicie oszołomiony. Może rzeczywiście wszystko to jest prawda, może pozostaniemy przy życiu i niemożliwe stanie się faktem - będziemy uratowani. Nie ważyłem się już ani na chwilę pozostawić tego człowieka samego.

Minęliśmy teatralną scenerię Praca do Comercio i za chwilę znaleźliśmy się w labiryncie schodów i wąskich, pnących się w górę uliczek. Nie znałem tej części miasta. Jak zwykle odwiedzałem przede wszystkim kościoły i muzea. Nie dlatego, żebym tak żarliwie kochał Boga czy sztukę, lecz po prostu dlatego, że w kościołach i muzeach nikt nikogo nie pytał o dokumenty. Wobec Ukrzyżowanego i dzieł sztuki czułem, że jestem jeszcze człowiekiem - nie podejrzanym osobnikiem z wątpliwymi dowodami tożsamości.

Wysiedliśmy z taksówki i zaczęliśmy się wspinać po schodach jakiejś krętej uliczki. Pachniało rybami, czosnkiem, nocnym kwieciem, wystygłym słońcem i snem. W blasku wschodzącego księżyca wyłaniał się z ciemności zamek St. George, a światła niby lawina wodna spływały w kaskadach po schodach.

Odwróciłem się i spojrzałem na port z góry. Tam płynęła rzeka, która oznaczała wolność i życie; wpadała do morza, a morze to już prawie Ameryka.

- Sądzę, że pan nie stroi ze mnie żartów - powiedziałem przystając.

- Nie - odrzekł nieznajomy.

- Mam na myśli karty okrętowe - powiedziałem. Nieznajomy jeszcze na nabrzeżu schował je z powrotem do kieszeni.

- Niech się pan nie obawia. Ja nie żartuję. - Wskazał na niewielki placyk wysadzony dookoła drzewami. - Tu właśnie jest lokal, o którym mówiłem. Jeszcze jest otwarty. Nikt nie zwróci na nas uwagi, bo przychodzą tu przeważnie cudzoziemcy. Będą brać nas za tych, którzy jutro udają się w podróż. Za tych, którzy przychodzą tu, aby uczcić ostatnią swoją noc w Portugalii.

Był to bar z niewielkim parkietem do tańca i tarasem, przeznaczonym dla turystów. Słychać było dźwięki gitary, a w głębi dojrzeliśmy zawodzącą ckliwie pieśniarkę. Na tarasie stało kilka stolików zajętych przez cudzoziemców, wśród nich jakaś kobieta w wieczorowej sukni i mężczyzna w białym smokingu. Znaleźliśmy miejsce na skraju tarasu, skąd mogliśmy oglądać Lizbonę, kościoły w bladej poświacie, oświetlone ulice, port, doki i statek, który był arką.

- Czy wierzy pan w ciągłość życia po śmierci? - zapytał nagle nieznajomy.

Spojrzałem zdziwiony. Wszystkiego oczekiwałem, tylko nie tego. Pytanie było zaskakujące.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałem wreszcie. - W ostatnich latach interesowało mnie przede wszystkim zachowanie ciągłości życia przed śmiercią. - Gdy znajdę się w Ameryce, chętnie będę się nad tym zastanawiał - dodałem przypominając mu w ten sposób o przyrzeczonych biletach.

- Ja w to nie wierzę - oświadczył.

Odetchnąłem. Byłem przygotowany do wysłuchania człowieka nieszczęśliwego, ale nie miałem ochoty z nim dyskutować. Zanadto byłem wzburzony. W dole stał statek.

Mężczyzna siedział przez chwilę w milczeniu, jak gdyby śpiąc z otwartymi oczami. Wreszcie, gdy na tarasie zjawił się gitarzysta, ocknął się.

- Nazywam się Schwarz - powiedział. - Nie jest to moje prawdziwe nazwisko. Na to nazwisko wystawiony jest mój paszport. Ale przyzwyczaiłem się do niego. Będę z niego przez dzisiejszą noc jeszcze korzystał. Długo przebywał pan we Francji?

- Jak długo się dało.

- Internowany?

- Zaraz po wybuchu wojny, jak wszyscy inni.

Schwarz pokiwał głową.

- My również. Byłem szczęśliwy - rzekł nagle cicho, pośpiesznie, z pochyloną głową i spuszczonymi oczami. - Byłem bardzo szczęśliwy. Szczęśliwszy, aniżeli mógłbym to sobie kiedykolwiek wyobrazić.

Spojrzałem na niego zdumiony. Doprawdy, nie wyglądał na to. Robił wrażenie przeciętnego, trochę nieśmiałego człowieka.

- Kiedy? - spytałem. - Chyba nie w obozie?

- Podczas ostatniego lata.

- W 1939 roku? We Francji?

- Tak. Było to ostatnie lato przed wojną. Nie mogę jeszcze pojąć, jak do tego doszło. Pragnę więc z kimś o tym pomówić. Nikogo tu nie znam, ale moja rozmowa z kimkolwiek sprawi, że to wszystko jeszcze raz ożyje i stanie się dla mnie bardziej zrozumiałe. I w ten sposób zachowa się w pamięci. Muszę tylko jeszcze raz... - urwał. - Czy pan to rozumie? - zapytał po chwili.

- Tak - odpowiedziałem i dodałem ostrożnie: - To nietrudno zrozumieć, panie Schwarz.

- Tego w ogóle nie można zrozumieć! - rzekł nagle z mocą, namiętnie. - Ona leży tam na dole, w pokoju z zamkniętymi oknami, w ohydnej drewnianej trumnie, martwa, już nie istnieje! Tego nikt nie jest zdolny pojąć! Ani pan, ani ja, ani nikt inny... I jeśli ktoś twierdzi, że to rozumie, ten kłamie!

Czekałem w milczeniu. Niejednokrotnie zdarzało mi się już tak z kimś siedzieć. Utrata najbliższych była tym trudniejsza do zniesienia, że nie miało się już i własnej ojczyzny. Nie było się na kim oprzeć, obcy stawali się straszliwie obojętni. Przeżyłem to w Szwajcarii po otrzymaniu wiadomości, że moi rodzice zostali zamordowani i spaleni w niemieckim obozie koncentracyjnym. W myślach widziałem nieustannie oczy mojej matki w płomieniach pieca krematoryjnego. Prześladuje to mnie jeszcze dotychczas.

- Przypuszczam, że pan wie, co to jest obłęd emigracyjny - odezwał się Schwarz spokojniej.

Skinąłem głową. Kelner przyniósł zamówione krewetki. Poczułem naraz, że jestem bardzo głodny, i przypomniałem sobie, że od obiadu nie miałem nic w ustach. Niezdecydowany spojrzałem na Schwarza.

- Proszę, niech pan je, ja zaczekam - powiedział i poprosił kelnerkę o wino i papierosy.

Zabrałem się żywo do jedzenia. Krewetki były świeże i soczyste.

- Bardzo przepraszam - powiedziałem - ale jestem bardzo głodny.

Jedząc obserwowałem Schwarza. Siedział spokojnie i spoglądał w dół na teatralną panoramę miasta. Nie zdradzał rozdrażnienia ani zniecierpliwienia. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Było widoczne, że pojęcie fałszywej godności jest mu obce. Rozumiał, że niekoniecznie trzeba być wyzutym z wszelkiego współczucia, jeśli się zaspokaja głód w towarzystwie człowieka, który cierpi. Jeżeli mu w niczym nie można pomóc, a jest się głodnym, można bez ujmy dla siebie nasycić się jego chlebem, zanim odejmą go nam od ust. Nigdy przecie nie wiadomo, kiedy go nam odejmą.

Odsunąłem talerz na bok i wziąłem papierosa. Dawno już nie paliłem. Oszczędzałem, by mieć dzisiaj więcej pieniędzy na grę.

- Opętało mnie to wiosną trzydziestego dziewiątego roku - podjął na nowo Schwarz. - Byłem już od przeszło pięciu lat na emigracji... Gdzie pan był jesienią trzydziestego ósmego roku?

- W Paryżu.

- Ja również. Popadłem wówczas w depresję. Był to okres przedmonachijski. Przeszła wtedy fala śmiertelnego strachu. Co prawda ukrywałem się jeszcze i broniłem, ale byłem już skończony. Wybuchnie wojna, przyjdą Niemcy i mnie zabiorą. Taki był mój los. Pogodziłem się z nim.

- To był okres samobójstw - wtrąciłem. - Dziwna rzecz, gdy w półtora roku później Niemcy rzeczywiście przyszli, wypadki samobójstw zdarzały się rzadziej.

- Potem nastąpił okres paktu monachijskiego - powiedział Schwarz. - Jesienią 1938 roku nagle po raz drugi darowano nam życie! Odczuwało się taką lekkość, że się zapominało o ostrożności. Nawet kasztany w Paryżu zakwitły powtórnie, przypomina pan sobie? Byłem tak lekkomyślny, że znów poczułem się człowiekiem, i niestety też się tak zachowywałem. Zostałem ujęty przez policję i za ponowny niedozwolony wjazd do Francji skazany na cztery tygodnie aresztu. Stara zabawa zaczęła się od nowa. Po odbyciu kary przerzucono mnie przez szwajcarską granicę koło Bazylei. Szwajcarzy odesłali mnie znów do Francji, a Francuzi przerzucili z powrotem przez inny punkt graniczny, znowu mnie zamknięto... Zna pan zresztą tę zabawę z przerzucaniem ludzi...

- Znam to wszystko. To nie były żarty, zwłaszcza zimą. Szwajcarskie więzienia były najlepsze. Ciepło jak w hotelach.

Zabrałem się znowu do jedzenia. Nieprzyjemne wspomnienia mają coś dobrego: udowadniają, że się jest szczęśliwym, nawet jeżeli przed chwilą sądziło się, że jest inaczej. Szczęście polega na gradacji. Kto zdaje sobie z tego sprawę, rzadko poddaje się uczuciu całkowitego nieszczęścia. Czułem się szczęśliwy w więzieniach szwajcarskich, ponieważ nie było tam Niemców. Ale oto siedzi przede mną człowiek, który utrzymuje, że był szczęśliwy, mimo że gdzieś w Lizbonie, w dusznym pokoju stoi drewniana trumna.

- W końcu zapowiedziano mi - kontynuował swoją opowieść Schwarz - że w razie ponownego zatrzymania mnie bez dokumentów zostanę odesłany do Niemiec. Były to tylko pogróżki, ale przeraziłem się. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić, jeśli się to naprawdę zdarzy. Potem śniło mi się po nocach, że jestem po tamtej stronie i że SS jest na moim tropie. Nawiedzało mnie to tak często, że w końcu ogarniał mnie lęk przed zaśnięciem. Czy pan doznawał czegoś podobnego?

- Niestety - odpowiedziałem. - Mógłbym na ten temat napisać pracę doktorską.

- Pewnej nocy przyśniło mi się, że jestem w Osnabrück, w mieście, w którym mieszkałem i w którym dotychczas mieszkała moja żona. Znajdowałem się w jej pokoju i wiedziałem, że jest chora. Była bardzo wymizerowana i płakała. Obudziłem się zupełnie rozstrojony. Nie widziałem jej już od przeszło pięciu lat i nic o niej nie słyszałem. Nie pisałem do żony, ponieważ nie byłem pewny, czy jej korespondencja nie jest kontrolowana. Przed moją ucieczką przyrzekła mi, że się ze mną rozwiedzie. To zaoszczędziłoby jej przykrości. Przez kilka lat sądziłem, że tak postąpiła...

Schwarz zamilkł na chwilę. Nie pytałem, dlaczego opuścił Niemcy. Różne mogły być przyczyny, ale żadna z nich nie budziła szczególniejszego zainteresowania. Wszystkie były jednakowo absurdalne i nieludzkie. Rola ofiary nie należy do atrakcyjnych. Schwarz mógł być Żydem lub członkiem jakiejś partii politycznej, wrogiej obecnemu reżimowi. Możliwe, że miał wrogów, którzy stali się potem wpływowymi osobistościami. Istniało w Niemczech aż nadto powodów wystarczających do zamordowania człowieka lub osadzenia go w obozie koncentracyjnym.

- Wreszcie udało mi się znowu dostać do Paryża - rzekł Schwarz.

- Ale sen uporczywie powracał. W owym czasie rozwiała się również iluzja paktu monachijskiego. Na wiosnę wiedziano już, że wojna jest nieunikniona. Wyczuwało się ją, podobnie jak wyczuwa się swąd pożaru, mimo że go jeszcze nie widać. Jedynie dyplomacja światowa bezradnie przymykała oczy i roiła sny o drugim i trzecim Monachium, nie dopuszczając myśli o wojnie. Nigdy nie okazano tyle wiary w cuda, jak w naszych czasach, kiedy nie ma już żadnych cudów.

- Czasem się jednak zdarzają - wtrąciłem. - W przeciwnym razie nikt z nas nie pozostałby przy życiu.

Schwarz skinął głową.

- Tak, ma pan słuszność. Indywidualne cuda. Mnie samemu coś takiego się przydarzyło. Zaczęło się w Paryżu. Odziedziczyłem nagle ważny paszport. To jest właśnie paszport wystawiony na nazwisko Schwarz. Należał do pewnego Austriaka, którego poznałem w „Cafe de la Rose”. Człowiek ten umarł, pozostawiając mi swoje dokumenty i pieniądze. Przyjechał dopiero przed trzema miesiącami. Poznaliśmy się w Luwrze - przed obrazami impresjonistów. Szukając wytchnienia i spokoju spędzałem tam wiele godzin popołudniowych. Gdy się oglądało te przesycone słońcem, tchnące ciszą pejzaże, nie chciało się wierzyć, że pewien gatunek zwierząt, który potrafił coś takiego stworzyć, mógł jednocześnie przygotowywać tak zbrodniczą wojnę - ulegało się iluzji, pod której wpływem tętno przez jakiś czas biło nieco wolniej.

Człowiek z paszportem opiewającym na nazwisko Schwarz przesiadywał często przed „Nenufarami” i „Katedrami” Moneta. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał mi, jak po zamachu stanu w Austrii udało mu się ujść z życiem i opuścić kraj rezygnując z majątku. Majątek ten, kolekcję impresjonistycznych obrazów, zarekwirowało mu państwo. Nie wydawał się tym zmartwiony. Dopóki obrazy są wystawione w muzeach - mówił - może je traktować jak swoje własne, bez obawy, że porwie je złodziej, czy zniszczy ogień. Poza tym obrazy w muzeach francuskich są nieporównanie lepsze niż te, które kiedykolwiek posiadał. Zamiast skąpej kolekcji własnej i przywiązania do niej, niczym ojciec do rodziny, zamiast obowiązku faworyzowania tej swojej własności i pozostawania pod jej wpływem, posiada teraz wszystkie obrazy znajdujące się w zbiorach publicznych, a przy tym nie musi się o nie troszczyć.

Był to człowiek, jakich niewielu dziś można spotkać - cichy, delikatny i na przekór wszystkiemu, co go spotkało, zawsze pogodny. Nie pozwolono mu, poza drobną kwotą, zabrać ze sobą pieniędzy. Uratował jednak pewną ilość znaczków pocztowych. Znaczki są lepsze od brylantów, bo są mniejsze i łatwiej je ukryć. Z brylantami można brzydko wpaść, jeżeli ukrywa się je na przykład w bucie i trzeba iść na przesłuchanie. Sprzedać je można tylko z dużą stratą, a przy tym człowiek narażony jest na rozmaite pytania. Znaczki kupują zbieracze, a ci nie pytają za wiele.

- Jak on je przewiózł? - spytałem z właściwym każdemu emigrantowi zainteresowaniem.

- Zabrał ze sobą stare listy. Znaczki powsadzał między koperty i ich podszewkę. Celnicy nie rewidowali kopert, tylko listy.

- Pięknie - powiedziałem.

- Prócz tego udało mu się przewieźć dwa małe portrety Ingresa. Szkice ołówkowe. Oprawił je w passe partout i złocone, tandetne ramy i twierdził, że są to portrety jego rodziców. Na odwrotnej stronie passe partout przylepił tak zręcznie dwa rysunki Degasa, że nikt ich tam nie dostrzegł.

- Pięknie - powiedziałem znowu.

- W kwietniu miał atak serca. Oddał mi wtedy swój paszport, znaczki, które mu jeszcze pozostały, i rysunki. Podał mi też adresy osób, którym mógłbym sprzedać znaczki. Kiedy odwiedziłem go nazajutrz rano, leżał martwy w łóżku. Ledwo go poznałem, tak śmierć zmieniła jego rysy. Wziąłem pieniądze, które jeszcze miał, ubranie i coś niecoś z bielizny. Poprzedniego dnia w rozmowie ze mną nalegał, bym tak zrobił. „Niech się to lepiej dostanie towarzyszowi niedoli - mówił - aniżeli miałby z tego skorzystać gospodarz.”

- Czy dokonał pan jakichś zmian w paszporcie? - spytałem.

- Zmieniłem tylko fotografię i rok urodzenia. Schwarz był starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat. Imiona mieliśmy te same.

- Kto to zrobił? Brunner?

- Ktoś z Wiednia.

- To Brunner. Robił to po mistrzowsku.

Brunner był znany ze świetnych fałszerstw. Pomógł wielu emigrantom, ale kiedy go schwytano, nie miał żadnego dowodu. Był przesądny, wierzył, że dopóki ze swych umiejętności nie będzie korzystał sam, dopóty nie może mu się przytrafić nic złego. Przed wyemigrowaniem posiadał niewielką drukarenkę w Monachium.

- A gdzie jest teraz? - spytałem.

- Czy nie ma go w Lizbonie?

Nie wiedziałem. Ale jeżeli żył, bardzo możliwe, że tu mieszkał.

- Czułem się jakoś dziwnie z tym paszportem - ciągnął Schwarz. - Nie ważyłem się z niego korzystać. Minęło kilka dni, zanim przyzwyczaiłem się do nowego nazwiska. Wciąż je sobie powtarzałem. Szedłem przez Pola Elizejskie i mruczałem półgłosem nowe nazwisko i datę urodzenia. Przesiadywałem w muzeum przed obrazami Renoira i gdy nikogo w pobliżu nie było, prowadziłem wyimaginowany dialog. Wołałem ostro: „Schwarz!” - po czym podrywałem się i odpowiadałem: „Jestem!” Innym razem wołałem: „Nazwisko!” i natychmiast recytowałem: „Józef Schwarz, urodzony 22 czerwca 1898 roku w Wiener Neustadt.” Ćwiczyłem także wieczorem przed udaniem się na spoczynek. Chodziło mi o to, by nawet w półśnie móc odpowiedzieć bezbłędnie, kiedy mnie zbudzi nagle policja. Musiałem wyrugować z pamięci moje poprzednie nazwisko. Między nieposiadaniem dowodu i posiadaniem fałszywego jest jednak wielka różnica. To drugie jest niebezpieczne.

Sprzedałem oba rysunki Ingresa. Otrzymałem za nie mniej, niż się spodziewałem, mimo to znalazłem się w posiadaniu takiej sumy pieniędzy, jakiej od dawna nie miałem w ręku.

I wtedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, której już się nie mogłem pozbyć: czy nie mógłbym na podstawie tego paszportu przedostać się do Niemiec? Był przecie niemal autentyczny, z jakiego więc powodu miałby ktoś na granicy powziąć podejrzenia? A zatem mogłem zobaczyć się z żoną. Mogłem pozbyć się obaw o jej życie. Mogłem...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin